Piotr Müldner-Nieckowski WIERSZE NOWE
ŻAGIEL BEZ NAWY
Staliśmy na brzegu a jakby na łodzi
tak kołysała ziemia
tak nami szarpał wiatr
Ty na biało jak do ślubu
Ja na czarno jak do pogrzebu
Objęci czterema naszymi rękami
żeby przestało być zimno
płyniemy – od lądu już daleko
Do lądu też nie blisko
lecz coraz bardziej niebiesko
aż zostawiamy wszystko
im wyżej tym bardziej widzimy
łódź która w dole tonie
nabiera ciężaru krzyków
złości i nienawiści
DRZWI
Chyba wiedziałem, kto
stoi przed drzwiami, po tamtej stronie,
gdy tu do nich biegłem gwałtownie.
Lecz cicho i nagle stanąłem.
Nie ma mnie dla tej osoby,
czy też jej nie ma dla mnie?
To było trudniejsze niż odpowiedź.
Klamka nerwowa jak ptak w karmniku.
Kołatka stukała synkopy
niczym pociąg kulejący na co trzecie koło.
Coś zmienia się w życiu,
by na nowo zostać tym, co już było.
Lecz jednak to ciało, te usta, usteczka,
dotyk podstępnie kładący na plecy,
człowiek by chciał być równie bezwładny
jak lenistwo przed wstaniem z poduszek,
gdy jeszcze pięść minut trzyma lot drzemiący
pod powieką zagadki: co jutro nastąpi…?
Więc chyba otworzę, ale niech nie budzi…
DLACZEGO MILCZYSZ
Ty się (jednak) boisz, że
uderzy miecz niesprawiedliwości.
Nie wiadomo tylko,
z której spadnie strony,
czy poniesiesz karę za cudze grzechy
wrzucony do celi z tygrysem,
czy też będą cię piekli na wolnym ogniu,
który jak ptak unosi się
Słońcem nad Ziemią,
nad tą chwilą
z twoim dzieciątkiem śpiącym
w ciele wytoczonym z doskonałości.
Aż się udusisz dymem własnego języka,
tym, co przysłania prosty wyraz faktu.
I za co, za co będziesz sądzony bez sądu?
Za głupie słowa, które ktoś powiedział,
czy za to, żeś sam powiedział mądrze?
Dlaczego milczysz.
Nie patrz na paznokcie.
Nie trać oczu.
DĄB
Tak, każdy z nich był pieszczochem królów i cesarzy,
Bach, Euler, Oczko, Pasteur byli ozdobą tyranów,
szlachetnymi kamykami w koronach,
lecz władca ugryziony w diament przez komara
mógł dostać spazmów, i tak też robił,
a służący usłużnie wydłubywali rubiny z metalu,
rzucali tłumowi pod nogi. I oni byli odrzucani.
Niechciane szafiry. Zaplątani w pęta logicznych dowodów
potykali się o sztywny brzeg dywanu.
Dziś dąb, uroczyście zasadzony z okazji rocznicy
ręką władcy umęczonego wieczornym piciem w Belwederze,
usycha, nie chce być ani świadectwem,
ani argumentem, ani tym bardziej drzewem.
2014
CZAS UCIEKA
Jestem jestem ateistą powiedział wprost Wierzę że nie ma
boga Dawniej by się takich rzeczy nie mówiło
Nie wypadało Niegrzecznie się wiary nie oświadczało
żeby nie dotknąć nieateisty nie zrobić mu krzywdy
że nieateiści są puszczonym zawrotem głowy w kapciach filcowych
Kiedy chodzi o prowokowanie policjantów na usługach diabła
dzisiaj się nie mówi jestem jestem katolikiem kocham to
kocham tamto pomagam temu pomagam tamtemu
wtedy dawniej też się nie mówiło że się kocha i pomaga
nie wypadało mówić o rzeczach tak zwyczajnych i normalnych
i nawet zauważyłem że w Ameryce znowu jak dawniej
nie wypada pytać w co wierzysz do którego kościoła
nie należysz do którego należysz wierzysz w coś masz jakąś
religię i taka osoba dziwi się ma to zdumienie wypisane na
twarzy lęk ma w palcach w Polsce też gdzieniegdzie
kręci się biodrami żeby zejść z tej śruby
ucieka ucieka przed tobą zobacz to widać na ekranie twojego
komputera znika masz pusty ekran przed sobą zapisany
tylko fotografiami chaosem tekstów bełkotem błotem
ludzie zabijają tym czas którego potrzebują żeby się
otrząsnąć a czas ucieka ucieka
DWA LATA UDRĘKI Z T.
(małe wspomnienie z czasów studiowania)
Opiekowała się mną dla siebie,
brała pełnymi garściami,
i gdy wycieńczony chciałem coś robić dla niej,
wzmagała opiekę, tłumiąc jedzeniem,
a prała wszystko, co z siebie zdjąłem
i czego na ciało nie zdążyłem włożyć,
z duszy zaś ssała wszystko,
co ze mnie skapnęło, trysnęło,
a jeśli zsunęło, to jakiś z palca
mniej znaczny krążek srebra,
łuska z oczu, niewarta wkładania na konto,
wiersze moje sprzedawała komuś,
zwracając mi koszty papieru,
aż liście palmy odpadły z dachu
i małpi chwyt wypuścił szklankę,
deszcz zadzwonił w uszach,
stałem się – nieopłacalny.
Odeszła, lecz nadal jest ze mną,
jak widać, na zawsze.
Choć sprawdzam wszystko w faktach,
to nie potrafię wykopać tych kłączy z pamięci,
pamięć jest zabójcza, w pamięci
siedzą ludzie z nożami nastawionymi do pchnięcia,
mogą to być kobiety.
IDZIESZ SOBIE ULICĄ
Mówisz, że idziesz sobie ulicą
i nic cię nie interesuje bo sobie idziesz ulicą
ludzi nie ma w tym co mówisz
z wyjątkiem kolesia który czeka
aż usiądziecie żeby o niczym nie mówić
i aby dzień zszedł o północy w noc i ciemność
nie ma w tym ptaka który lecąc robi ci na głowę
ale idziesz po czymś przecież
ruszasz czymś przecież co staje na czymś
żeby zgodnie z prawami nieznanej ci fizyki
iść ulicą i to jak najbardziej sobie
idziesz sobie żeby iść ulicą mówisz że
interesuje cię że to ty szurasz po betonie
interesuje cię jak mówisz o tym żeby wszyscy
ty i twój koleś może jeszcze jakaś jego niunia
myśleli że ty na tym betonie jak betonowy beton
i wiedzieli co trzymasz w pysku czym się nakłuwasz
co wchłaniasz żeby nie czuć co wydalasz
i jak wyglądasz przed lustrem
żeby swoją urodą przyciągnąć dziewczynę
którą zerżniesz wydalając z siebie
niebezpieczne komórki
ISTOTA WSPÓLNOTY
O kilku rzeczach – nie wiesz,
więc nie wiesz o niczym,
i nie wiedz.
Co myślę i o czym, śmiejąc się
bez uśmiechu. Roniąc łzy
bez płaczu. Nie dowiesz się
zabiegów, jakich użyłem,
żeby cię zwieść.
Ja o niczym nie wiem,
bo ty wiesz.
Po co mam wiedzieć,
gdy idziesz ze mną z całą
potrzebną wiedzą.
Ja czuję to, czego nie czujesz ty,
a ty czego nie ja,
ponieważ czujemy wspólnie to,
czego nikt inny odczuć nie potrafi,
za dużo do odczucia na jeden czucia raz.
Nie dowiaduj się żadnych rzeczy,
nie pytaj, nie przeszukuj papierów,
jakiego sposobu użyłem,
żeby cię przeszyć błyskawicą.
I ja nie będę szukał,
bo moje mętne okulary
nadają się do ukrywania tego,
że cię podpatruję,
kiedy jesteś cała
w odkrywczej pościeli.
Ty patrzysz rękami.
Ja patrzę przez dwumian Newtona.
Żebyś się czuła wolna
w uwięzieniu, tym, jakie jest,
kiedy dzień nocą, a nocą dzień,
gdy chcesz
mieć w sobie mnie,
jak mnie ma mój cień.
A ja być ciebie we mnie w sobie
jak bezbolesny cierń.
Po prostu się obudź i miej
bez rzeczy i bez niczego.
Nasza odległość bez odległości,
jak narodziny i śmierć,
jest w oddaleniu tak przybliżona,
że plecy przenika dreszcz.
JUŻ RAZ BYŁEM STARY
Tak tak ja to pamiętam
to najbardziej pamiętana moja historia w życiu
schowany za grubą nogą stołu oparty o silny kark psa
gdy na serwecie mama stawiała tort z cytrynowym krzyżykiem
ojciec zmywał w łazience nocny pył pracy z pleców
i nagle zajrzała ku mnie twarz schylonej ciotki
tak złożyła kolana przede mną na ubogiej imitacji dywanu
że pomyślałem zdumiony jak bardzo już jestem stary
że mam cztery lata a wkrótce zliczę je do ośmiu
i z karabinem będę stał na mostku kapitańskim krążownika
KALENDARZE
Siedem kalendarzy przyniesiono lub podsunięto, wciśnięto
mi tego roku, wszystkie obandażowane tandetnie wykonanymi
obrazkami nagich piersi, tyłków i brzuchów, ale poszły
siedmioma batalionami po dwanaście kompanii każda
przez okno prosto na górę kompostu w ogrodzie, gdzie jest tysiąc
tomików wierszy ludzi, którzy teraz mogą sobie drukować
co chcą, do woli i w nieskończoność, lecz ósmy kalendarz
przyszedł pocztą, sam, bez niczyjej pomocy, ten może być
niebezpieczny, użył metody nietypowej dla tegorocznych
kalendarzy, wysłał siebie i doniósł się przy pomocy listonosza,
człowieka, który nigdy nie wie, co przynosi, bo nie ma
rentgena w oczach, dlatego tego kalendarza nie wyrzucam,
może po paru latach okazać się, że jest okazem muzealnym
i zasługuje na gablotę, a w każdym razie na dobrego sapera,
który go rozbroi z tych nieznośnych ceregieli, które
towarzyszą śmierci wszystkich kalendarzy świata.
KARTKA PO CZTERDZIESTU LATACH
(wstęp do metodologii badania mózgu)
Po czterdziestu latach wreszcie znalazłem tę kartkę,
na której przed snem zapisałem pomysł
na opisanie uproszczeń Darwina,
a przez tych czterdzieści lat napisałem dwieście
osiemdziesiąt osiem innych opisów uproszczeń Darwina,
który nie dał sobie rady z pomysłem na rozwiązanie,
które mi przyszło do głowy osiemnaście lat temu,
i teraz w stanie senilnym wpadłem na pomysł
o wiele lepszego opisu uproszczeń tego Darwina,
niż wtedy, gdy byłem w stanie zupełnie juwenilnym,
albowiem teraz na tej kartce znalazłem zapis
tak naiwnie i skrajnie dziecinnie nienaukowy,
że się go wstydzę, milczę i martwię, że mój organizm
jako idealnie cybernetyczna maszyna fizykochemiczna
nie potrafił wytworzyć idealnie tego samego opisu
co wtedy,
tylko jakiś diabelski chochlik musiał się wmieszać
ze swoją pozamaterialną interwencją,
kiedy już wiem ze stuprocentowym poparciem logiki,
że moim organizmem,
który nieuchronnie się kiedyś zestarzeje,
rządzi mechanizm napędu ze świata duchowego,
gdyż inaczej myślałby dokładnie tak samo jak wtedy,
gdy byłem o wiele młodszy i głupszy,
ale jest to ten sam świat,
o którym wiem tylko tyle,
że mój mechanizm odbiera sygnały
od mojej żony, mniej od córki i matki,
bardziej od syna albo brata,
które każą robić dokładnie to, czego oni chcą
w danej chwili, ani przedtem, ani później,
tylko właśnie akurat do cholery idą te sygnały przez eter
teraz,
ale również ci moi bliscy odbierają sygnały ode mnie,
całkowicie indywidualnie moje,
których nie produkuje maszyna mojego ciała,
tylko ja osobiście i osobowo
tak jak lód daje zimno wokół siebie,
a ogień ciepło tak od siebie oddalone, a jednak ciepłe,
sam widok ognia jest ciepły, sam widok lodu półprzezroczysty,
o czym jednak sza, bo jak się obcy połapią,
to mnie ateistyczna policja obedrze ze skóry,
gdyż broni swojej religii jak niepodległości.
KIEDY STANĄŁ NAPRZECIW NIEJ
Kiedy stanął naprzeciw niej,
zaczął się bez ruchu zbliżać,
aż stał się nią tak dalece,
że zaczął czuć tak jak ona,
a ona tak jak on,
gdyż w tym samym czasie
ona stanęła przed nim,
aby bez ruchu zbliżyć się na zawsze.
Bez cienia ekscytacji,
jedynie zauważając to, co zależało
od rosnącej obok wiśni w ogrodzie.
Wszystko powiązane.
Urodziny pewnego Metysa w Ameryce powiązane
z kaszą jaglaną w twojej salaterce.
Chmury ściśle powiązane z odbiciem
na powierzchni wody.
Pamiętne odbicie
od szyby z więziennej stróżówki.
Od deski startowej w pierwszym locie nad hutą.
Od belki przed skokiem daleko w piach.
Byli razem przez pięćdziesiąt lat.
Kiedy stajesz naprzeciw kamienia,
pomyśl – od tylu lat jesteś kamieniem.
Wczuj się w jego ziemskie uczucia.
On – tajemniczy, lecz ty nie kryj przed nami niczego.
Jesteś kamieniem tej kobiety.
Możesz być drewnem wiśni rosnącej
na dachu w twoim mieście.
Możesz być cierpieniem
i niewybaczalnym błędem.
Kołyską. Ciszą.
KOCHANKOWIE XXI WIEKU
Maria i Jan tej nocy nie mogli usnąć,
nie pozwalała im burza ciał,
drżące prądy rwące w mięśniach i włosach
ściągały ich ku sobie tej nocy,
jak i w ciągu wielu poprzednich,
w spazmy, stokrotnie, aż z bólu zmęczenia
więcej nie mogli tak się łączyć
i bez zmrużenia, zamknięci w muszli,
głębokiej tajemnicy wstydu, zasypiali,
nie patrząc jak dzień rozsuwa szyby okna,
bo we śnie widać więcej, co od dawna wiedzą.
Za ścianą, kilka domów dalej ich syn
klęczał na wygładzonej pościeli
przed wczoraj poślubioną żoną,
jakże piękną, słodką, w aksamitnej
skórze, lecz panującą nad każdym słowem
i każdą myślą. Jakże rozsądni i oczytani,
trzymają się za ramiona, za kolana
i modlą do Matki Bożej, jakże żarliwie,
o przyszłość jakże niepewną,
bo prezydenci Europy tak się kręcą w sobie,
jakby chcieli następnej wojny.
Trawa na granicach schnie w tym wietrze.
W takich chwilach trzeba się łączyć
nie tylko ręką, stopą, świstem podniecenia,
lecz i duszami – w jedną, tak jak się dusze
w sobie rozpuszczają, gdy cięższe ciało
opada na dno, a łuk szyi dodaje odwagi.
Tak że byli już blisko,
zbliżali się na absolutną nieodległość,
z Chrystusem w sercu, powoli nasilając
pierwszą rozkosz, którą mieli osiągnąć
pod wieczór, a potem tak często jak tętno.
Kiedy mi to opowiadali
(przygodnie odwiedzonemu lekarzowi)
z lękiem i ogródkami, nic dosłownie,
ukradkiem zerkali, jak się mieszczę w krześle,
czy przez pokój nagle nie leci
ćma białego dnia z furkotem kpiny i ironii,
czy aby nie jestem z tych, co mogą pod blatem
nacisnąć smutny klawisz.
NIE CHODŹ TAM
Nie chodź tam powiedziałem ale ty ale wy
ale wasi smutni doradcy w czerni nienawiści
powiedzieli co mam na myśli wy wiecie lepiej
co chcę powiedzieć i w jaki labirynt podstępów
w jakie czeluści ich pogarda ma wepchnąć was
byście się podporządkowali jak kukły w służebnej rocie
i jaką mazią klejącą usta sznurami krępulców łokci
będziecie tutaj spętani i oblepieni bez tchu
wolności która już była na wyciągnięcie ręki
gdy ja jedynie się modlę żeby was nie rozstrzelał
pluton obrońców zmyślonej rzeczywistości
który się czai za rogiem prawdziwej ulicy
więc mówię nie idźcie na drugą stronę ciemnej jasności
to nie zakaz to rada przeciwko której zdrada
coraz głośniejsze burze idą i błyskające grzmoty
to oni coraz głośniej krzyczą „tam wasze miejsce”
piszę ten wiersz bo nie wiem co jeszcze mogę zrobić
jak mam tłumaczyć na kolanach
ROZMOWA Z UCZONYM
Nie sukces jest przyczyną zwycięstwa,
ale zwycięstwo źródłem sukcesu.
Ładna formułka dla rekordzistów.
Wstałem z ławki, zostawiając
oszołomionego rozmówcę z dylematem
w płonących szaleństwem oczach.
Park wciągnął mnie na aleję,
którą poszedłem do domu na obiad.
Cóż winien ten biedny uczony,
że się pastwiłem nad nim, nie dając słowa otuchy.
Czy nie powinien wiedzieć, że osiągnięcie,
którego jest ojcem, i postęp, któremu matką,
ściągnie na jego głowę podstępne recenzje,
baty, niszczące słowa pogardy,
nienawiść całej kasty, która nie ma,
prócz pieniędzy i wygodnych siedzisk w pracy,
nic na swoją obronę,
żadnych rzeczy widzialnych i niewidzialnych,
ani śladu prawdziwej nowości.
Nigdy nie udało się jej nawet przegrać.
Piotr Müldner-Nieckowski
Wiersze pochodzą z tomu „Żywica”, przygotowywanego do publikacji przez Oficynę Wydawniczą VOLUMEN
Przeczytaj też inne utwory poetyckie P. Müldnera-Nieckowskiego (dział ‘poezja’), opowiadania (dział ‘proza’), także zapisy radiowych słuchowisk Przepustka do nieba oraz Bliżej niż myślisz (dział ‘dramat’), esej „Czy język młodzieży jest poprawny?” (dział 'eseje i szkice'), wywiad (dział ‘rozmowy latarni’), a również recenzje jego książek w ‘porcie literackim’: zbiorów poetyckich Park (2011) Schody (2015), tomów Piórko. Dramaty radiowe (2007), Raz jeden jedyny. 53 opowiadania z nieustannego stanu w. (2007) a także rozprawy Biegański, Kramsztyk i inni. O nowej etyce lekarskiej w XIX-wiecznej Warszawie (2016)
Piotr Müldner-Nieckowski (ur. 1946) jest poetą, prozaikiem, dramatopisarzem, tłumaczem, krytykiem. Z wykształcenia doktor nauk medycznych (lekarz internista, czynny praktyk w tym zawodzie) i doktor habilitowany nauk humanistycznych (językoznawca – frazeolog i leksykograf), emerytowany profesor Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Do 1983 członek Związku Literatów Polskich, w 1989 był współzałożycielem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, w którym do dziś pełni funkcje organizacyjne, m.in. wiceprezesa. Jest także członkiem PEN Clubu, towarzystw naukowych i organizacji społecznych, komisji medycznej Rady Języka Polskiego, komisji Frazeologicznej PAN, przewodniczącego Radu Programowej Instytutu Literatury w Ministerstwie Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu. Mieszka w Podkowie Leśnej. Otrzymał wiele nagród, w tym Nagrodę im. Tadeusza Borowskiego, nagrodę Polskiego Radia „Wielki Splendor”, srebrny medal „Gloria Artis”.
Autor ponad 1000 publikacji, poezji, prozy, dramatów radiowych, felietonów, krytyk literackich i prac naukowych z zakresu medycyny i językoznawstwa. W 2018 r. Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego opublikował zbiorową pracę, zawierającą artykuły literaturoznawcze i krytyczne na temat twórczości pisarza. Jego twórczość była przekładana na większość języków europejskich.
Wydał między innymi tomy poetyckie Namiot ośmiu wierszy (1975), Ludzki wynalazek (1978), Wilgoć (1997), Za kobietą tren (2001), Park (2011), Schody (2015), powieści Himalaje (1979), Czapki i niewidki (1980), Śpiący w mieście (1983), Diabeł na placu Zbawiciela (1990), nadto Raz jeden jedyny, 53 opowiadania z nieustannego stanu w. (2007), Piórko. Dramaty radiowe (2007), Wielki słownik frazeologiczny języka polskiego, (2003, 2004, 2005) oraz Wielki słownik skrótów i skrótowców (2007).