Piurko waleczny
Robert H. Ćwik
Dariusz Kaleta
Sześć białych wielorybów wzbiło się nad bałwany fal morskich i eksplodowało. Pan Piurko patrzył z zachwytem, jak rozerwane ciała tworzą na niebie barwną miazgę. Owe drobne cząstki ciał wielorybów zamieniły się w białe konfetti.
- Wspaniale. Jestem pod wrażeniem. Coś tak pięknego mogło przydarzyć się tylko mnie – stwierdził Pan Piurko.
Morze, niczym wierny pies, lizało jego stopy. Jasna plaża, turkus morza, błękit nieba z sypiącym się leniwie do wody konfetti.
- Cudownie! Cudownie! – krzyczał rozradowany Pan Piurko, gdy kolorowe skrawki papieru przybrały postać sekretarki szefa, panny Wiktorii. – Madonna – wyszeptał.
Był bliski ekstazy.
W tym momencie stało się coś nieoczekiwanego. Morze, dotychczas mile liżące podeszwy, raptem zaczęło kąsać palce jego stóp... Pan Piurko obudził się. Sen o eksplodujących wielorybach uleciał. Za to nie zniknęła Buka, stojąca w nogach łóżka. Lekko podgryzała palce pana, próbując go obudzić, co w końcu się udało. Niebawem stara Malwina zastuka do drzwi i zacznie krzyczeć:
- Hełbata, hełbata na stole!
Pan Piurko przeciągnął się leniwie, popuszczając wiatry. Buka, z wyrzutem spoglądając na swego pana, poczłapała do przedpokoju.
- Sześć białych wielorybów... – mruczał pod nosem. – Sześć białych wielorybów... Sześć...
Otworzył okno. Świeże powietrze omal go nie powaliło, a promienie słoneczne wbiły się w gałki oczne z siłą sztyletów. Pan Piurko przestał mantrować miniony sen i ruszył do łazienki.
Z plastikowego kubka, stojącego przy lustrze, wydobył mocno zużytą szczoteczkę do zębów. Wyglądała, niczym Buka z jej wyliniałą sierścią.
- Ciekawe, jakiegoż to ojca mogła mieć ta szczoteczka? – zaczął zastanawiać się Pan Piurko.
Genealogiczne rozważania skierowały jego myśli także ku Buce, której pochodzenie było przynajmniej niezwykłe. Otóż protoplastą Buki okazał się królik spożyty przez artylerzystów Bonapartego pod Berezyną. Jednak nim wylądował w kotle, zdążył zaspokoić swą chuć, wyżywając się na suce o wdzięcznym imieniu Markiza. Zrodzone z tego związku potomstwo, czyli między innymi też Buka, chętniej żywiło się pokarmem roślinnym niż mięsem.
Dla Pana Piurko nie istniał piękniejszy czworonóg. Innego zdania byli ludzie na ulicy i właściciele rasowych psów spacerujących skwerami miasta. Im Buka przypominała wycior armatni z różowopomarańczowymi końcówkami włosia. Szczególne obrzydzenie wywoływał ogon Buki. Bez sierści, długi i chudy, jak u szczura. Za to samej Buce ogon ten bardzo się podobał i merdała nim nieustannie, ujawniając tym sympatię do ludzi oraz innych psów. Natomiast pysk Buki mógł wzbudzić respekt. Łeb jej przypominał zwały skołtunionych włosów walających się na podłodze u fryzjera, pośród których - niczym przypadkowo zagubione guziki - pobłyskiwała para bursztynowych oczu. Uszy Buki były wielkie, obwisłe i włochate. Potrafiły jednak stać na baczność, niczym słuchy zająca lub para zbyt długo używanych podkolanówek. Kiedy Buka chciała przestraszyć innego psa, stawiała uszy na sztorc, co zastępowało u niej zjeżenie sierści na grzbiecie, w taki sposób, że adwersarz kulił się i uciekał do swojego pana.
Zęby Buki też były niezwykłe. Oczywiście, posiadała, jak wszystkie psowate, dwa długie kły we właściwym miejscu, a do tego – po przodku zjedzonym pod Berezyną – tej samej wielkości parę górnych siekaczy. Ilekroć ktoś spojrzał na jej uzębienie, nieodmiennie pytał:
- Tak właściwie, to co ona je?
- Marchew – odpowiadał z dumą Pan Piurko i prężył zapadłą pierś.
- Marchew, mówisz pan... taaa... – przytakiwali zwykle ciekawscy, pukając się w czoło.
Pan Piurko z impetem wrzucił szczoteczkę do kubka po jogurcie. Spojrzał w lustro na własne odbicie i zadumał się. Postać, która spoglądała na niego z naprzeciwka, robiła na nim raczej marne wrażenie. Przy wzroście stu sześćdziesięciu pięciu centymetrów jego duża głowa osadzona na wątłej szyi sprawiała, że wydawał się sam sobie jeszcze niższy. Czterdzieści trzy lata deptania ziemi oraz intensywnych duchowych przeżyć pozostawiły na jego szlachetnej głowie niewiele włosów. Westchnął na myśl o tych wszystkich młodych ludziach z wygolonymi głowami, z barami jak szafa, których mijał codziennie, spacerując ulicami Kołobrzegu. Byli tak napakowani, że ich ruchy przypominały ruchy kraba.
- Już nigdy taki nie będę – wzdychał z pewnym żalem, wyobraziwszy sobie swoją zmienioną posturę.
Momentalnie na wspaniale wysklepionej piersi i kształtnym torsie pojawiała się zbroja. Złota, z mieniącymi się kamieniami. Ten, co ją nosił, był niepokonany. Oczy wszystkich kobiet w mieście kierowały się w stronę wspaniałego męża, a słowa uwielbienia spływały balsamem na jego uszy. Jednak po chwili wspaniała wizja czmychnęła za plecy postaci w lustrze i Pan Piurko musiał stawić czoła własnemu odbiciu. Próbował dodać sobie animuszu, prężąc bicepsy, ale efekt okazał się mizerny. Istocie w lustrze najlepiej udawało się wypinanie brzucha, który zdominował cały wizerunek. Pan Piurko poczuł, jak uchodzi z niego energia, oddając pole rosnącej frustracji.
- Co we mnie jest pięknego? – zadał retoryczne pytanie.
Wtem poczuł wzbierającą fala samozadowolenia.
- Oczy!!
Ta myśl mile połaskotała jego miłość własną. Pochylił się ku tafli lustra i z wielkim zaciekawieniem zaczął analizować kształt swoich oczu. Regularność zaokrągleń powiek mógł porównać tylko do łuków gotyckiego sklepienia katedry. Zachwyciły go białka, na których sieć popękanych żyłek ułożyła się w witraż równie piękny, jak ten w katedrze.
Nagle, niczym światło w tunelu, wtargnęła do umysłu Pana Piurko i skupiła jego uwagę myśl, a raczej wspomnienie z planety, gdzie był jedynym władcą i rycerzem - w poprzednim wcieleniu. Planeta, którą władał, zamieszkana była przez amazonki, zdumiewającej urody i samodzielne. Wojowniczki te dosiadały wielkich ślimaków, znaczących swoje szlaki lepkim lśniącym śluzem. Każdy z nich niósł na grzbiecie również domek, w którym amazonka mogła się schować w razie niepogody.
Pan Piurko miał największego na planecie ślimaka, o wdzięcznym imieniu Fallus. Gdy inne ślimaki mijały Fallusa, na grzbiecie którego siedział pan i władca planety, pozdrawiały go tocząc śluz i ślinę, a dumne wojowniczki pokornie chyliły głowy. Od czasu do czasu któraś z nich, oprócz pozdrowienia, mówiła:
- Jestem chętna – i wskakiwała do domku, aby po chwili otworzyć jedno okno, potem drugie, znajdujące się dokładnie naprzeciw. Przez pierwsze wychylała się, a drugim wystawiała swoje jędrne pośladki, zawsze od strony Pana Piurko, który ku nim kierował swego Fallusa. Szacunek nakazywał amazonce patrzenie w drugą stronę podczas sczepienia, by nie krępować spojrzeniem jej pana. Inne wojowniczki, mijające na swych ślimakach wybrankę, rzucały jej zazdrosne, ale i pełne miłości spojrzenia...
„Ave Piurko!” zagęściło atmosferę planety, wtłaczając różany zapach w nozdrza władcy.
Chłód umywalki ostudził mimowolną erekcję i przywrócił Pana Piurko rzeczywistości. Uświadomił sobie, że podobne ślimaki widział na wystawie rzeźby w miejskiej galerii. Czyżby artysta też pochodził z jego planety? Wszak nie spotkał tam innych mężczyzn. „Później się tym zajmę” – pomyślał, spryskując twarz wodą.
Załomotało coś u drzwi mieszkania. To była stara Malwina.
- Panie Piułko! Miał pan iść do fotogłafa. I hełbata na stole!
Malwina, nie czekając na odpowiedź, poczłapała z powrotem do swojego mieszkania.
„Fotograf” – pomyślał Pan Piurko, ubierając się powoli. Był z nim umówiony na sobotę, czyli jest sobota. Na dodatek ta jedyna w miesiącu, kiedy szef dawał wolne swojemu pracownikowi. „Ze świecą by szukać równie dobrego pryncypała w mieście. Cudo człowiek” – myślał z głębokim wzruszeniem Pan Piurko. W swojej naiwności nie wiedział, że ta szczególna sobota była też dniem święta jego szefa, który wtedy właśnie mógł, w zaciszu biura, wsadzić rękę pod majtki swojej sekretarki Wiktorii. Żona szefa również była przekonana o jego wielkim oddaniu firmie i pracowitości. Mąż jej istotnie pracował, nawet bardzo ciężko. Jego twarz bywała bordowa z wysiłku. Zaraz potem wydawał z siebie głośne sapnięcie, a na stężałej twarzy pojawiały się wyrazy ulgi. Po chwili, gdy Wiktoria opuszczała spódnicę, podciągał już spodnie.
Panna Wiktoria należała do kobiet ponętnych. Jej nogom stanowczo nie brakowało długości, a piersi sterczały niczym dwa zeppeliny. Mierzyła sto dziewięćdziesiąt sześć centymetrów, wpędzając tym Pana Piurko w zachwyt i udrękę. Ilekroć wypełniał jakiś dokument, przyniesiony od szefa przez Wiktorię, twarz jego nieodmiennie znajdowała się na wysokości jej koronkowych majtek, okrywających boskie wzgórze pod kloszem minispódnicy. Chwile te wprawiały Pana Piurko w roztrzęsienie. Nie potrafił spojrzeć w oczy Wiktorii, aby nie zorientowała się, jak bardzo ją pożąda, a może i kocha. Kiedy mówiła, przenosił wzrok z jej majtek na pełne usta i wisiał na nich, niczym alpinista uczepiony skalnego występu. Zawsze prosił ją o powtarzanie ostatnich kwestii, a ona unosiła kąciki ust w nieco kpiącym uśmieszku. Zmysłowe wargi ponownie wydymały się kształtując repetowane słowa, by w końcu zniknąć razem z ich właścicielką gdzieś w głębi biura.
Pan Piurko trwał w ekstatycznym oszołomieniu, niczym święty oglądający anioła. Godzinę zbierał myśli i starał się przypomnieć sobie, co usta mówiły. W koncentracji przeszkadzała mu nieustannie powracająca erekcja, czasami wręcz nie do zniesienia. Postanowił podarować Wiktorii zdjęcie z dedykacją „Od najlepszego przyjaciela”. Okazało się jednak, że żadnych swoich zdjęć już nie ma.
Skwer, przy którym znajdował się zakład fotograficzny, tonął w słońcu. Było tam pełno ludzi i psów, które wypinając się użyźniały miejski trawnik. Pan Piurko stanowczym krokiem wszedł po schodach do zakładu, oznajmiając panience za ladą cel wizyty. Usłyszał, że mistrz Hałer zajmie się nim lada moment.
Mistrz był w mieście powszechnie znanym fotografem. Wieść gminna niosła, jakoby za pomocą aparatu potrafił wyrwać duszę z modela, obnażyć prawdziwe ego i na dodatek poszatkować na osobne odbitki.
Zza kotary wyszła kobieta z małą dziewczynką. Dziecko, mijając Pana Piurko, kopnęło go w łydkę, pokazując język. Pan Piurko nie zdążył nawet zareagować, kiedy usłyszał „Następny!”. Jakaś żylasta dłoń chwyciła go za rękaw marynarki i wciągnęła w ciemną czeluść.
Za kotarą dokładnie poinstruowano Pana Piurko, jak ma usiąść, przekrzywić głowę i w którą stronę skierować wzrok. Dowiedział się też, że zdjęcia zostaną wykonane polaroidem i będą gotowe za moment, więc będzie też mógł od razu je zobaczyć i zabrać.
Oczekując przeglądał kolorowe czasopisma wyłożone na stoliku. W chwile potem zjawił się roztrzęsiony Hałer, mamroczący pod nosem, że za cholerę nie wie, co się dzieje i wcisnął zaskoczonemu klientowi odbitki w dłoń. Pan Piurko ostrożnie spojrzał na zdjęcia i omal nie spadł z krzesła.
Cud! Wydarzył się cud! Zdjęcie, owszem, ukazywało fotografowanego w całej okazałości. Z wyjątkiem pewnego elementu, który zbił z tropu Hałera. Natomiast Pan Piurko nie ukrywał zachwytu. Szczegółem tym była zbroja, cała ze złota, szczelnie okrywająca pierś Pana Piurko. Mistrz Hałer przepraszał, próbując zrzucić winę na materiał fotograficzny, a w końcu zaproponował powtórzenie sesji.
Jakież było zdumienie fotografa, kiedy ponownie ujrzał na zdjęciu zbroję. Tym razem oksydowaną na czarno. Pan Piurko skomentował zmianę słowami: „Nie wiedziałem, że tak lubię się przebierać.”
Fotograf otarł pot z czoła i klnąc cicho znikł za kotarą. Pan Piurko opuścił zakład, dzierżąc w dłoni swoje podobizny.
- Jestem rycerzem. Mężnym rycerzem – mruczał do siebie, idąc przez skwer do domu.
Podniósł wzrok znad podziwianej fotografii i zamarł w bezruchu. Przed nim stało zjawisko nieziemskiej wręcz urody. Zza grzywy jasnych włosów spoglądały na Pana Piurko oczy niewiarygodnie duże i wypełnione błękitem kołobrzeskiego nieba. Anioł ubrany był w obcisłe dżinsy i pomarańczowy trykot, okrywający kształtne piersi. Oniemiały Pan Piurko nie potrafił wydobyć z siebie nawet słowa. Wtedy to dały o sobie znać siły ciemności.
Diaboliczna ich moc objawiła się Panu Piurko pod postacią czarnego dobermana. Sierść psa lśniła jak wysmarowana łojem. A pęd bestii ku aniołowi wyglądał wyjątkowo groźnie. Krew zastygła w żyłach Pana Piurko. Ułamek sekundy później wybuchł w jego ciele gejzer adrenaliny. Trzema susami pokonał drogę i niczym pantera runął na korpus zwierzęcia. Rozgorzała zaciekła walka.
Przerażony niespodziewaną napaścią doberman zareagował dopiero wówczas, kiedy zęby Pana Piurko zatopiły się w jego uchu. Kwik psa i ryk wydobywający się z gardła nieustraszonego rycerza przykuły uwagę przechodniów. Szamotanina pod różanym krzewem trwała nadal. To Pan Piurko był u góry, to znowu doberman. Pan Piurko czuł na twarzy oddech przesiąknięty zapachem niestrawionego mięsa, pies natomiast drapieżne szpony człowieka, wbijające mu się w kark i żebra. Nie wiadomo, czy nasi ojcowie mężniej stawali na polach Grunwaldu, czy Pan Piurko na skwerze.
Pomału opuszczały go siły. Przewrócił się na plecy, odsłaniając podduszone i okrwawione cielsko dobermana. Obaj ciężko dyszeli.
- Ten wariat chciał zagryźć mojego Rexa! – histerycznie krzyczał anioł, wymachując rękami.
Nad Panem Piurko pochyliły się twarze o nieprzyjaznych spojrzeniach. Czyjeś twarde dłonie poderwały go z ziemi, a czapki policyjne zasłoniły do niedawna widoczny skrawek nieba.
Tego dnia cały Kołobrzeg mówił o szaleńcu, który poturbował psa. Dowodząc zdarzenia pokazywano na skwerze okrwawiony rękaw niedzielnej marynarki, a radio biło na ten temat pianę z takim zacięciem, że Malwina nie nadążała ze zbieraniem jej gąbką z odbiornika. Zrezygnowana usiadła na krześle i skomentowała wiadomości:
- Co za czasy. Ludziom odbija. Nie mógł taki iść do sklepu mięsnego? Aj, aj, aj, żeby to psa żywcem chcieć zeżreć...
Robert H. Ćwik
Dariusz Kaleta
-------------------------------------------------
Pierwodruk opowiadania Roberta H. Ćwika i Dariusza Kalety miał miejsce w papierowym wydaniu „Latarni Morskiej” (nr 3/2006) – inne z tego cyklu (Pan Piurko) dostępne są w dziale ‘proza’