Dwuimienna
Anna Krasuska
Imię Anna bardzo jej się podoba. Nie podlega modom, nie rywalizuje z innymi, po prostu jest. Zofia to jej drugie imię. Ale chociaż drugie, to odkąd pamięta, nikt w rodzinie, nikt z sąsiadów nie zwracał się do niej inaczej. Zawsze Zosia, Zośka. To Anna było oficjalne, odświętne, szkolne. No właśnie, szkolne. Dopiero po latach uświadomiła sobie, że Urszula i Janek, z którymi bawiła się na podwórku, w drodze do szkoły przechodzili z Zosi na Anię. Ten rytm nigdy nie był zakłócony, zawsze płynnie w tym samym miejscu, na zakręcie drogi prowadzącej do szkoły zamieniali jej imię na właściwe dla miejsca. Problem zmiennej-dwuimiennej rozwiązał się sam, kiedy skończyła podstawówkę i wybrała inną szkołę średnią niż oni, a na dodatek rodzice przypieczętowali tę nową sytuację przeprowadzką na drugi koniec miasta. Odtąd miała już kontakt tylko z tymi, dla których była albo Anią, albo Zosią. A tu podział był prosty. Zosią została tylko dla rodziny (tak podpisywała kartki wysyłane z kolonii do cioci czy babci, bo nie wiedziałyby, jaka Ania). Za to poza rodziną była już tylko Anną, z hebrajskiego tłumaczona jako „pełna wdzięku, łaski”. I to bardzo jej odpowiadało.
Jej matka nie mogła zdecydować perfidniej: nie będzie chodziła. I na nic się zdało wożenie jej do lekarzy, przekonywanie przez specjalistów, rehabilitantów. Nie będzie i już. Nie została przykuta do łóżka czy inwalidzkiego wózka. Sama się przykuła. To tak, jakby rzuciła się w morze, nie umiejąc pływać, ale z absolutnym przekonaniem, że znajdzie się ktoś, kto rzuci koło ratunkowe. Nie, nie rzuci koła ratunkowego, sam wskoczy, wyłowi, wysuszy, przeniesie na rękach w bezpieczne miejsce. I zadziałało. Zadziałał odruch Zośki, która naiwnie myślała, że pomoże skarżącej się na to i owo matce, że zrobi zakupy, posprząta, ugotuje, wypierze. Ale nie przewidziała, że matka zawładnie nią całkowicie, zarządzając z wysokości fotela. To znaczy zarządzając nią. Jej życiem. Jej czasem. Jej potrzebą estetyki (pominę jakże naturalistyczny opis czynności związanych z osobą, która samodzielnie nie korzysta z toalety itp.). A im bardziej matka rosła w oczekiwaniu czegokolwiek, tym ona bardziej się kurczyła. I tak z dnia na dzień Zofia, grecka „mądrość”, została zdominowana przez głupią Zośkę.
Wszędzie poza domem pozostała Anną.
Siostra zadzwoniła i powiedziała, że przyjedzie z dziećmi w niedzielę. I że przywiezie coś do zjedzenia. W rodzinnej nowomowie oznaczało to, że będą w niedzielę na obiedzie i dorzuci się do niego. I, co najważniejsze, zasiadanie z nimi przy stole ma zrekompensować i zresetować Zośce jej codzienny zapieprz przy matce. Ostatecznie reset przypadał raz na miesiąc, dwa.
Jej siostra. Nie, żeby brakowało jej empatii, ale myślała: skoro Zośka tak zadomowiła się w odwrotności swojego imienia, skoro tak bardzo jest na swoim miejscu koło matki, przy matce, obok matki... Żal nie korzystać z sytuacji. A jakby co, to wyciągnie swoją obronną tarczę, swoją pracę, swoje dzieci, swoje sprawy, swoje, swoje, swoje...
Matka jest jakby wspólna.
Ale ona, Zośka, powinna wierzyć, że jakby bardziej jej niż siostry. To znaczy bardziej w obowiązkach. Bo ból siostry jest większy niż jej. Ból matki też większy. Takie proste słowa wyśpiewane przez Kazika, a sama nie wpadła na nie – i nie chodzi tu o wielką politykę, ale o małą, przyziemną, domową. To siostra wyznaczyła jej natężenie bólu. I tyle. Dla równych i równiejszych, cierpiących i bardziej cierpiących argumenty nie są potrzebne.
I tak to się wszystko toczy.
Aha, powinna jeszcze wspomnieć, że jej mama, a po niej siostra, mają na imię Szczęśliwa, po łacinie beata.
Czasami imię się sprawdza. A czasami nie.
Anna Krasuska
Przeczytaj też na naszym portalu w dziale ‘proza’ opowiadanie „Sweterek” A. Krasuskiej, felietony „Już tyle było tych grudni…”, „Platon w piwnicy”, w dziale ‘poezja’ wiersze, a także recenzje jej zbiorów poetyckich Ona (2013), Ona i ja (2015) oraz Ona i on (2017)