„Smokonie” Łukasza Michalskiego
Stanisław Szwarc
ŚWIĘTE SŁOWA
Wiersz rodzi się w miejscowniku
musi być o Kimś, o Czymś.
To pierwsze słowa jednego z wierszy Łukasza Michalskiego z jego tomiku „Smokonie”. Tomiku najwyraźniej pierwszego, skoro z tekstu na ostatniej stronie okładki dowiaduję się, że Autor wiersze pisze od kilku lat „do szuflady”, a debiutował w 2019 r. w Kwartalniku Literackim „Wyspa”. Trudno się z tymi słowami nie zgodzić. Sens, nawet przemyślnie ukryty, jest fundamentem tekstu literackiego.
Dalej bohater wiersza deklaruje:
łaszą się do mnie ciągle
cytaty, metafory
rymy i rytmy, symbole
metra i przerzutnie
Jak się łaszą, to trzeba jak wędrowny dziad wziąć tęgi kij owinięty jeżową skórką i przepędzić część tego nachalnego towarzystwa. Ot, choćby z pierwszego wiersza w tomiku. Bohater tego utworu zgrabnie złożonego dziewięciozgłoskowcem (5+4) najpierw wyznaje:
Słucham ciekawie, wolno, długo
Słucham uważnie. Wciąż na nowo.
Słucham na zawsze i ab ovo,
by stwierdzić, że w usłyszanych słowach są tak płaskie sensy, te znaczenia / Marne bez gracji bez uroku. Cóż, większość tego, co mówimy, to rzeczywiście proste i banalne komunikowanie się. Podmiotowi lirycznemu najwyraźniej to nie odpowiada, zdaje więc czytelnikowi relację z nieco innego słuchania.
Za oknem słyszę śnieg umarły
Słyszę jak wy go nie słyszycie
Czasami słychać szelest padających wielkich płatków śniegu. Ale co to jest umarły śnieg? Ubity butami przechodniów? Stopniały, który, jak na umarłego przystało, zniknął pod ziemią?
I pachnie krwawą spalenizną
Coś tu nie gra. Spalenizna śmierdzi, niestety, okrutnie, ale z natury rzeczy nie może być krwawa. Jeżowa skórka przydałaby się na tę metaforę, bo w innym wierszu, też związanym ze śniegiem mamy zdania niemądre, puste, śliskie / Wśród krzyków, krwawej spalenizny.
Jątrzoną raną, brzydką blizną
Wrzodem, fenolem, moczem, trawą
Skopaną świeżo w dół głęboki
W którego lepką noc rozkładu
Spychacie swoje małe dusze,
zdrady, bezmyślność, sny, obmowy
Blizna raczej nie pachnie, za to trawa dość sympatycznie. I znów jeżowej skórki trzeba na tę bliznę łaszącą się i wielofunkcyjną, bo we wspomnianym już poprzednio wierszu – Zostają same tylko blizny // Kiedyś otwarte, zapłakane / Radosne, pełne, niespokojne / Dziś splugawione, zapomniane.
Wyobraźnia mi działa i podsuwa obraz dołu, do którego my, odbiorcy tego tekstu, kopniakami wrzucamy trawę, a potem własnoręcznie spychamy różne złe rzeczy. Tylko dlaczego także i sny, przecież bywają także i piękne.
Potem siadacie do obiadu
Mieni się wino, lśni zastawa
I znowu toczy się rozmowa
I zabijają puste słowa
Umiera ktoś, ktoś płonie, zdycha
Ktoś tonie, komuś spada głowa
I Prawda marznie pod drzewami
W ogołoconym z liści parku
Święta prawda. Rozmowa przy obiedzie, to najczęściej tzw. small talk, czyli miła rozmowa o niczym. Ważne, żeby była miła. Tylko co do tego ma Prawda, w dodatku marznąca w parku?
I tak być musi choć się tak nie stanie
Póki ma każdy kurę w garnku
I ciepłą wodę w brudnym kranie
Skoro musi, to raczej powinno się stać. Lecz jaki jest związek tego stwierdzenia z dwoma cytatami – jednym z Henryka IV Bourbona, drugim z Donalda Tuska? Od wieków wiadomo, że primum vivere, deinde philosophari. Chyba tylko Diogenes filozofował brudny i o pustym brzuchu. A w porządnym domu krany raczej są czyste.
Wiele wierszy jest w podobnym tonie niechęci wręcz obrzydzenia do świata, a może i do siebie.
Zostały mi tylko mdłości / na dowolny widok.
Rozlana na stole / mętna kałuża rozsądku / źle działa na mój żołądek.
Takie jest też „Moje miasto”, w którym czytamy:
stoją domy zmurszałe
przy gorących ulicach
niezgłębione zaułki
narkotycznych oparów
szczurze sny kryształowe
w niewidzialnych piwnicach
bramy ciemne zbrodnicze
krwawe ołtarze barów.
Nic dziwnego, że w takim mieście podmiot wiersza pragnie
w codziennych pochodach
zostać tak nie poznany
spity kpiną pędzoną
w ich nadziejach i skargach.
Jest jednak jakaś nadzieja na przyszłość, bo pewnego dnia
drzewa i kamienice
staną sobie na barkach
w jakubowej drabinie
a gdy przejdę usłyszę
jak te same ulice
w echu kroków radosnym
powtarzają me imię.
Łaszą się Łukaszowi Michalskiemu rytmy i rymy całkiem udatne jak w przytoczonym wyżej wierszu, ale na niektóre przenośnie przydałby się kij z jeżową skórką. Na przykład na takie:
pociąg brykający swobodnie po łące
dziś mam dla was / niedopałek własnej / mgły
pod oknem chodzą nerwowo skrzywdzeni / mnąc w papierosach niechciane oracje
Są jednak w tym tomiku wiersze, dla których warto się z nim zapoznać. Tytułowe „Smokonie”, w których wyczuwa się autentyczność dziecięcego słowotwórstwa i wyobraźni a równocześnie nawiązanie do Żółwiciela i Peliczapli z „Alicji w krainie czarów”.
smokonie to takie konie tylko smoki
wychodzą spod zjeżdżalni
beczą w pisku huśtawek
Smokonie ożywają w śmiechu Oli – adresatki wiersza. Bez niego znikają / i znowu więznę w skórze codziennej /…/ w tysiącach przepastnych wieczorów / kiwam się nucąc bezsilnie: / „smokoniu, smokoniu…
Oj, ze świecą trzeba by szukać dorosłego, który przed snem nie przywoływałby jakiegoś swojego Smokonia. Podobne odczucie wywołuje „Spadek”, chyba nie przez przypadek adresowany również do dziecka. Bezpretensjonalny, pełen nieudawanej czułości.
Są w wierszach Łukasza Michalskiego fragmenty, przy których nic tylko schować głęboko jeżową skórkę i przytulić łaszące się do kolan słowa, jak choćby te z wiersza dedykowanego Annie Piwkowskiej.
po prostu na chwilę
przybiega nadzieja
jak pies łaciaty, wesoły
/…/
na mgnienie, błysk ulotny
można uwierzyć znowu
w świat za oknami
W jednym z wierszy Łukasz Michalski napisał:
Kiedyś już o tym pisałem
nie wiem po co, jak…
To bardzo szczere. Warto zastanowić się, żeby wiedzieć.
Łukasz Michalski „Smokonie”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2021, str. 72
Stanisław Szwarc