Z DNIA NA DZIEŃ, Z TYGODNIA NA TYDZIEŃ
O postmodernizmie, prawowaniu się z Bogiem i pewnym filozofie ze Słupska*
Wojciech Czaplewski
Pojęcie postmodernizmu jakoś ostatnio zbanalizowało się, zużyło i wytarło. Rzekłbym: straciło medialną atrakcyjność. Dla potrzeb niniejszego tekstu spróbuję je jednak odświeżyć, to znaczy na nowo zdefiniować (mimo że jest niedefiniowalne). Narzędziem definicji będzie powieść potrójnie postmodernistyczna, kilkanaście lat temu bardzo modna. Chodzi o „Imię róży” Umberta Eco – książkę, którą wypadało wtedy mieć na półce, ale w której, powiedzmy sobie szczerze, większość czytelników ugrzęzła w okolicach setnej strony (całość liczy sześćset).
Rzecz dzieje się w średniowiecznym opactwie benedyktynów, które nęka plaga tajemniczych i makabrycznych zgonów. Główni bohaterowie – franciszkanin Wilhelm i benedyktyński nowicjusz Adso (będący kalką Sherlocka Holmesa i doktora Watsona) przeprowadzają śledztwo zawiłe i pełne nieoczekiwanych zwrotów. Mamy tu pościgi, ucieczki, halucynacje, płonące stosy, wędrówkę wśród szkieletów i nieco perwersyjną scenę mistyczno-erotyczną. Ostatecznie dzielni detektywi wykrywają sprawcę – okazuje się nim ślepy bibliotekarz Jorge – i motyw zbrodni: jest nim zaginiony drugi tom „Poetyki” Arystotelesa, traktujący o komedii. W kulminacyjnej scenie opactwo trawi ogień, z kwikiem galopują płonące konie i bydło, a Wilhem i Adso prowadzą teologiczną dysputę, z której wynika, że Boga nie ma.
Czytaj więcej: O postmodernizmie, prawowaniu się z Bogiem i pewnym filozofie ze Słupska*
Konkurs poetycko-plastyczny „Wiersz+Obraz”
Organizatorami konkursu są Towarzystwo Przyjaciół Sopotu i dwumiesięcznik literacki „Topos”.
Konkurs ma charakter otwarty.
Zadaniem uczestników konkursu jest wykonanie pracy plastycznej inspirowanej wierszem Cypriana Kamila Norwida „Fortepian Szopena”.
Dopuszcza się różnorodność rodzajów i technik artystycznych w zakresie malarstwa, rysunku, grafiki i fotografii. Do udziału w Konkursie zapraszamy studentów ASP oraz wydziałów malarstwa i rysunku na innych wyższych uczelniach, słuchaczy Uniwersytetu Trzeciego Wieku, uczniów szkół plastycznych, a także indywidualnych twórców.
Maksymalne wymiary pracy to 70 x 100 cm.
Pracę można dostarczyć osobiście lub przesłać pocztą (szczegóły w regulaminie).
Prace należy dostarczyć do 31 sierpnia 2021 r.
My, dzieci z dworca Bullerbyn
debiut
Maja Anna Dykowska
My, dzieci z dworca ZOO.
Wy, dzieci z Bullerbyn.
Bardzo różne są z nas dzieci. Wam przypadek dał beztroskę, nam dorosłe życie w dziecięcych ciałach. W zasadzie życie tak czy siak zawsze było po prostu życiem. Kiedy my wpuszczałyśmy sobie w żyły działki, wy spuszczałyście łódki wyrzeźbione z kory na strumyk płynący nieopodal domu.
Właściwie chyba wszyscy na pewien sposób toniemy.
A może chcę usprawiedliwić czymś to, że sama utonęłam?
Jednak przypuszczam, że nasze zaćpanie i pogrążanie się w życiowym bagnie jest formą oswajania rzeczywistości od najgorszej strony. Przynajmniej jednej z najgorszych stron. Wy za to spotkałyście taki ładny i beztroski świat na swojej drodze. Podtapiacie się właśnie w tym idealnym życiu. Czasem wręcz można wam zazdrościć. Lecz bez wątpienia to też miewa jakieś minusy (albo przynajmniej chcę w to wierzyć, żeby nie czuć, iż zawsze jestem w najgorszym punkcie na ziemi). My tak jakoś naturalnie przystosowałyśmy się do oporu życia. Bo zawsze było trudno. Źle. Boleśnie.
Czy wam i waszym słodkim istnieniom przyjdzie to równie gładko?
„Bez nawigacji” Lidii Ryś
Leszek Żuliński
ROZMOWY ZE SOBĄ
Na początek Was poinformuję czym jest Grupa Literacka Na Krechę. Otóż jest ona niezależna i ogólnopolska, liczy ponad sto osób. Powstała w 2011 roku z inicjatywy Łucji Dudzińskiej. Grupa nie ma charakteru towarzyskiego. Stawia przed sobą wiele wyzwań, jest miejscem dla indywidualistów. Programowo Grupa na Krechę chce być ponad podziałami i dążyć do przekazu nowatorskich form sztuki. Istotna dla niej jest estetyka, pojemność interpretacyjna słowa, wspieranie i rozwój ambitnych twórców, promowanie czytelnictwa poezji oraz uprawianie syntezy sztuk.
Zatem macie teraz przed oczami jedną z autorek tej grupy.
Lidia Ryś jest poznanianką, polonistką, ekonomistką, absolwentką Ecole Centrale de Paris i kilku innych uczelni. Fascynatka podróży rowerowych, frankofonka. Z poznańską Fundacją „APJA” współorganizuje spotkania poetyckie i koncerty. Pracuje na Poczcie Polskiej, współpracuje z Wydawnictwem „Replika” jako redaktorka i korektorka. Laureatka ogólnopolskich konkursów poetyckich. Należy do Grupy Literycznej NA KRECHĘ.
Przyznajcie: ciekawy życiorys! Ale przejdźmy teraz do konkretów…
Droga ku morzu
Jerzy Żelazny
Ta droga była moim przeznaczeniem. Albo snem. Wyśniłem ją w dzieciństwie, czasem wydawała mi się być tą piaszczystą, którą szło się z naszego wiejskiego domostwa do lasu rosnącego na stokach jaru, na którego dnie pobłyskiwało jezioro. Powiedziałem wtedy do taty, że śni mi się droga, ale nie wiem, dokąd nią zajdę, dochodzę do zakrętu i droga znika z mego snu, a tata na to: – W każde miejsce prowadzi droga, do tego ostatecznego też, trzeba ją odnaleźć albo wybrać z pośród wielu. I zdecydować –pójdę tą, jest wygodna, cienista, gałęzie lip i klonów chwytają wiatr, ich cienie studzą murawę, która szeleści pod stopami, ta droga bezpiecznie doprowadzi do kresu. Wyobrażałem ją sobie podczas bezsnu, gdy się budziłem w środku ciemności, jedynie na suficie albo na ścianie, tej naprzeciwko okna, igrały refleksy światła ulicznych latarni, przesączając się przez gałęzie kasztanowca, który czasem wydawał się ostatnim znakiem łagodności albo poruszając gałęziami w chłodnym wietrze, przepoczwarzał się groźnie. Nie zdołały jednak ostudzić ciśnienia myśli, obrazów i westchnień, były owe konary, w czasie bezlistnym, niczym ręce olbrzyma wyciągnięte w błagalnym geście, przypominały, pocieszając, że istnieje owa droga, czeka, że nie zawiedzie i że już czas, by nią iść.
Wyobrażałem ją sobie jako prostą polną drogę, ze śladami kolein samochodów, środkiem pasmo traw, chudych i zbełtanych roślinek albo jawiła się ta drożna wstęga zryta końskimi kopytami pomiędzy szarymi koleinami, które niegdyś wyżłobiły koła chłopskich furmanek, ich drewniane koła, skrzypiące ciężkawo, wzmocnione stalowymi obręczami - tata nabijał je szarym rankiem na dzieło kołodziejskiej sztuki – widziałem w wyobraźni ową drogę, wspinającą się na łagodny wzgórek. I sądziłem bezsennie, że to jedyny ratunek - odszukać ją, z wyobraźni przenieść w światło poranka albo południa, wejść na nią i iść, podążać spokojnie, jednostajnym rytmem kroków, podpartym wiarą, że jest najlepszym sposobem na wyjście. Postanowiłem bowiem wyjść, a właściwie odejść. Wyjść z życia i wejść w bezświatłość - przecież ciemność istnieje również po to, żeby się w niej skryć. Albo zatracić się w niej, przepaść. To mój exodus, powtarzałem w duchu albo głosem nabrzmiałym rezygnacją. I wszystko się skończy, dodawałem z westchnieniem. A w tym westchnieniu ani krzty sentymentalizmu, lecz beznadzieja nie do pokonania. Czułem, chociaż nie słyszałem, nadlatujący górą szum morza.