Notatki na marginesach (17)
Bartosz Suwiński
KOTLINA. PLUCHA
1.
Krople ściekają z każdej gałęzi. Dym trzyma się nisko nad ziemią, swąd zatyka szczeliny w oknie. Ciemność chce się wepchnąć pod byle pretekstem. Wilgoć niesie się razem z mżawką. Studzienny krąg porasta dobrze odżywiony mech. Woda zmętniała, szuwary skapcaniały. Zaczynam od progu. A tak naprawdę, nic się nie rozpoczyna, ani nic się nie kończy. Zawiesina staje się coraz szersza w talii, wąska w ramionach. Trawa stratowana do brunatnej ziemi. Coraz mniejsze ptaszki o piernikowych podbrzuszach. Okrąg myśli po których krąży czas. Jakieś próby zmobilizowania się do wewnętrznej pracy. Mocniej i częściej, wieczorami. Żeby myśleć, trzeba być szczęśliwym. W każdej innej sytuacji, myśli zabarwiają się kolorami błota. Nie bardzo lubię siedzieć ze sobą w ciszy. Krzątam się wokół spraw, które są takie tylko z nazwy. Pozwalają tylko w miarę bezboleśnie szastać czasem. Są tylko w słowach, treść dawno z nich wyparowała. Choć stale go mało, ten noworoczny wydaje się jakoś bardziej niepotrzebny, pełen planów, wypełniony nadzieją, rozwarty szerokim horyzontem, oczekiwaniami. Nadymany dobrą pogodą. W dobrych okolicznościach, w czystych witrynach. Chciałoby się nie opuszczać lasu, zapadać i zalegać jak dym. Między drzewami są miejsca, które potrafię wypełnić sobą. Papierosy są jak wspomnienia, do których przywiązujemy się z wiekiem. Kac jest bardziej doraźny, jednowymiarowy, pozbawiony możliwości konfabulacji. Zdradza od progu. Nowy rok. Stare skazy.
2.
Ziemia jest rozmiękczona i rozpaćkana. Wiozę taczką opał i słyszę cienki pisk na wpół napompowanej opony, kiedy guma spotyka wodę. Długi ślad w ogrodzie. Szybko schnie na posadzce, zostawiając ciemną smugę. Pies obsikał mi worki, rano żółta plama wciąż jest tam, gdzie była kiedy ją zostawiał. Wydaje mi się, że wszystko paruje, wyrzynają się wierzchołki gór jak Janka zęby, czarne ostrza, powyżej dymów, poniżej najwyższych chmur. Jakbyśmy chodzili przez wodne kurtyny, cząsteczki szybko znikają w powietrzu. Najdziwniejsza i tak jest ziemia: mokra, miękka, grzęźnie pod byle ciężarem, rozjeżdża się na boki, ustępuję. To zupełnie do niej niepodobne, ale i ona, po czasie kiedy łamał się na niej kostur, lubi te wszystkie zapaści, koleiny, fałdy. Najchętniej w ogóle bym teraz nie chodził. Wystarczyłoby mi samo przyglądanie, ale nie zorientowane na niczym konkretnym, raczej spojrzenie rozlatujące się pod okiem. Rozsypujące się o drobiazgi, nieustalające centrum ani peryferii. Ot tak. Rzut oka, i kształty, które głowa złoży w coś, co na pewno ma sens. Bo on jest wszędzie, wychodzi z zakamarków, spomiędzy dachówek, z rozstępów cegieł, z obejść kocich łbów. Nie wiadomo już, co z nim robić. Jest go tak wiele, że rozum traci rezon. Brałem dziś do ręki Doctorowa, Banville’a – zaraz odkładałem.
3.
J. wysłał mi Hélène Grimaud grającą sonatę Franciszka Liszta, dedykowaną Robertowi Schumannowi i fragment Koncertu fortepianowego G-dur, Ravela. W pierwszym przypadku mamy do czynienia z transkrypcją oddechu na dźwięki i doświadczamy zwierzęcego liryzmu, czyli takiego, który nie jest pozbawiony nieokrzesanej, popędliwej, nieotamowanej myśleniem energii, a w jakiś sposób (jaki?) czerpie z ciszy, operuję milczeniem, dyskretnie wchodzi w pauzę. W drugim wypadku pojawiła mi się przed oczami skromna panienka, zapadła na zdrowiu, która obserwuje na forsującym ją nadmiernie spacerze, jak sarna niknie w bieli, na nozdrza naciera śnieżna zadymka, a w jej oczach marznie, oko. I pojechałem do lasu. A tam czubek zimującego mrowiska przypominający widok Polski w atlasie. Biel odbijająca kierunki wiatru. Pole światła, bez żadnego fałszywego tonu. Pierwsze kroki, bruzdy i koleiny zostały w tyle, bo droga zniknęła na dobre. Jest tylko światło odbijające się od bieli i wpadające w spojrzenia. Cicho osypuje się z gałęzi, z wnyk, z ambon. W lesie, z nieukrywaną tęsknotą. „Jakże pięknie w równinie, jak biało! / Krew mi w żyłach rozgrzewa przymrozek, / Tak by teraz przytulić się chciało / Nagie piersi kulących się brzózek” (Siergiej Jesienin, przeł. A. Pomorski).
4.
Chmara wróbli w plecionych krzakach z wiatru i mrozu. Wirówki w powietrzu. Woda w oczku ma konsystencję syropu. Pada śnieg delikatny i miękki. Rozpływa się, znika, wciąż przybywa nowy. Drugiego stycznia od rana pada. Białe kubraczki pokrywają ostatnie główki kapusty. Zielona łodyga odcina się od białej nasady. Od razu jakby łagodniej, zadymka pędzi kryształy i robi się noc. Karłowata leszczyna ma bardzo ładne sztruksowe nasiona, koloru khaki. Na orzechu włoskim wisi zielona siatka z zagrzewanymi w tłuszczu nasionami. Rozdeptana psia kupa wygląda jak zgniecione mango. W rabatkach puste muszle po ślimakach: kredowe i różowe. Palecznik chiński po nacięciu uwalnia zmrożony, lazurowy żel. Co odbijają kałuże? Najbardziej beztroski żywot wiodą śmieci: pety i kapsle. Przez nikogo niezauważane, beztrosko wpisują się w powszechną bryndze. Jedno pnącze jeżyny wciąż ma zielone liście. Trzech chłopców z wieńcem pogrzebowym nadkłada kroku.
5.
O czym rozmawialiśmy jak nie mieliśmy syna? Kiedy zostanie pierwszy raz zraniony? Czy będzie mnie to bolało? Czy przyniesie mi więcej radości, a mniej smutków, czy na odwrót? Janku, jak skończy się ze mną, zacznie się od Ciebie. Pamiętaj. Pal wysokie ogniska, nie lękaj się dali, z ufnością zalegaj na trawach, idź przez las, szeroko. Wracaj do Poetów:
Jest chwila, gdy się ma księżyc pokazać,
Kiedy się wszystkie słowiki uciszą,
I wszystkie liście bez szelestu wiszą,
I ciszej źródła po murawach dyszą;
Jakby ta gwiazda miała coś nakazać
I o czym cichym pomówić ze światem,
Z każdym słowikiem, z listeczkiem i kwiatem.
Bartosz Suwiński
Przeczytaj też wcześniejsze odcinki „Notatek na marginesach” B. Suwińskiego, wiersze autora w dziale 'poezja', a także w 'porcie literackim' recenzje jego tomików: Bliki (2013), Odpust (2013), Uroczysko (2014), Wyraj (2017) oraz książki eseistycznej Pory poezji. Koncepcja czasu w twórczości poetyckiej Krystyny Miłobędzkiej (2017)