Twarzyczka pana Hrabala
Anatol Ulman
Twarzyczka pana Hrabala jest mi pociechą w strapieniach.
Portrecik przylepiony skrawkiem taśmy, zapakowany w plastykowy woreczek, wisi pod kalendarzem ściennym nad moim biurkiem. Wyciąłem go z tygodnika "Angora", przeznaczonego na makulaturę. Pan Bohouš pracował kiedyś jako pakowacz w literaturze skazanej na śmierć przez zmielenie. Czasem ratował to oraz owo przed utopieniem w pulpie nicości.
Podobizna wielkości pocztówki przedstawia główkę. Pan pisarz ma czapkę z siwego materiału w jodełkę. Coś w rodzaju uszanki bez daszka. Pod brodą postawiony kołnierz ciemnej kurtki albo marynary. Marną fotografię spaskudzoną przez papier gazetowy objaśnia informacja: Bohumil Hrabal w latach 90. Jako że 3 lutego 1997 roku, kilka minut po czternastej, z okna pokoju na piątym piętrze praskiego szpitala na Bulovce, dobrowolnie runął w niebyt, zdjęcie trzeba traktować jako portret przedgrobny, niosący śmierć, trumienny.
Jeżeli we Wszechświecie istnieje platoński pierwowzór kosmicznego oceanu smutku, bezgranicznego, nieograniczonego, co nigdy sobie nie pozwoli wesoło pochlupotać na brzegu piaszczystej plaży, to można weń wejrzeć właśnie poprzez twarzyczkę pana Hrabala na tym okrutnym, smętnym, ponurym obrazku.
Jest pewne, że nie zdołam dociec istoty smutku pana Bohumila, tym bardziej trafnie nazwać boleść, dowodem umieszczone wyżej marne porównanie. Ludzkość miała powody, by przez tysiąclecia wykształcić liczne określenia rodzajów psychicznego przygnębienia. Odgrzebuję je w złożach melancholii i przymierzając do twarzyczki pana Hrabala usiłuję w jedynie prawdziwy sposób nazwać dotkliwość tego, co odczuwał. Nie jest tak, że świadomie przy tym zmniejszam, zdziecinniam obleczone cierpieniem lico pisarza, nazywając je twarzyczką, jego oblicze bowiem, w rzeczywistości nie zmieniając wielkości charakterystycznej dla człowieka starego, jest jednocześnie jakby niewymownie malutkie, psychicznie skurczone za przyczyną osobliwej, bezdennej niedoli. Smutek to bezgraniczny, nieodgadniony, dziwny, głuchy. Jednocześnie surowy, sieroco szczery, przecież nie żałosny ani poszukujący współczucia czy empatii. Przede wszystkim ciężki, gorzki, beznadziejny, czarny, srogi od brzemienia dźwiganego losu. Pan Hrabal, nie mogąc się w sposób żaden od niego uwolnić, jednocześnie nie zamierza się z nim dzielić, wyrzucać z piersi, przekazywać udrękę, kogokolwiek osłupiać czy zadławiać. Męka, jak owe larwy osy ze złożonych w gąsienicy jajeczek, pracowicie wyjada go od środka. Przeżerany przez robaka smutku, z zaciętymi ustami, zasępionym obliczem, z przenikliwie patrzącymi oczyma rozpaczy, udręczony, samotny, z kamieniem ciemnym na duszy.
Tyle słów chybionych, niezmiernie trudno utrafić w sedno cierpienia pana Hrabala, w jądro ukrytego bólu, w kalwarię jego udręczenia.
Moim zdaniem źródłem jego cichych, gryzących katuszy nie są jedynie gromadzone z natury rzeczy doświadczenia kolejnych tortur losu, których suma w jakimś momencie staje się nie do zniesienia, jak niesiony przez geologa wór ostrych odłamków skalnych, co przerasta siły człowieka. Pan Hrabal doznał mnóstwa goryczy w przypadkach istnienia. Artysta był bowiem między innymi robotnikiem kolejowym (stacja Kostomlaty koło Nymburka) potem, po kursach, dyżurnym ruchu, w tym pociągów pod specjalnym nadzorem. Doktor praw w republice socjalistycznego bezprawia przymuszony został do najcięższych zajęć fizycznych złomiarza, niszczyciela żelaza i papieru, do prac, co miały odessać chęć życia, a przekornie dostarczyły materiału do arcydzieł literatury światowej. Los, który dobrze określa czeskie pojęcie kafkiady (kafkárny).
Bohumil ( niby miły Bogu) jako człowiek doznał nierozumnej nienawiści bliźnich, których za to jak mało kto rozsławił po świecie, doznał też wściekłości kretynów z politycznego śmietnika ideologicznych odpadów, a także upodlenia i zwyczajnej obskurnej biedy. Wszelkich wobec siebie zwierzęcych zachowań ludzkiego bydła. Po trzydziestu spędzonych razem latach umarła żona Pipsi (Eliška), będąca mu opoką w sprawach codziennych. Odeszli przyjaciele do nieistniejących rajów, gdzie ani piwa ani zieleni, jedynie zabójczy suchy błękit rozpalonego wrogiego nieba.
Pan Hrabal jednak jako pisarz osiągnął wszystko: wszelki podziw ze słodką miłością milionów na świecie, najprawdziwsze uznanie wielkich (mali, poza sobą, nie cenią nikogo), miły dokuczliwy rozgłos, sporą też gotówkę, kiedy była mu już zbędna. I może najważniejsze: serdeczne trudne uczucia licznych kotów, które na końcu osobiście musiał pozabijać, by uchronić przed nędzą, głodem, brakiem miłości oraz kocią tułaczką. Zatem ciernie samoudręki w jego duszy nie pochodzą z goryczy niedowidzenia go przez bliźnich, z niewycenienia intelektualnych i emocjonalnych kosztowności, jakie rozdawał wszystkim poprzez swoją niezwykłą prozę, obfite sypanie czytelnikom stylistycznych pereł języka.
Wiadomo, że proza pana Bohouša jest ciepła i smaczna jak rozgrzana w słoneczku mięciutka brzoskwinia. A jej bohaterowie lepsi od niezrównanego miąższu tego owocu: pogodni, życzliwi i otwarci jak dzióbki piskląt w rodzinnym gnieździe. Nawet ich wady (nie jest rzeczą możliwą stworzenie ciekawej postaci literackiej bez obdarzenia jej spotykanymi gęsto przywarami: byłaby nie tylko nieludzka, ale, co gorsza, nieprawdziwa) mile promieniują serdeczną, nawet jowialną przychylnością. Pan Hrabal obłaskawiał zło i podawał czytelnikom w tej postaci, w jakiej chętnie widzielibyśmy ludzi niedoskonałych. Potrafił uweselić męczeństwo i zbrodnię.
Ale przecież pisarz, nie ślepy a przeciwnie przenikliwie i dalekowzrocznie świat widzący, coś musiał robić z ludzką podłością, jakiej nie tylko on hojnie doświadczał, z plugastwem brudzącym najczystsze dusze, z odrażającą obmierzłością ludzkich karłów.
Sądzę, że pan Hrabal, aby dostarczyć nam najczystszej prozy niezbędnej do trwania w człowieczeństwie, prozy rozświetlającej szkaradne zaułki istnienia, kiedy przed pisaniem pobierał z życia materiały literackie, po prostu je zręcznie odcedzał w umyśle, oddzielał szumowiny od humanistycznych składników, z których potem lepił powieściowe łagodne światy i ożywiał zapełniających je ludzi. Natomiast poczwarne osady, jako że musiał je gdzieś składować, pozostawały w nim, rosły, odkładały się zjadającymi żywe tkanki wrażliwości palącymi kwasami, aż w końcu pisarza zabiły.
Pan Hrabal wziął w siebie ludzkie podłości, które go w końcu strawiły. Zatem na zdjęciu wiszącym nad moim biurkiem fotograf ujął dni przedostatnie procesu niszczenia artysty.
Pisarz zniósł więcej niż wytrzymuje wielu, także ja. Dlatego jego kurcząca się twarzyczka jest mi pociechą w strapieniach. Jak się bowiem mają małe udręczenia, jakie znoszę, w stosunku do nikczemności, których doświadczyła od własnych ziomali światowa chluba malutkich Czech.
Anatol Ulman
Przeczytaj też na naszym portalu fragment powieści A. Ulmana Dzyndzylyndzy czyli postmortuizm - w dziale "proza", felietony (dział "felietony"), a w "porcie literackim" omówienia jego książek: Dzyndzylyndzy czyli postmortuizm (2008), Drzazgi. Powabność bytu (2008), Cigi de Montbazon i robalium Platona (2012), zbioru wierszy Miąższ (2010) oraz felietonów wybranych Oścień w mózgu (2011).