„Podobny do fali. Modlitwy i wiersze pokrewne” Zbigniewa Jankowskiego
Jolanta Szwarc
OSTATNIE PYTANIE. I CO DALEJ?
Nie wszystko się w życiu pamięta. Czas strzępi, selekcjonuje przeżycia. Zniekształca, ubarwiając fragmenty. Bywa, że coś pomija, przechodząc do zdarzeń następnych, ale niektóre, choćby tylko krótkie zdania zapadają w człowieku na całe życie. Kiedyś rozmawiałam z przyjacielem, nawiasem mówiąc księdzem, który chcąc usprawiedliwić moją chybotliwość w stosunku do wiary powiedział, że nie jestem w tym osamotniona, a że pracował w opiece paliatywnej, często był z ludźmi przechodzącymi na drugą stronę. Widział w ich oczach niepewność i lęk przed wyruszeniem w nieznane, bo przecież „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało”, a my – między innymi Zbigniew Jankowski – chcemy poznać Boga, jakbyśmy nie wiedzieli, że Bóg poznany przestaje być Bogiem.
Jednak Jego ingerencja w sprawy ludzi zajmujących się tematyką duchowości jest ewidentna. Przecież nijak nie da się wytłumaczyć zjawiska, które zaszło w życiu Zbigniewa Jankowskiego. Młody poeta żeni się z dziewczyną, Teresą Ferenc, którą wkrótce zaraża pisaniem wierszy. Z tego związku rodzą się dwie dziewczynki – Aneta i Milena, późniejsze Anna Janko i Milena Wieczorek – też kobiety pióra. Do tego trafia się zięć Maciej Cisło osadzony w liryce jak poprzednicy. Jak to się stało? Czyżby połączyły ich dwa wyrazy: logos i miłość? Zaledwie dwa, ale ile znaczenia w sobie niosą.
Zbigniew Jankowski urodził się w 1931 roku w Bydgoszczy, jednak opuścił to miasto. Trochę przebywał na wsi, jednak bardziej pociągały go miasta. Trochę czasu spędził w Katowicach, bo tam ukończył studia polonistyczne. Prawie dziesięć lat mieszkał w Rybniku, potem sześć lat nad otwartym morzem w Kołobrzegu, z którym związał się programowo, tworząc grupę poetycko-plastyczną. Pływał po morzu (rejsy rybackie) i po oceanach (Atlantyk, Pacyfik), potem na cztery lata przeskoczył do Wrocławia, w którym stworzył Dolnośląski Oddział Stowarzyszenia Marynistów Polskich. Jednak morze i jego żywioł były tak silne, że w 1975 roku zamieszkał na stałe nad zatoką w Sopocie.
Jak łatwo policzyć, poeta miał dwadzieścia pięć lat w 1956 roku, gdy debiutował. Od tego czasu minęły już 62 lata, które zaowocowały trzydziestoma trzema wydaniami jego utworów, z czego osiem to zbiory wierszy wybranych z garstką nowych.
Decydując się na wydanie w roku 2018 ostatniego, jak dotąd, wyboru „Podobny do fali. Modlitwy i wiersze pokrewne”, poeta nie włączył do niego czterech najwcześniejszych tomików. Zatem całkowicie pominięte zostały: „Dotyk popiołu. Miniatury liryczne” (1959), „Wejście w las” (1964), „Rozmowa z ogniem” (1965) i „Żar. Poemat” (1966).
Dlaczego? Czyżby dopiero przez wiersze morskie jak przez okno poeta wychylił się na świat? Twierdzę jednak, że to wychylenie, otwarcie zawdzięcza i tej, o której pisał w „Dotyku popiołu”.
Chwilka liryczna
Idę oświetloną aleją, a deszcz postukuje szklanymi paluszkami o rondo mego kapelusza. Jak wtedy…
Powiedziałaś: moje imię nie nadaje się do poezji, jestem Teresa i… I odwróciłaś oczy. A lekki wietrzyk przez zwiewne złoto latarń przesiewał migotliwe ziarno chmur.
I była w tym wszystkim właśnie poezja.
Idę aleją i gdyby mnie śmierć pochwyciła teraz, rękami bym się wczepił w ten wieczór z twoim imieniem.
Jakiś błysk, olśnienie i tak już zostało. Poeta zapisał stronę wcześniej – A gdy wrócimy w czas tryumfalnej miłości, czegokolwiek dotkniesz spojrzeniem, porośnie czułym pluszem. Debiut i Terenia, ile szczęścia w jednym roku. Nawet Czerwiec 56 niczego nie zniszczył.
Mojemu bratu i innym dzieciom wstrzymano wyjazd na kolonie. Kiedy odwołano zakaz, mama zatrzymała go w domu, bo się bała, jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie, ale tego wtedy nikt nie wiedział.
Jednak nijak się ma poznański Czerwiec 56 do przestrzeni Jankowskiego i Teilharda pozbawionej uwarunkowań historycznych. Rozrasta się ona na wszystkie strony, jest nieprzenikniona jak ocean, szczególnie gdy człowiek znajdzie się w objęciach jego wód. Wtedy morzem, oceanem staje się wszystko, co nie ma ograniczeń. Ocean i myśl ludzka - w zasadzie dwie nieporównywalne sprawy. Tę myśl wyjęłam z wiersza z pożyczonym tytułem „Nasze morze”. Nie przewyższamy go nawet / o wysokość masztu. / To ono wyznacza naszym mózgom i dłoniom / wielkość masztowego drewna, / kształtuje burty i śruby / i miękkie twarze naszych „wilków”. // No wystąp / przeciw morza logice i woli. / Podyktuj / swoje własne morze!
Ja się poddaję. Nie wymyślę innego morza. Nie wzburzę go symboliką i alegorią. Nie odbiję w nim nieba i nie połączę się z absolutem. Choć o żywiołach wiem od zawsze, bo stykam się z nimi każdego dnia w małych ilościach, kropla żywiołu mi wystarczy. Nie będę śpiewała „jeszcze po kropelce, jeszcze po kropelce…”, bo wszystko skomasowane brzmi groźnie jak powódź, pożar, cholera czy trzęsienie ziemi. Wtedy trzeba się jednoczyć i przestępować do walki, do okiełznania żywiołu. Tworzą się wyspecjalizowane ekipy: strażacy, ratownicy, rybacy, górnicy. To oni przygotowani są do stawiania oporu żywiołom i wydzierania z ich ramion wszystkiego, co człowiekowi przydać się może.
I tak zaczyna mistycyzm wymieniać się z działalnością społeczną człowieka. Nie trudno zauważyć, że wszystkim jest potrzebna wzniosła myśl i prosty czyn. Zbigniew Jankowski zapisze w krótkim, ale jakże trafnym dwuwersie: Modlą się nie złożone, ale / podane ręce.
Nie zawsze łatwo przychodzi podanie ręki. Zauważył to poeta w wierszu „Człowiek – Wietnam”. Czasami jest to w pojedynkę wręcz niemożliwe i to jest nasz tragizm. Niby wiemy, jak być powinno, ale… pozostaje w moim odrętwieniu / twoje stutysięczne umieranie.
Oby tych umierań na świecie było jak najmniej. Umierań niepotrzebnych-potrzebnych. Ile dobrego mogłaby uczynić Emilia Gierczak. Znowu do głowy przychodzą mi pomysły nierealne typu – co by było, gdyby na talerzu rosły grzyby. Nie ma co gdybać. Ona, co miała zrobić, zrobiła rzetelnie. Za życia wyrzeźbiła swój pomnik.
Patrzę w lustro. Widzę kamień. Moje patrzenie jest zupełnie inne od patrzenia Michała Anioła. On podobno powiedział, gdy zobaczył kamień – „Widzę rzeźbę, teraz muszę tylko odrzucić to, co zbędne.” – i tak powstał posąg Dawida.
Patrzę w lustro. W ręce trzymam dłutko, które kupiłam wnukowi, bo chłopak rwie się do rzeźbienia w drewnie. Przykładam do twarzy. Myślę sobie – Nie to narzędzie przyłożyłam. Zmienić narzędzie czy patrzenie? Co widzę? Kamień czy kłodę? Coś z tym muszę zrobić. Znalazłam poradę na stronie 66 zbioru – Tak pisać, / abyś przeświecał / przez piszącą rękę. Jak lekko sparafrazuję, to mam to, o co mi chodziło. Tak rzeźbić, / abyś przeświecał / przez rzeźbiącą rękę.
Pisać, malować, rzeźbić słowami albo w słowie można. Nie widzę żadnej niezgodności, choć każde działanie jest mozolne, ale jak chwycę światło w wyciągniętą rękę, będzie dobrze. Będzie Pan zadowolony, a jak nie, to nie będzie. Mój Boże, przecież rzeźbić każdy może. Jak człowiek w siebie wierzy, to Pan go nie uderzy.
Jeszcze żona pomoże. Twarde rysy jak kaganiec / zdejmowała mi z twarzy, swoją wiarą / chrzcząc mnie po raz drugi – i jedyny. To była, jak myślę, chwilowa przerwa w podróży. Trochę herbaty i rozmowa. Jednak trzeba dalej ruszać, bo prawda jest w drodze / do odkrycia prawdy. Dotarcie do prawdy wcale nie jest proste. Wszyscy wiemy, co o tym sądził ks. Józef Tischner. Prawda i szczęście – ile w nich podobieństwa. Prawda jak matka prowadzi swoje dziecko za rękę drogą, którą za nimi podążamy. Zawsze z tyłu, bo jakbyśmy stanęli przed nimi, to może poczulibyśmy się zawiedzeni. Myślę, że najbezpieczniej i najciekawiej jest w drodze. Osiągnięcie szczęśliwości, błogości przypomina realizację marzeń, które są piękne i lśniące, ale gdy się urzeczywistnią, szybko matowieją.
„Morze przez ciebie” nasyciło mnie. Nie jestem już spragniona wody, której, wstyd powiedzieć, lękam się. Już jezioro, w którym kiedyś się topiłam, robi na mnie wrażenie, a co dopiero morze czy ocean. Łączność tych niezmierzonych wód z absolutem prowadzi do tragedii, wyroków, które między innymi tam zostały wykonane.
Zdecydowanie wolę życie w społecznych uwarunkowaniach. Kocham ludzi, ale nie uważam, że gdy zaciśnięte drzwi i okna / nie ma domu. Twierdzę, że jest, nawet czasami muszę pozawierać wszystkie jego szczeliny łączące ze światem i wtedy odpoczywam od zgiełku zadowolona ze swojego towarzystwa. Wtedy nie nudzę się z sobą. Koję zmysły, by odnowiona wyjść do ludzi. Do dzieci, wnuków, przyjaciół i tych nieznajomych, których mijam na ulicy albo ocieram się o nich na przystankach czy w sklepach. Dostaję przypadkowe uśmiechy, podaję je dalej, bo pamiętam, że jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Wtedy dziękuję za samotność, którą sama sobie zorganizowałam.
Rozumiem słowa autora – Dziękuję za chorobę: / trzeba się w niej zanurzyć, / aby zobaczyć zdrowe / dno / swego domu.
Nie, nie rozumiem. To dlaczego przez całą noc płakała T. / Już nawet moja miłość jest okrutna / wobec jej bólu… To było jej podziękowanie? Oj, coś się posypało, a wierzyłam, że miłość jest dobra na wszystko. Okazuje się, że dobry lek nie wszystkim pomaga.
Chciałoby się wszystko oddać, żeby ulżyć ukochanej żonie. Weź wszystko, tylko / zostaw siebie. / Spróbuję powstać / z twoim krzyżem. Nie tak prosto zamienić się na krzyże, albo nieść dwa. Każdy ma swój, na swoją miarę wykonany. Jego elastyczność jest doskonała. Rozciąga się od dziecięcego rozmiaru do dorosłego, a potem wysycha i obkurcza. Chodzimy z nim po swojej zagrodzie, niektórzy zaglądają na cudze podwórka, jakby szukali znajomych przysłów, tak zwanych mądrości narodu. Jak tego, które mówi, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Przychodzi wtedy olśnienie. Trzeba powrócić do matki, / choć przez to miejsce szły konie i czołgi / i kładli tramwajowe szyny, / i postawili wieżowiec z betonu, / a kreta łopatą przecięli na pół.
A z tej Ojczyzny blisko do Boga.
Poeta tak zapisze – Idę do Ciebie / poprzez Biblię, którą niespodzianie / wygrzebaliśmy z naszego domowego ogniska / podnosząc na siebie / od wieków zdumione oczy.
Powiem więcej, że to zdumienie nigdy nie zejdzie z naszych oczu. Niby coraz bardziej pojmujemy, a nierozpoznanych tajemnic kłębią się całe tony. Czy Bóg jest zadowolony z tego, co uczynił, czy załamuje ręce jak nasi ojcowie nad swoim potomstwem, które najczęściej poczęte było z miłości, a często podchodzi do nich jak do wrogów.
Nie starczy mi życia, żeby przeżyć wszystko. Nawet nie potrafię policzyć wszystkiego. Co ja mogę napisać o ponad sześćdziesięciu latach twórczości Zbigniewa Jankowskiego. O jego przeżyciach, których nie był w stanie ukryć w wierszach. Wiersze są prawdą o podmiocie lirycznym, którego stworzył autor, a stworzył z tego, kim jest. A kim jest? Jest bryłą doświadczeń, usłyszanych zdań, podpatrzonych scenek rodzajowych, przeczytanych książek, obejrzanych filmów, postrzępionych kłaczków pamięci wyidealizowanych, złagodzonych albo udramatycznionych.
Każdy krok na drodze jest dobry do przemyślenia. Skąd się wzięła gałązka, która ucisnęła stopę? Jak spojrzenie w niebo przetworzyć na myśl o charakterze egzystencjalnym? Dużo można stawiać pytań i czekać niecierpliwie na odpowiedzi. „Powiedz, Rabbi” – Mów, Panie, bo sługa Twój / od lat nasłuchuje i ponagla. Mów, Panie, / bo już w Twoim słudze gaśnie / pragnienie Słowa. To nieprawda. Poeta całą drogę idzie po śladach Boga, a jego poezja stara się odgadywać, rozszyfrowywać tajemnice mistyczne. Idzie i zapisuje, a wszystko to ma miejsce w „Domu wiersza”.
Znowu / coś chciał przeze mnie powiedzieć. // Moja ręka / skoczyła po zeszyt i pióro. Już bardzo / czekała na to. Ale… wiersz umknął. A może powrócił do Niego. Nie wiadomo.
Jak pisać wiersze? To następne pytanie, na które szuka odpowiedzi poeta, bo po napisaniu, wytężonym z zaangażowaniem całego ciała powinien powstać cichy tekst, / czysty jak proch / w palcach Stwórcy. Tak właśnie. Domyślam się, że jeżeli twórca nagromadził w sobie tyle rozwianych i nierozwianych wątpliwości, może usiąść i powiedzieć – Teraz, mój Wierszu, pisz się sam / moją nareszcie / posłuszną ręką. I niech się pisze na szczęście dla autora i czytelników.
- Co powiedziałeś? – pyta znad kartki, / jakby się trzymał dryfującej kry. - / Powtórz, zapiszę, bo umknie / na zawsze utonie…
Poeta, nie tylko poeta, chce uchronić ważne myśli, ale również jak najdalej odsunąć śmierć od ukochanej osoby. Przyznam, że mój mąż aż tak czule nie połaskotał mi ucha. Podsunęłam mu pod oczy „Danse vitale” z dedykacją – Tobie Tereniu, / kochana, jedyna. Przeczytał i powiedział, że moje imię tak zdrobniałe brzmiałoby dla niego dziwnie.
- Jolunia, Joluniu – zaczął się zastanawiać – przecież ja tak do ciebie nie mówię, chociaż bardzo cię kocham – łagodził.
Ale nie załagodził. Moja zazdrość pewnie go zmusi do napisania wiersza z większą dozą czułości dla mnie. Choćby – Nie martw się, kochanie / jakoś pomrzemy. Tak właśnie pocieszał ukochaną poeta w „Erotyku na starość”. Ale „jeszcze poczekajmy, jeszcze się nie spieszmy” – jak śpiewała Magda Umer. No właśnie. My też się nie spieszmy. Ja jeszcze trochę tu pobędę (pozwól, Panie), / a potem wszystko w Twoich rękach. // Ciekawe, co ze mną zrobisz?
Ja taka ciekawa nie jestem. Ufam, że mimo moich błędów i wypaczeń będzie dobrze. Będę zadowolona i bez zazdrości. Odejdę, z niechęcią zostawiając ziemskie sprawy.
Teraz idę za poetą, kartkując zbiór „Podobny do fali. Modlitwy i wiersze pokrewne”. Przystaję, czytam – Teraz moje wiersze / są tylko przydrożne. / Droga idzie sama. Opieram się o te przydrożne wiersze. Wsłuchuję się. Teraz otaczają mnie jego wiersze wolne, fruwają między niebem i ziemią, błyszczą metaforami, gdzieniegdzie śpiewają bębenkami rytmu i rymu. Stanęły słupkami przy drodze. Pod każdym /…/ spoczywa już inny, / przemieniony poeta, // coraz głębiej wsłuchany / w Twoją chwalebną Ciszę. Stoję nad nimi czy na nich i zobaczyłam „Uśmiech piasku”. Ta metafora / wiąże piaskownicę z cmentarzem, / przelotną doczesność / z odlotną wiecznością.
Idę. Wszystko Bóg / i tylko Bóg, / więc czego ja tu szukam / szukając Boga.
Szukałam i jednak nie znalazłam konkretnej odpowiedzi na ostatnie pytanie.
I co dalej?
Zbigniew Jankowski „Podobny do fali. Modlitwy i wiersze pokrewne”, Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2018, str. 560
Jolanta Szwarc
Przeczytaj też w „porcie literackim” omówienia i recenzje wcześniejszych książek poety: Wolne miejsce (2016), Biała przędza (2014), Morze polskich poetów (2013), Zaraz przyjdzie (2011), Biały delfin (2009), Odpływ. Sztuka ubywania (2005); a także artykuły Agnieszki Kołwzan o twórczości Z. Jankowskiego w dziale „eseje i szkice”