„Śmiech Chryzypa” ( odcinek piętnasty)
Jerzy Żelazny
TO OSTATNIA NIEDZIELA
- Powiedz, w jaki sposób wyciągnął cię z lasu mecenas Barber i zaprzągł do rzeźbienia podobizn gąb politycznego establishmentu?
- To przypadek – znowu wyjaśniała Truda, a Juras Karniewski uśmiechał się i pilnie słuchał, jakby kontrolował, czy kobieta mówi prawdę albo czy zmyśla w sposób nienaganny. – Oglądaliśmy w zamku w Suchej Beskidzkiej eksponaty z Muzeum Zegadłowicza w Gorzeniu koło Wadowic, przede wszystkim rzeźby beskidzkiego rzeźbiarza ludowego, sławnego Jędrzeja Wowry. Muzeum Zegadłowicza, jak pewnie wiesz, zostało zamknięte w czasach rządów opcji świątobliwej. Oczywiście udawali, że są tacy pobożni, a bliżej im i łatwiej do piekła, niebo to dla nich nieziszczalne marzenie. To zachwycające dzieła – chwalił Juras, cmokał i prychał z zachwycając się rzeźbami Wowry, a z boku przysłuchiwał się jakiś gościu. Po chwili zagadał, wypytując, czy Juras też tak potrafi, a Juras na to, jeszcze lepiej, inny styl mój, bardziej monumentalny, uładzony, lubię uśmiechnięte twarze, zafrasowane już mnie nie kręcą, opatrzyły się, radość życia ważniejsza niż frasunek... O, to ciekawe, rzekł ten gościu. I zaprosił nas do karczmy „Rzym” na kwaśnicę i gałuszki z dziurkóm. Okazało, że natknęliśmy się na ważną personę obecnego reżimu. I dogadali się z Jurasem w sprawie rzeźb. Przyjął to durnowate zlecenie, bo tonął w długach, groszem nie śmierdział, musiałam ja…
- Milcz! – powstrzymał jej dalsze słowa Karniewski.
Truda ucichła, a nawet szepnęła, przepraszam, poniosło mnie. I trwała przez chwilę cisza, jakby nie miał kto ciągnąc dalej opowieści, a Juras nawet nie zająknął się słowem. Zrobił to Fryz.
- I te wszystkie figury ty sam?
- Nie, nie dałbym rady, zwłaszcza że mecenasowi się śpieszyło. Jakaś okrągła rocznica urodzin tego… - Juras chyba chciał użyć niezbyt pochlebnego określenia, ale dojrzał karcące spojrzenie Trudy, więc się powstrzymał. – Zorganizowałem pomagierów, amatorów rzeźbiarzy, oni z grubsza obciosywali drewno, z kołka wystrugali ludzką postać, a ja wykończałem, nadając pożądany wyraz. Mogę śmiało powiedzieć, że to moje dzieła te rzeźby.
- Są wspaniałe. I co, ładny zgarnąłeś szmal?
- Szło wytrzymać, zwłaszcza gdy człowiek jest bez grosza, to się zadowoli byle czym.
- Kupił wnuczce mieszkanie i znów był goły. A teraz ma tyle, że starczy na wypicie i jedzenie – Truda nie owijała w bawełnę stanu zasobów finansowych rzeźbiarza, współuczestniczyła bowiem w zbywaniu jego rzeźb. Kim ona jest, kur zapiał – zastanawiał się Jerski, używając w duchu ulubionego idiomu z czasów dzieciństwa.
- To ty masz wnuczkę, a więc i potomka, córkę czy syna? Prawda, przecież gdy szukałem cię w twoim dawnym mieszkaniu, to był jakiś dzieciak. Nie zorientowałem się, czy to chłopiec czy dziewczynka. Jak właściwie doszło do twego niezbyt udanego małżeństwa. Wnoszę z fragmentów informacji, które do mnie dotarły. To twoja wpadka?
- Zgadłeś, paskudny przypadek, ale czy warto roztrząsać, wspominać. Było, chociaż nie minęło, wciąż się za mną wlecze jak zły sen, jak smród w gaciach. Były też chwile wspaniałe, prawdziwy odlot.
- Opowiedz panu, przecież to pisarz, niech wykorzysta twój przypadek, opisze ku przestrodze innych naiwniaków, czyli rzetelnych facetów, którym Juras starał się być. Łatwiej żyje się skurwysynowi, tak panie…
Fryz wyciągnął kieliszek, stuknął w Trudy, powiedział:
- Nie róbmy ceregieli, mówmy sobie na ty, Fryzem mnie zwą.
- Okej, Truda. No to się pocałujmy, by przypieczętować. Nadstaw pycho. Juras, zamknij oczy, nie patrz, bo ci z zazdrości jakaś żyłka pierdyknie. Zazdrosny jest, z pierwszą mu nie wyszło, to wokół mnie skacze, dogadza, pilnuje, a nachalnym konkurentom daje w mordę.
Karniewski prychnął lekceważąco, ale oczy przymknął. Truda przyssała się do warg pisarza na całkiem sporą chwilę, trwało to by jeszcze dłużej, ale Juras zapytał:
- Już mogę?
Truda odsunęła się i powiedziała: - Możesz. – A do Fryza szepnęła: - Jesteś słodki, Fryzku, chociaż stary. Ty wiesz, że ja starych lubię, zresztą Juras nie jest najświeższej daty, nieco zjełczały. – Karniewski tych słów nie słyszał albo udawał, że go nie obchodzą. Natomiast Jerski lekko się obruszył i pomyślał, z takim kocmołuchem jeszcze się nie całowałem. Ale sobie przygadał Juras szantrapę rozkisłą. I tym bardziej ciekawiło go to warszawskie małżeństwo Jurasa. Pamiętał, że wujek Szczygieł zachwycał się jej urodą, ale chłopom ze wsi niegdyś każda miastowa spódniczka, jakaś flama wydekoltowana, wydawała się pięknotką.
Juras raptem się zdecydował:
- Opowiem, zanim nas znajdą. – Jednakże milczał, nie kwapił się.
- Pewnie ten artycha skończył już czytanie. Wybrał końcowy fragment, niedługi. Osioł ugryzie filozofa w tyłek, bo chce się napić. Cyntia, służąca filozofa, da mu niemieszanego wina, osioł zacznie chłeptać, co rozśmieszy jego pana i Chryzyp wybuchnie gromkim śmiechem… - Fryz umilkł, jakby się zorientował, że nieopatrznie zdradza pointę powieści. - Miałeś opowiedzieć, jak to się stało, że się tak fatalnie ożeniłeś – przypomniał.
- No, kurde, młody byłem, studentem na Wydziale Leśnym SGGW, trzeci rok. Oj, chciało się wtedy jakąś sobie przygruchać, młódkę albo i starszą, obojętnie, byleby miała tę upragnioną szparę… Pierwszego maja piwkowaliśmy z kolegą przy takiej budce ulicznej, wtedy jeszcze takie były, kilka stolików, stołki, niedaleko placu Zamkowego, właśnie zaczęła się odbudowa Zamku, trwał festyn majowy, grała orkiestra, tańczono. W pobliżu przy owej budce przysiadły dwie dziewczyny, gapiliśmy się na nie. Zauważyły, któraś się uśmiechnęła, miały chęć. Kolega rzekł, bierzmy je i z nimi na potańc, którą wybierasz? Tę niższą; dobra, zgodził się kolega, ja tę wyższą. Tak zrobiliśmy, tańczyliśmy i piliśmy piwo, a potem odprowadziliśmy dziewczyny … - Juras umilkł, jakby chciał opowieść zakończyć, ale Fryz ponaglił:
- Mów dalej, co potem. Bo na razie to banalne zdarzenie, takich na pęczki. Mnie się podobne zdarzały…
- Juras nie lubi wspominać tego fragmentu zdarzeń, które zaciążyły na jego życiu, bo uważał, że zachował się wrednie a właściwie nieodpowiedzialnie, raczej lekkomyślnie. Wydusiłam z niego, co się dalej działo - te dziewczyny mieszkały razem w jednym pokoju, w tak zwanym hotelu pielęgniarskim. Były w szpitalu salowymi, a twierdziły, że są pielęgniarkami. I były przyjezdne, z Mławy. Miały w pokoju wódkę, wszyscy upili się dokumentnie, bo Juras kupił połówkę, w sąsiednim pokoju była melina. A wtedy co się dzieje, powiedz, pisarzu?
- Wiadomo – mruknął Fryz i zaczynał na nowo współczuć Jurkowi. Bo już wtedy, gdy go odwiedził w lesie, wieści o jego kłopotach z żoną wysłuchiwał z politowaniem. Niby nic nadzwyczajnego, to się zdarza…
- Po jakimś czasie, po przeszło miesiącu… – relacjonowała dalej Truda, a Juras siedział z obojętnym wyrazem twarzy na znak, że już go ta historia nie rusza, jakby relacja ta tyczyła się kogo innego, nieznanej mu osoby. – Po nieco więcej niż miesiąc ta mniejsza, czyli Teresa Bułka… Juras czasem nazywał ją pieszczotliwie: moja apetyczna Bułeczka z masłem i dżemem… Smakowała mu wybornie, ta zdzira – zachichotała Truda.
- Bo była, fajna, chodząca rozkosz. Te pierwsze dni, miesiące… - wyrwało się Jurasowi nagle, ale zamilkł, zawstydził się, zrobił z powrotem minę świadczącą, że nic go ta opowieść nie obchodzi, nie o nim ona jest, lecz o innym facecie, który niegdyś zgłupiał.
- Spryciara, wyczuła, o co mu chodzi, co dla niego jest wielką frajdą i można rzec wzmogła usługi, by go całkiem skołować, uzależnić. Czaisz? Student, przyszły inżynier, chłop napakowany, dla salowej to niezła gratka. Trafiło się jej jak ślepej kurze ziarnko. Ciemne to było dziewczę, ale sprytne, udało jej się usidlić chłopa. Wyczuła, że ta jej piczka ma wielką moc, potrafi zaciemnić rozsądek faceta. A on jak baran, jakby to była jedyna dupa na tym świecie…
- Ale co się stało po przeszło miesiącu? – ciekawiło Jerskiego to niedokończone zdanie.
- Przecież to jasne, chyba się domyślasz. To takie banalne, gdy się używa bez opamiętania kobiecego instrumentu…
- Nie bądź wulgarna, Truda – nie wytrzymał Juras.
- Odszukała go na uczelni. Bo się pochwalił, gdzie studiuje. I powiedziała, że zaszła – mówiła Truda, nie zwracając uwagi na napomnienie. – Jurek przejął się, nie spodziewał się wpadki. Ponoć w tamten wieczór ona, ta Teresa, gdy miał obiekcje, że nie ma przy sobie prezerwatywy, szepnęła mu do ucha, nie obawiaj się, mam te dni, kiedy kobieta nie zachodzi. Ona tych słów się wyparła, zarzekając się, ja miałabym coś takiego powiedzieć? A w życiu! Przecież obiecałeś mi, że jakby co, to się ze mną ożenisz. I co, teraz chcesz się wymigać? A szeptałeś mi do ucha, że jestem fajna, słodziutka, chciałbyś mnie mieć na zawsze, każdego dnia, o każdej porze. No to możesz mieć. I skusiła go do swego pokoiku, koleżanka wyniosła się do Mławy…
- Ciekawe, czy nas szukają – Juras przerwał Trudzie. Może chciał, by zamilkła. – Powinni już nas znaleźć…
- E tam powinni, szybko nie wpadną na trop, to amatorzy. Dobrych speców wyrzucili ze służb, a ci nowi to ciołki, wcześniej obszczymurki.
- Zadzwoniłbym do Lilli, ale zabrali mi telefon. I nie wiem czemu, przecież ja nie mam żadnych podejrzanych kontaktów. Dzwonię zwykle do Lilli i kilku przyjaciół – przypomniał sobie raptem Fryz. – Do syna, który włóczy się po całym świecie, teraz bawi w Stanach, do przyjaciela w Londynie. Te ostatnie telefony pewnie są podejrzane, tak mi się zdaje.
- Telefon ci wzięli? A to partacze. Gdybyś go miał, łatwo by cię namierzyli. A co na to pani Zenobia?
- Powiedziała, że wzięli niezgodnie z procedurą. Ma oddać telefon.
- Tak myślałam – ucieszyła się Truda, co Jerskiego zdziwiło, ale nie skomentował. – Wracajmy do opowieści o perypetiach miłosnych Jurasa. On w tym pokoiku hotelowym, gdzie mieszkały te dwie pindy, nabrał właściwego smaku i się nie potrafił wyrzec. Zgłupiał na punkcie tej zdziry, a ta potrafiła owinąć go wokół swego palca, a raczej przycumować do swej psiochy. Co dzień i gdzie bądź, a bywało, że kilka razy, zachowywali się jak pijani odkryciem tych rozkoszy. Matka Jurasa spostrzegła, że synek mocno rozanielony, skołowany, próbowała podpytać, kim jest ta, co go rozkochała, ale on nie powiedział, nie przyznał się, wstydził się, że to taka, co kaczki w szpitalu opróżnia, baseny roznosi, bo się wydało, poszedł do niej, miała nocną zmianę, a on nie mógł się obejść bez schadzki, i tam zobaczył, czym się jego miła zajmuje. Był nieco wstrząśnięty, że ona chorym facetom tyłki podciera, ale mu przeszło.
Zawiozła go do rodziców, do owej Mławy, piękne miasto, znam, bo jestem z Iłowa, to niedaleko. Teresa ujawniła, że jest w ciąży. I wtedy ojciec naskoczył na obydwoje, zwłaszcza na Jurasa, bo ten o żeniaczce nie myślał, udawał przed jej rodziną absztyfikanta, ale jej fater kapnął się, co jest grane, że gościowi chodzi o ciupcianie jego córeczki, a o żeniaczce i założeniu rodziny ma mętne plany, zwieje w decydującej chwili, przycisnął więc Jurasa i ten zmiękł.…
- Skończ tę nawijkę, Trudchen – jęknął Karniewski.
- Dobra, zaraz. Jeszcze pointa tej sekwencji zdarzeń. Awantura skończyła się ugodą i zawarciem ślubu w tamtejszym USC. Wrócili do Warszawy, Jureczek przedstawił mamusi dopiero co poślubioną, powiedział: - Mamo, to Teresa, jest moją żoną, wzięliśmy ślub. To był cios dla matki, jęknęła, ale nie przebierała w słowach: - O mój Boże, wiedziałam, że zrobisz jakiś głupi numer, podejrzewałam - jakaś wycwaniona lafirynda skusi cię swą dziurą, da ci pogmerać, a ty oszalejesz z zachwytu, młodzi faceci tacy są, raz mu któraś da i chłopak głupieje, łazi bladziutki, słania się, bo całe noce… Już się nie potrafi oderwać od jej pochwy rozszalałej. - I co, wzięłaś go na dziecko? – matka Jurasa zwróciła się bezpośrednio do Teresy zzieleniałej, nie wiadomo, ze wstydu czy złości. Młoda nie dała się, pochwyciła pion, mówiła jednak łagodnie, chociaż była wkurwiona: - Pani taka inteligentna osoba, wykształcona, na stanowisku, a nie rozumie, co to miłość, że ona nie przebiera, ja syna pani kocham, on mnie też, i nie dam się przepędzić. Domyślam się, że jestem dla pani za licha, bo tylko salową w szpitalu, ale ja ciężko pracuję, a ty, stara... – zamilkła trochę przerażona, matka Jurasa złapała się za piersi, osuwając się na kanapę, jęczała... Przywołany lekarz stwierdził zawał, ale wyszła z tego, za pół roku już nie. Juruś stracił matkę i pieniądze na dokończenie studiów, bo matka była fiszą w Dyrekcji Generalnej Lasów Państwowych, nieźle zarabiała, synuś miał u niej jak za piecem...
- Cicho – psyknął Juras, a potem szeptem: - Słychać hałas, jakiś rumor, to pewnie oni, szukają nas.
- Schodzą się na nockę bezdomni – Truda uspokoiła mężczyzn. - Będą mościć sobie legowiska, ale wpierw pewnie urządzą bibkę. Ponoć ważna dama z tej ferajny obchodzi urodziny, jakaś Kryśka… Słyszycie, szykuje się do zabawy to szemrane towarzystwo. A co, po całodziennej ciężkiej pracy żebraczej, należą się im chwile wytchnienia i zabawy. Słyszę głosy kobiet, będą się gibać, pewnie ta Kryśka sprosiła z okolic różne męty… Taki jeden gra na harmoszce, dadzą mu wódki, bez alkoholowego zapędu nie ruszy palcami. Rozciąga miechy, dopóki się nie zaleje do cna i nie uśnie. Wtedy pójdą spać, niektóre pary, jeśli jeszcze mają siłę, bo ochota raczej nie opuszcza, to sobie poflirtują w jakimś ciemnym kącie.
Narastał gwar w największej sali, zwanej świetlicą, kiedyś, gdy mieściła się tu ważna instytucja, jeszcze przed zarazą, to była sala konferencyjna miejsce jublów. Słychać było dźwięki szklanek, szuranie wszelkimi przedmiotami nadającymi się do siedzenia, rozlegały się słowa powitań, chichot kobiet, wzmagał się radosny wrzask.
W trakcie, gdy bezdomni i inne łazęgi, szykowali się do uczty, Truda przeprowadziła swoich kompanów do innej izby, w której było wyraźniej słychać, a nawet widać przez dziury w ścianie działowej to, co dzieje się w „salonie łazęgów” – tak izbę za ścianą nazwała Truda – a tam każdy uczestnik owej party wydobywał z torby lub zza pazuchy to, co zdobył za dnia. Okazało się, że sporo uzbierali butelek z różnymi alkoholami, niektóre wytworne, których spożywanie wyszło z mody, a jeszcze niedawno picie ich powodowało puszenie się, zwłaszcza szpanerów, dorobkiewiczów i oczywiście facetów mających się za nowe elity. Nazbierano też furę butelek z piwem, przeróżnymi napojami. I jedzonka nanieśli, a najwięcej konserw rybnych, z wyraźną przewagą, niejako symboliczną - skumbrii w tomacie. Niektórym od nadmiaru żarcia kręciło się w głowie. Jeden o wyleniałej czuprynie, ale o przyjaznym spojrzeniu, nazywany Maćkiem-poetą, podniósł puszkę i patetycznie wyrecytował:
- Skumbrie w tomacie, skumbrie w tomacie, chcieliście… - urwał raptem, gdyż łysy, ale wąsaty Zeniuch, nazywany profesorem, syknął ostrzegawczo i rzekł napominającym ostrym tonem:
- Bez polityki, Maćku-poeto. Uzgodniliśmy, że nasz salon będzie przestrzenią wolną od blagi, szalbierstwa, krętactw, a ty znów swoje.
- Przepraszam – rzekł cicho Maciek-poeta.
Po jakimś czasie usłyszeli dźwięki akordeonu, takie wprawki na klawiaturze, gwar się wzmógł, ktoś zaintonował „Sto lat, sto lat… i wzniesiono okrzyki: Niech żyje, niech żyje! No pijmy, kurwa, jeśli nie chluśniem, to uśniem! Po tym wezwaniu nieco ucichło, a w tej ciszy rozległa się piosenka śpiewana chrypiącym, najwyraźniej przepitym, głosem, czyli sznapsbarytonem. Kilka głosów, zwłaszcza żeńskich wsparło ten przepity, a akordeon towarzyszył piosence:
O poranku w niedziele
Poszła panna na ziele.
I przyjechał do niej pan,
Co się nazywał szatan.
- Przestańcie, kurwa! – to głos solenizantki, Kryśki. - Dziadowskich piosenek się zachciało! Na moich urodzinach dziadowskich piosenek nie będzie. Zagraj coś od serca.
- Najpierw wypijmy! „Jeszcze raz, jeszcze raz ptaszku mój…” – wydarł się męski głos. - Leosiowi dajcie stakana, to wyczaruje rzewne melodie na swej harmoszce - ktoś inny wołał nienagannym basem. – I pokażcie, kto ile i co przyniósł na naszą ucztę, ja mam flaszkę „dobry rocznik” i zanucił „Wieczorny dzwon odezwał się...”
- Mam też flachę, ale żubrówki niestety. Jednemu karczmarzowi zawieruszyła z dawnych lat, pozbył się jej, dając mnie, bo to trefny trunek w dzisiejszych czasach, a ja mu zamiotłem mocno zasyfiałe podwórko.
- Dobra, z braku laku ujdzie. Cytrynówki chyba nikt nie przyniósł, bo bym w mordę lał.
- Ale swoją chyba…
- Tego świństwa do ust nie biorę. Gdyby delirium zapaskudziło mi chatę myszkami, nie odważyłbym się cytrynówką wypić klina, by myszki wypędzić.
- Ja też, w życiu - kilka głosów zaprzeczyło stanowczo, z oburzeniem albo z chichotem. W tym towarzystwie cytrynówka nie była popularna, wręcz ignorowana. Ktoś zawołał:
- No dalej, wcinamy skumbrie w tomacie!
- Skumbrie w tomacie pstrąg! – zawołał ktoś inny.
Fryz Jerski słysząc wymianę zdań za ścianą, był zdumiony, ale jednocześnie zachwycony, gdyż fakt, że ludzie zesłani na margines społeczny, czyli jak to się mówi, wykluczeni, znają ten słynny wiersz Konstantego Ildefonsa, to coś znaczy – powiedział raczej do siebie z zachwytem. Ale co? – zwątpił po chwili.
- To ty, Fryzku, tego nawet nie wiesz, że ten wiersz Gałczyńskiego dla rządzącego establishmentu jest największą obrazą? – dziwiła się Truda. - Bo gra im w sumieniach uwerturę tragiczną, uwerturę rozpadu, końca, a rządzący kochają discopolo.
- Cóż chcesz, przyjechał z prowincji, a tam dokonujące się przemiany nie dotarły, panuje błogi spokój, idylla rzec by można – w głosie Jurasa brzmiał niewątpliwy sarkazm. – Oni nie są świadomi przemian, nadal wcinają krwistą kaszankę, bigos na winie.
- Nie przesadzaj, Juras. Przecież Fryz napisał książkę, która zyskała uznanie naszej nowej elity. Ponoć sam Archikrator…
- Co, może przeczytał? – przerwał jej Juras. – Tego zyzola stać na przeczytanie książki? Kilka fragmentów wierszy, które pamięta z podstawówki i je cytuje w swych przemówieniach, przeważnie nie rozumiejąc sensu, opacznie interpretuje, to jego cała wiedza literacka. Imponuje nieukom i go wielbią. Za słowo imposybilizm wielbią. Wydaje się im, że to magiczne słowo, wiele załatwia, niemożność zwłaszcza.
- Nie przesadzaj. I się nie wyrażaj, ktoś usłyszy… Chyba stać go. Kilka razy cytował poetę trafnie, podobno w młodości pisał wiersze. A właściwie o co chodzi w tej powieści, dlaczego bohaterem uczyniłeś filozofa Chryzypa?
- Lubił się śmiać ze swego osła. Prowokował go do różnych śmiesznych zachowań i rechotał ze zwierzęcia.
- Ach tak! – ożywił się Juras. - Teraz rozumiem, dlaczego powieść ta zyskała uznanie władz naszej kochanej, ale nieszczęsnej krainy.
- Dlaczego używasz słowa kraina a nie ojczyzna? – Fryz nie tyle pytał, co się dziwił.
- Bo tak chcą nasi nowi przywódcy. Truda powtarza za nimi śpiewkę na serio, co mnie smuci. Słowo ojczyzna sugeruje tradycję wspólnoty, która nawarstwiała się przez wieki, a oni, gdy zaraza została opanowana, doszczętnie zagarnęli władzę, tworząc miękką dyktaturę, postanowili budować wszystko od nowa, od początku, ab urbe condita, jakby przedtem nic nie istniało, była tu społeczna pustynia.
Podczas tej rozmowy wrzawa za ścianą przycichła, tylko słychać było słowa: w imię ojca albo: w imię ojca, syna… Fryz się dziwił, mówiąc, zaczynają się żegnać, ale nie mają siły dokończyć? – myślał na głos.
- Tego też nie wiesz? – uśmiechnął się Juras. – Gdzież ty się uchował taki nieobyty? To sposób rozlewania alkoholu – napełnia się tak długo, jak trwa wypowiadanie tych słów. Wtedy, gdy pomija się syna, to porcja mniejsza, dla kobiet na przykład, a jeden raz rozlewający dodał – i ducha świętego. To zapewne nalewał harmoniście. Jemu się należy więcej, aby miał szwung do gry. Ręczę, że zaraz zagra coś skocznego, bo już po jednym stakanie rwie go do gry jak diabli. – Juras zaglądał do sąsiedniej izby przez otwór w ścianie i relacjonował to: - Naszło się ich od groma, ta Kryśka ma huczne urodziny, nie zawiedli jej łazęgi z całego miasta. Teraz zakąszają, wybierając z konserw, kto ma widelec, to widelcem, a kto nie ma, to palcami, a mają bezlik tych puszek, zdaje się po jednej na dwie osoby, to pewnie skumbrie w tomacie, dlatego wcinają zagrychę w milczeniu, popijając jakimś napojem, niektórzy chyba piwem, podają sobie butelki, bo nie dla wszystkich starczyło. A wiecie, że to piękna sprawa, taka wspólnota, jakaś zgoda, wzajemna sympatia, nie ma rywalizacji, kłótni. Co ich tak zjednoczyło, a może tylko wyciszyło, bieda, ciężki los? Czy tu się mieści wygnańczy squat?
Za ścianą, czego należało się spodziewać, zabrzmiała muzyka. I nie jakaś salsa albo samba, bachata albo kizonia lub rumba, co wcale nie dziwne, nawet nie disco-polo, lecz poczciwy walczyk, a właściwie wiązanka, zaczął od „Głębokiej studzienki”, a następnie popularne melodie, „Szła dzieweczka do laseczka” i tak dalej, wszystkie w rytmie walczyka. Ruszyli hurmem do tańca, kilku mężczyzn siedziało, zabrakło dla nich partnerek, między innymi siedział Maciek-poeta i łysy profesor Zeniuch. Trwał ten taniec długo, za długo jak na kondycje tancerzy. Trudę walczyk uwodził, kiwała się w jego rytm, wyciągnęła rękę do Jurasa, ale ten, siedząc na jakieś skrzynce, nawet się nie ruszył, Fryz też odmówił, więc Truda obracała się samotnie i dość chętnie, nie przeszkadzał jej brak partnera. A za ścianą Leoś pojął, że przegina z tym walczykiem i sam tracił siły, więc dwoma akordami zakończył melodię, zdjął z piersi akordeon, zawołał, wyciągając rękę uzbrojoną w szklaneczkę:
- Pusta, nalejcie! – żądanie było kategoryczne, więc borys-polewoj, a funkcję tę pełnił Kaziu, były policjant, który przechodząc na emeryturę, zabrał z policji solidną chorobę alkoholową i w jej towarzystwie zszedł całkiem na psy. Skłaniając butelkę nad szklaneczką Leosia, zapytał:
- Z duchem świętym?
- Lej mu, nie żałuj, dodaj jeszcze: amen. O trzeźwym pysku nie zagra naszego tanga – zawołała rozczochrana pani, ale widać było, jeszcze z niemałym biglem, więc wielu facetów się do niej łasiło, ale każdego trzymała na dystans, spoglądając tęsknym wzrokiem na łysego profesora, który jednak siedział nieczuły nas jej zaloty, być może myślał, martwił się, gdyż twierdził, że bryła świata wypadła z posad i gdzieś się toczy albo spada, rozbije się na drobne, a my razem z nią i tak się skończy ten jubel zwany życiem, ja mam go już dość, najadłem się na zapas, chciałbym jeszcze zobaczyć, jak to będzie wyglądać, gdy ta nasza kula zacznie się rozlatywać... - Przez wiele lat, gdy był młodym, śpiewał „ ruszymy z posad bryłę świata…”, a jednak nie dało rady ruszyć, a teraz tak ni stąd, ni zowąd poleciała, a nikt o tym nie śpiewał. Jednakże ci, którym wyłuszczał swoją teorię, pukali się wymownie w czoło, co profesor Zeniuch kwitował złowróżbnie: -Zobaczycie, kurwa! Zaraza była ostrzeżeniem, ale zlekceważyliście.
Gdy w sąsiedniej izbie ucichło, bo nie tylko harmoniście uzupełniano alkohol, innym też, Truda usłyszała skrzypienie podłogi pod butami dwóch facetów. Przez szparę dostrzegła idących korytarzem, przyświecali sobie latarkami, w lot pojęła, że to faceci wysłani przez BIP. Któryś potknął się o leżącą skrzynkę albo połamane krzesło:
- Ciszej, kurwa! – szepnął ten drugi.
- Pełno tu ramorów, jak tu iść cicho, kurwa – usprawiedliwiał się ten, co się potknął. I mówił dalej: - On, ten rzeźbiarz ma tu swoją melinę? Dziwak. Gdy chce popić, to się tu kryje, kumpli sprasza. I piją co innego zamiast cytrynówki, dlatego facet popija na uboczu, nie chce podpaść, straciłby lukratywne zlecenia na te swoje uśmiechnięte potworki. Tak mówią…
- A jak! Piją przepalankę na samogonie, wyobraź sobie. Samogon ktoś mu dostarcza, on go doprawia, taki szpenio. I ma grzmotówę, ona mu szykuje żarcie, Truda jej, ze wsi, czy z małego miasteczka przyjechała. Ten rzeźbiarz pokój dla nie wynajmuje, ale nigdy u niej nie bywa, spotykają się tutaj. Do mecenasa Barbera jej nie weźmie, zresztą nikogo tam nie zaprasza. Czekaj, to te drzwi. A ci bezdomni apiać zaczynają gibankę.
- Tu ktoś był, patrz, niedojedzona zagrycha, ale berbeluchy ani kapki, wypili czy zabrali. Wymknęli się. I jeśli ten pisarz z nimi jest nadal, z tym rzeźbiarzem i jego ćmą, to ciężka sprawa, potrafią zadekować się w mysiej dziurze.
- Dorwiemy ich, spokojnie, od czego masz kiepełe, trzeba nią ruszyć. Słyszysz, co ten kloszard gra? „To ostatnia niedziela…” Stary przebój, pamiętam, Miecio Fogg śpiewał, słuchałem jego koncertu, dzieciakiem będąc, mama mnie wzięła, bo nie miała co ze mną zrobić, bała się zostawić mnie samego w chacie, żebym czegoś nie zmalował. A ten Fogg to śmiesznie poruszał się na scenie, dziadek z niego był i chyba wkrótce umarł.
- Skończ pieprzyć od Foggu. Wynośmy się, trzeba za nimi…
- O, śpiewają: „…dzisiaj się rozejdziemy, na wieczny czas”. Ładnie śpiewają, jakby to rzeczywiście była dla nich ostatnia, ale dzisiaj nie jest niedziela. Mama słuchając tej piosenki, miała łzy w oczach. Nie wiem, czemu ją zmiękczała ta ramota.
Nim tamci dwaj weszli do salonu Jurasa, Truda szepnęła:
- To oni, z sekcji różowych krawatów , z tego pieprzonego BIP, musimy zwiewać, bo nas znajdą, przyskrzynią.
- Zgadza się, ja też ich poznaję – mówił Juras. - Założyli błękitne krawaty i przyszli do klubu, udając artystów, skurwiele. Poszli w głąb domu, szukają, a to dupki, mieli nas pod samym, nosem, przez ścianę.
- Poznałem po głosie. Czekali na mnie w hotelu, przynieśli mi błękitny krawat, żebym założył na spotkanie w klubie KWAK.
- Nie czas teraz pleść o krawatach, chodźcie za mną, znam boczne wyjście. Fryz, trzymaj się mnie. – Truda chwyciła Jerskiego za rękę, poprowadziła po omacku. Przedzierali się przez pokoje usytuowane w amfiladzie, zagracone oczywiście, upstrzone ludzkimi odchodami, nie było ich w ciemności widać, lecz czuć, zeszli do piwnicy, stamtąd było wyjście schodkami na zewnątrz. Drzwi zagradzała belka. Truda przystanęła, ręką powstrzymała Fryza, Juras sam się zatrzymał.
- Chłopaki – zadecydowała. - Trzeba tę belkę przesunąć i w nogi.
- Ciężka cholera. Sam nie dam rady, Fryz pomóż – mówił Juras.
We dwóch udało się - odsunęli belkę i jakąś zasuwę w tajemnym przejściu, znaleźli się na zewnątrz. biegli do samochodu, który stał nieopodal na osiedlowym parkingu. Jurasowi pobrzękiwały w kieszeni kieliszki, które wziął ze swojej pakamery, w ręku trzymał flaszkę z przepalanką, a ta chlupotała, zaświadczając o swej obecności.
Gdy zamierzali wsiąść do samochodu, by odjechać, właśnie w tamtej chwili usłyszeli wybuch, niezbyt głośny, jakby stłumiony, ale kamienica zaczęła się osuwać, trzeszczało, runęła z jękiem, zagruchotało. Światła ulicznych latarni przysłonił kurz. I ucichło na moment, ale zaraz rozległ się tupot nóg i krzyki, bezładne, niezrozumiałe, chociaż jeden się wybił, brzmiał zrozumiałe:
- Jebnął ulubiony hotel pijaczków i włóczęgów, będzie spokój.
Kamienica, w której jeszcze przed chwilą rozbrzmiewała piosenka „To ostatnia niedziela…” zmieniła się w kupę gruzów, w płonącą, chociaż dość mizerną, pochodnię. Z kurzu i dymu, który snuł się wokół rumowiska i w pobliskich ulicach, wynurzyli się ci dwaj, biegli główną ulicą, chyba wystraszeni, nie oglądali się. Buchnęły mocniej płomienie, jakby ogień najpierw zastanawiał się, czy warto płonąć przykładnie, za moment wzbił się w niebo.
- O Boże – jęknął Fryz – zginęli ludzie, na pewno ich przysypało, przygniotło. I na dodatek pali się, dym zadusi… A śpiewali „To ostatnia niedziela…” Jakby przeczuli, co ich czeka. To straszne, trzeba ich ratować, może nie wszyscy zginęli. To niewinni ludzie – Jerski chciał gdzieś biec, ale nie wiedział dokąd. Truda miała inne zdanie na temat tych, co śpiewali „To ostatnia niedziela”:
- Dokąd, stój – zatrzymała Fryza. - Jacy oni niewinni? To są rzezimieszki, lumpy, ludzkie badziewie. Zostali skazani na eliminację, wirus im nie dał rady, więc legli pod gruzami. No, chłopaki, jedźmy, ewakuujmy się, zaraz tu się zlecą różne służby.
Nie ruszyli się, Juras też nie był skory, a pisarz nalegał.
- Trzeba ludzi ratować, przecież to katastrofa, dzwońcie, bo ja nie mam telefonu, ci dwaj mi go zarekwirowali. I srebrniki, które wręczył mi mecenas Barber. Przepadły, a myślałem, że sobie podreperuję kasę.
- Nie teraz o tym… Twoje pieniądze na pewno zostały przekazane komu trzeba. I kogo ty, Fryzku, chcesz ratować? – w głosie Trudy zabrzmiała ironia. - Przykryło ich perfekcyjnie gruzowisko. Tak to się zdarzyło. Żeby żaden z tych, co się znalazł pod gruzami, nie umknął, nie wydostał się. To ekstra pułapka, mogiła.
Fryz pytał przejętym głosem: – Na tych biednych ludzi? I kto to urządził, czyj to pomysł? To jakieś szaleństwo, zbrodnia.
- Kamienica przeznaczona do rozbiórki – tłumaczyła spokojnie Truda. - Taniej jest, gdy się zawali. A przy okazji przydusi kilkunastu bezdomnych, włóczęgów, kloszardów. Przecież obecna władza ma w planie powolną likwidację elementów nieprzydatnych, wykluczonych, będących ciężarem dla społeczeństwa. Trzeba ich żywić, dać jakieś schronienie, nawet leczyć, by nie zdychali pod murem, bo to nieestetyczne. I kosztowne, a te pieniądze można spożytkować na inne cele, pożyteczne, przyczyniające się do rozwoju, szczęścia ludzi pożytecznych, na zabawę. To specjalny program, chodzi o likwidacje starych domów, by zrobić miejsce dla deweloperów budujących apartamentowce. Niektórzy chcą, żeby te stare domy remontować, bo one świadczą o dawnym wyglądzie miasta, więc jak się taki dom podpali, zburzy, to już nie ma co remontować. To tajny plan oczywiście, jednak wyciekł, ale ci, co go poznali, nie ujawniają, gdyż nie są przeciw… Cholera, my tu gadamy – opamiętała się Truda - a pościg za wami może jest tuż, tuż. Wsiadajcie – jej głos brzmiał teraz zdecydowanie, ukryjemy się u Gregora.
- A któż to taki? – zapytał Jerski.
- Na razie nie musisz wiedzieć. To dobry człowiek.
- Przecież ja jestem w drodze po nagrodę, więc dlaczego mam się kryć. Chcieli mnie zawieźć ci w różowych krawatach, a wy, i to ty, Juras, wyciągnęliście mnie. I mam uciekać, dokąd?
- Nic się nie martw, wszystko będzie okej – uspokajała go Truda.
Zajęli miejsca w golfie, Truda za kierownicą, jechali w kierunku ulicy wylotowej z miasta.
- W hotelu został mój neseser, notebook, a w nim notatki i początek nowej powieści, mam już dla niej tytuł „Powrót błaznów”.
- Jakże, ci dwaj go nie zabrali? Dziwne. - Truda bez wahania zawróciła auto do hotelu, zajeżdżając od tyłu.
- Pójdę, przyniosę, a wy nie wytykajcie głów. Daj kartę do drzwi. Który to apartament, 102, tak? – Jerski potwierdził i dodał, podając kartę magnetyczną:
- Schowałem neseser w szafie na ubrania, leży na dnie, bo na półce się nie mieścił.
Truda rozglądając na wszystkie strony, weszła tylnym wejściem do hotelu, bez problemu przemknęła się przez recepcję, albowiem była pusta, cały personel stał przed budynkiem. Wyciągnął ich na zewnątrz łomot rozpadającej się kamienicy. Sensacyjne zdarzenie zdominowały płomienie pożaru. Wyły syreny strażackie, policyjne, karetek pogotowia. Po powrocie Truda usiadła za kierownicą, ruszyła ostro tą samą ulicą. Jerski zadowolony z odzyskanego neseseru, chciał go otworzyć, sprawdzić, czy jest w nim notebook i kanapki przygotowane przez Lilli, ale Truda przestrzegła go:
- Nie ruszaj, bo może ukryli tam jakąś pułapkę, trzeba sprawdzić, a na razie zamknijcie dzioby.
Posłuchali, siedzieli cicho, spoglądając przez okna, gdyż w mieście katastrofa kamienicy wywołała spore poruszenie. Truda sprytnie omijała jadące samochody, zmierzając trasą wylotową z miasta, ale nie najważniejszą, raczej boczną. Wkrótce mijali już ostatnie domy, po chwili wjechali w tunel lasu. Droga była podrzędna, dość kiepska, to znaczy dziurawa, nikt chyba o niej nie pamiętał, a może prowadziła do miejscowości, do której żaden poważny dygnitarz obecnego establishmentu się nie zapuszcza. A ten Gregor widać gość mało ważny, może to jakiś artystyczny bradziaga, coraz więcej artystów wynosi się z miast na łono natury, wyobrażał sobie, że Juras ma właśnie takich przyjaciół, którym w duszy coś trzepocze, ale mało dobitnie, żeby wypłynąć na powierzchnię. Takie myśli bezładne tłukły się po głowie Fryza, dość trafne. Dał jednak sobie spokój z przewidywaniami. Wciąż milczeli, Juras pogwizdywał i wzdychał, miał ochotę wrócić do swej pracowni, by rzeźbić figurki świętego Rocha. Miał wiele zamówień. Bo chociaż zaraza ustąpiła, to ludzie chcieli mieć podobiznę tego świętego, który chroni od zarazy.
Fryz nie wytrzymał siedzenia w ciszy i zlekceważył zagrożenie, które może tkwić w jego neseserze.
- Może ktoś mi odpowie, po co tam jedziemy? Przed kim mam się kryć, przecież na zaproszenie najwyższej władzy mam się stawić w Metropolii – mówił, uświadomiwszy sobie, że kolejny raz w tej jego podróży po nagrodę wiozą go nie tam, gdzie powinien jechać i nikt go o zgodę nie pyta. Tym razem zrobił to przyjaciel z dawnych lat, który zachowywał się biernie, to Truda dyrygowała zdarzeniami.
- Truda, może ty mi odpowiesz – nalegał pisarz.
- Odpowiem za chwilę, gdy się zatrzymamy.
Ujechali może kilka kilometrów i Truda skręciła w leśną drogę. Zatrzymała samochód koło paśników dla dzikich zwierząt. Teraz były puste, karmą zostaną napełnione na czas zimowy. Wysiadła z wozu, neseser Fryza położyła na masce samochodu, wyjęła notebook, uruchomiła, przeglądając uważnie.
- O, jest – powiedziała, a po naciśnięciu kilku klawiszy, zamknęła laptop, następnie obejrzała dokładnie neseser. – Nie ma pluskwy, a to frajerzy, już by nas mieli.
Jerzy Żelazny
Przeczytaj też wcześniejsze odcinki powieści Śmiech Chryzypa J. Żelaznego, felietony, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)