Lech M. Jakób - Nie należy mnożyć bytów nad miarę
Rozmowa Beaty P. Klary z Lechem M. Jakóbem
NIE NALEŻY MNOŻYĆ BYTÓW NAD MIARĘ
- Lech M. Jakób czy Wanda Skalska? Skalska to czasem straszna zoilka! Krążą plotki, że to pańskie alter ego ...
- Owszem, docierają do mnie głosy, że Skalska to "młot na grafomanów", że nadto surowa lub wręcz niesprawiedliwa. To "tajemnica poliszynela" - przynajmniej dla niektórych. Wszak informacje o tym, kto kryje się za WS są w książkowym wydaniu mojej korespondencji z P. Müldnerem-Nieckowskim (Müldner & Jakób "Korespondencja literacka Lecha M. Jakóba i Piotra Müldnera-Nieckowskiego publikowana na łamach kwartalnika 'Łabuź' w latach 1998-2007", Wydawnictwo ADAM MARSZAŁEK, Toruń 2010 - przyp. BPK). Poza tym, ustalmy, to nie jedyny mój pseudonim.
- Czyli... pod iloma pseudonimami Pan pisze?
- Jest ich kilka. Blisko dziesięć, jeśli uwzględnimy także używane dla potrzeb niekrytycznych. Lecz zatrzymajmy się na działce recenzyjnej. Na przykład jako Paweł Szeroki szereg lat omawiałam książki dla niszowego kwartalnika "Łabuź". Jest Szymon Prowacki, a też inni. Nie zamierzam ujawniać wszystkich. Razem Wanda Skalska, Paweł Szeroki, Szymon Prowacki i spółka recenzują, omawiają, przybliżają w rozmaitych miejscach od kilkudziesięciu do stu książek rocznie.
- Do stu? Może zrobić wrażenie. Przeciętny czytelnik chyba dziesięciu w roku nie czyta... Poza wąskim gronem odbiorców, z których cząstka to... sami pisarze.
- Fakt, czytelnictwo obecnej doby, zwłaszcza w Polsce, to temat wyjątkowo bolesny. Zaczyna dominować kultura obrazkowa, komiks, łatwizna i prymitywizm odbiorczy. Przyczyny tego są wielorakie - a wszystkie sprowadzające się do zawężonej percepcji i zubożenia intelektualnego społeczeństwa. W telegraficznym skrócie mówiąc. Skąd taka opinia? Ano stąd, że czytanie, obcowanie z tekstem pisanym (obok słuchania dobrej muzyki i kontemplowania dzieł plastycznych) jest podstawą dla fermentu wewnętrznego jednostki. A też znaczącym punktem wyjścia dla działań twórczych (lub prze-twórczych) w innych dziedzinach kultury - choćby w teatrze czy filmie. Nie wspominając już o zyskach "nieuchwytnych"...
A pisarze? Cóż, będę trochę cyniczny. Coraz częściej czytają głównie siebie. A jeśli już innych, to przez potrzebę "podglądania" konkurencji.
- Czyli recenzje też czytają przede wszystkim sami piszący?
- Obawiam się, że tak. Przede wszystkim. Poza tym, co Pani doskonale wie, obecnie w medialnych światkach prym wiodą jakieś spoty reklamowe, krzykliwe ogłoszenia albo materiały na zamówienie - wydawców lub hurtowni - wmawiające nam, odbiorcom, "superwartość" każdego forowanego "produktu książkowego" (to cytaty z psiejącego języka tzw. kulturki). Coraz bardziej mi doskwiera brak krytyki rzetelnej, pogłębionej, potrafiącej dać czytelnikowi istotny ogląd. Mam na myśli krytyków tej miary, co Kazimierz Wyka czy Artur Sandauer. Dziś zbliżonego formatu krytyków coraz mniej. Może jeszcze Maria Janion, Tomasz Burek, zmarły w roku ubiegłym roku Tadeusz Bereza i paru innych. I choć z wieloma głoszonymi przez nich opiniami nie zgadzam się (to odmienna sprawa), jednak doceniam żar polemiczny, sposób argumentacji, kontekstowość, erudycyjność i przenikliwość analizy. Bo sam, ustalmy to przy okazji, za krytyka (który operuje specjalnymi narzędziami) się nie uważam. Jestem tylko recenzentem, mniej lub bardziej spolegliwym czytelnikiem, dzielącym się spostrzeżeniami z perspektywy mnogości określonych lektur i takiej, a nie innej wrażliwości.
- Rozumiem. Ale dlaczego nie ogłasza Pan recenzji pod własnym nazwiskiem? Tego nie pojmuję.
- W latach osiemdziesiątych, krótko po książkowym debiucie poetyckim, gdy dosyć przypadkowo rozpoczęła się moja przygoda recenzencka w "Głosie Koszalińskim", miesięczniku "Pobrzeże" i bydgoskim tygodniku "Fakty" (do czego namówiła mnie Ewa Starosta), podpisywałem się własnym. Pamiętam jedną z inicjacyjnych recenzji - "Świata według Garpa" Johna Irvinga. Wtedy J. Irving nie był jeszcze u nas tak znany. Omówienie okazało się w ogóle bodaj pierwszym w krajowej prasie. Lecz w sumie moje "krytyczne" zainteresowania grawitowały i grawitują wokół współczesnej literatury rodzimej - z naciskiem na rzeczy "niechciane" i mało znane. Mam tu na myśli książki autorów wstępujących i już doświadczonych, którzy - mimo znaczących dzieł - nie byli/nie są przez krytykę i media mainstreamowe dostrzegani. Bo nawet nie wyobraża sobie Pani (a może i wyobraża) jak mocno zwichnięty jest w tej materii "rynek" - bezwzględnie zdominowany przez komercję i tak zwane nazwiska dyżurne, do znudzenia eksponowane.
Jednak cóż, z czasem okazało się, że "komentowanie" książek koliduje z oryginalną twórczością. I to mocno. Zaczęły się podchody, presje, próby wymuszeń - słowem absmak i rosnący niepokój wewnętrzny. Wtedy to postanowiłem nazwisko zarezerwować wyłącznie dla utworów literackich.
- Mówi Pan, jak się domyślam, o wymuszeniach towarzyskich i "kolesiowskiej" samoobsłudze?
- Dokładnie. W myśl niesławnej zasady "ja tobie, ty mnie i szafa gra". Na przykład ostatnio w jednym z bardziej znaczących pism literackich taka koincydencja tekstów krytycznych (w obrębie jednego numeru): pewien poeta recenzuje zbiór wierszy innego poety, a trochę stron dalej ten drugi rewanżuje się pierwszemu (oczywiście, bo jakże inaczej, w tonacji "c"). Czego wręcz organicznie nie cierpię. I tępię.
Wypije taki jeden z drugim ze mną wódkę i widzą w tym przepustkę do taryfy ulgowej. Albo płacz w mankiet: "dlaczego mnie atakujesz, co ja ci zrobiłem?". I na nic wyjaśnienia, że personalnych jazd tu nie ma - bo na celowniku jest tylko i wyłącznie konkretne dzieło, a nie jego twórca. Poza tym trzeba oddzielać życie towarzyskie od recenzenckiej działalności. Zawsze i bezwzględnie. W przeciwnym wypadku zrobi się z tego chocholi młyn. Stąd między innymi surowość ocen wywołanej do tablicy Wandy Skalskiej, która powtarza z uporem maniaczki: "dajcie mi dobrą książkę, to i recenzja będzie >dobra
- Zmieńmy temat. Kiedy „uruchomił” Pan „Latarnię Morską” i jak dzisiaj ocenia jej Pan wartość oraz losy?
- Pierwszy numer pomorskiego magazynu literacko-artystycznego wyszedł w styczniu 2006 roku. Szykowałem się do startu, projektując stronę graficzną i typograficzną, korespondując z rozmaitymi autorami, dobierając współpracowników, szukając sponsorów i drukarni, praktycznie cały 2005 rok. Startowaliśmy, korzystając ze wsparcia (nie tylko lokalowego) tygodnika "Rzecz Kołobrzeska", który z powodzeniem prowadziła Halina Szczepańska. Duże zrozumienie znalazłem też u Grażyny Chrzanowskiej (ówczesnej dyrektor Miejskiego Ośrodka Kultury) oraz Halina Filip (do dziś dyrektor Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Galla Anonima). To był od początku do końca autorski projekt. Wzięło się to stąd, że środkowopomorscy pisarze pragnęli własnego pisma. Lecz nikt jakoś latami, mimo ustawicznego labidzenia, nie potrafił za to się zabrać. Gdy tu, proszę, po kilku numerach "Latarnia Morska" trafiła do ogólnokrajowej dystrybucji. Pismo błyskawicznie zyskało markę, zaczęły napływać lawiny listów i tekstów. Jednak nie mnie oceniać jego wartość.
A o losie mogę powiedzieć tylko tyle, że... sierocy.
- Właśnie - „Latarnia” była do niedawna i papierowym kwartalnikiem, i portalem. Dziś już tylko to drugie. Wielka strata z tego powodu?
- W sumie w latach 2006 - 2011 ukazało się piętnaście papierowych numerów. Przygotowany do druku szesnasty nie zdążył się ukazać. Zapaść finansowa: tym razem dotacji odmówiło Ministerstwo Kultury, wypięło się miasto, zawiodły też inne podmioty. Długo by o tym mówić. Oczywiście, że strata - dla środowiska zwłaszcza. Szczęściem w 2009 roku udało się stworzyć portal, którego rozwój jest - ku mojemu zaskoczeniu - bardzo dynamiczny. I choć to "tylko" internet, kryteria publikacji są identyczne, jak w przypadku publikacji papierowych. Około 90-95 % ofert spotyka, niestety, odmowa. Przez fakt, że staramy się nie schodzić poniżej określonego poziomu. I tak w elektronicznych mediach za dużo jest literackich i okołoliterackich śmieci.
Dodać tu należy, iż na portalu umieściliśmy również wszystkie teksty publikowane wcześniej wyłącznie na papierze. W ten sposób mamy komplet materiałów "Latarni Morskiej" (poza drobnymi wyjątkami, wynikającymi z zastrzeżeń niektórych autorów) - poczynając od 2006 roku. To jest razem grubo ponad tysiąc mniej lub bardziej rozbudowanych (bo często wielotekstowych) plików - zawierających między innymi wiersze, opowiadania, fragmenty powieści, felietony, rozmowy z twórcami, eseje i szkice.
Przed chwilą powiedziałem: "tylko" internet - w czym odczuć można pewien dystans. Bo w istocie - gdy położyć na wagę papier i zapis elektroniczny - zawsze ważniejszy dla mnie będzie papier. Choć doskonale wiem, iż część twórców, zwłaszcza najmłodszych, już urodzonych w komputerowej rzeczywistości, wyżej ceni sobie publikacje w przestrzeni wirtualnej. Cóż, rzec można, signum temporis.
- Co w ogóle sądzi Pan o innych, ale porównywalnych z „Latarnią” literackich pismach internetowych?
- Rzadko zaglądam, choćby z braku czasu. A ostatnio - prawdę powiedziawszy - i chęci. Jednak po tych wycieczkach w głąb sieci zdanie zdążyłem sobie wyrobić. Ujmę to tak: niejednokrotnie pięknie formalnie zbudowane to naczynia, ale jakże często pustawe lub wręcz głupawe w środku. Publikowane materiały nagminnie grzeszą płytkością, tromtadracją. A selekcja utworów literackich woła wręcz o pomstę do nieba. Bardzo to niebezpieczna łatwośćpublikacji, która nie chce iść w parze z namysłem, samokrytycyzmem i odpowiedzialnością.
- Współpracował Pan między innymi z „Łabuziem”, znał Pan blisko Leona Zdanowicza. Bez lidera pismo się rozsypało. Pismo musi mieć lidera?
- Nie ukrywam, rozbawiła mnie Pani. Demokracja nigdy nie służyła tego typu sprawom. W szeroko pojętej kulturze, a zwłaszcza w sztukach pięknych i literaturze, zawsze decydują, jak określiła to Pani, liderzy - osobowości. Silne, wyraziste. I taką właśnie był Leon Zdanowicz - pewnie mało znaną w skali kraju. Poeta i prozaik, pasjonat całkowicie oddany swej misji. Charyzmatyczna postać - nie waham się przy użyciu tego określenia. Trzeba było mieć nieźle "w czubie", by stworzyć na "zapyziałej" (jak mówił) prowincji prywatne pismo, które z upływem lat promieniowało (zawsze "pocztą pantoflową", bo bez oficjalnej dystrybucji) na cały literacki kraj. Niebywały uparciuch. Do dziś nie wiem jak mu się udało wydać ponad sześćdziesiąt numerów pisma, ukazującego się (regularnie!) w rytmie kwartalnym. To znaczy częściowo wiem. Chodził od kiosku do kiosku, od sklepu do sklepu, z wyciągniętą ręką...
- Chce Pan powiedzieć, że... żebrał?
- Inaczej tego nazwać nie można. I nie wstydził się. Twierdził, że literatura tego jest warta, skoro "wyższy", a też lokalny mecenat zawodzi. A i w stopce pisma widniało: "Żebracza Inicjatywa Wydawnicza". Sporo o tym przeczytać można w książce wydanej w 2010 roku przez Jerzego Mechlińskiego z Księgarni Współczesnej w Łobzie i Klub Literacki "Łabuź": "ŁABUŹ Leona. Prowincjonalny Okazjonalnik Literacki - ostatni". W tejże publikacji wypowiadali się m. in. Wiesław Małyszek (jeden z pierwszych współpracowników pisma), Artur D. Liskowacki, Piotr Mitzner, Wojciech Boros, Paweł Kozioł, Andrzej Pańta, profesorowie Kazimierz Obuchowski i Piotr Sienkiewicz, Stanisław Chyczyński, Ariana Nagórska i Bogdan Twardochleb. Ten ostatni podjął się opracowania prozatorskiej spuścizny Leona; którą opublikował jego młodszy brat, Bogdan (Opowiastki opowiadające, Kraków 2011). W kolejce czeka opracowanie całej spuścizny poetyckiej. Z tego, co wiem, Bogdan (też poeta) nad tym pracuje.
- A jak Pan znalazł się w orbicie "Łabuzia"? I dlaczego "Łabuź" padł? Zabrakło następców?
- Leon pisywał do mnie seryjne listy. Wówczas jeszcze tradycyjne, na papierze. Po tym, jak poznaliśmy się na konkursie poetyckim im. Jana Śpiewaka w Świdwinie, gdzie wtedy jurorowałem. A ja, z natury hermetyczny, introwertyczny raczej, długo ignorowałem jego epistoły. I wreszcie dopiął swego. Początkowo dałem mu garść aforyzmów. Później zwrócił się z prośbą o esej o Don Kichocie - jego ulubieńcu. Naskrobałem. Jeszcze później dostał fragment świeżo pisanej wówczas powieści o zwierzętach. Tak w tym zasmakował, że wymusił publikację całości. Perswadowałem mu: "Oszalałeś? Ty wydajesz kwartalnik, to będzie cholernie długo trwało!". A on na to: "Nie szkodzi! Chcę to mieć w odcinkach". No i poszło, niemal równolegle z publikacją odcinkową w "Dzikim Życiu" (mowa o powieści "Drapieżcy", której wydanie książkowe ukazało się w 2000 r., nakładem warszawskiej Oficyny Wydawniczej MULTICO - przyp. mój - BPK). A jeszcze później wessał mnie z butami: recenzowałem dla "Łabuzia" książki w dziale "Prowincjonalia", pisałem felietony „Piórem i batem” oraz inne kawałki. Potrafił zadzwonić w środku nocy z marudzeniem: "Słuchaj, kończę składać numer, a brakuje mi dobrej prozy. Musisz coś zrobić!" Wtedy już byłem tak usidłany przez niego, że robiłem.
Zgrane i barwne towarzystwo skupiło się przy „Łabuziu” – młodziutka na on czas poetka Agnieszka Wesołowska, składający elektronicznie pismo Bogdan Idzikowski (z profesji zdun!), nauczyciele o szerszych horyzontach Ludwik Cwynar i Czesław Szawiel (również plastyk) oraz Lidia Lalak (siostra znanego w szczecińskiem krytyka literackiego i przyszła żona Szawiela). Któregoś razu przyjechali do Kołobrzegu całą paką. Z czerwonym winem i zebranymi po drodze kaniami. Leon, Ludwik, Lidia i Czesław. Trąbiliśmy wino, zajadając się panierowanymi kaniami. Szło o schedę. Leon coraz mocniej podupadał na zdrowiu (jego organizm pustoszyło stwardnienie rozsiane). Dołowała go świadomość odchodzenia, ale usiłował jakoś sprawy "Łabuzia" uregulować...
- Czy to prawda, że pod koniec istnienia "Łabuzia", jak słyszałam, robiono jego odbitki?
- Prawda, kserowano. Ponieważ pismo wychodziło w niewielkim nakładzie. Jeśli dobrze pamiętam, w dwustu, trzystu egzemplarzach. To fenomen "nieformalnego" istnienia. O ile początkowo Leon miał kłopoty z pozyskaniem oryginalnych tekstów literackich, o tyle pod koniec był problem nadmiaru ofert. Wielu pisarzy brało za punkt honoru publikację w "Łabuziu". I nie zapominajmy też o tym, że za drukiem nie szły honoraria. Sam fakt ogłoszenia tekstu w "Łabuziu" był dostatecznie satysfakcjonujący. W małym łobeskim piśmie publikowali między innymi naukowcy i pisarze tej miary, co Zygmunt Bauman, Andriej Bazylewski, Piotr Bednarski, Jacek Durski, Zbigniew Herbert, Zbigniew Jankowski, Tomasz Jastrun, Michał Komar, Andrzej Lam, Marek Słyk, Grzegorz Strumyk, Paweł Śpiewak, Marcin Świetlicki, Janusz Termer, Kazimierz Truchanowski, Anatol Ulman i Jerzy Żelazny.
Dziś to w określonych środowiskach legenda. A "Łabuź" nie padł. Choroba i śmierć Leona przerwała jego istnienie. Po prostu Leon zabrał pismo ze sobą do grobu. Bez Leona "Łabuź" przypuszczalnie nie byłby tym, czym był. I uszanujmy to. Choć chętni do kontynuacji pisma byli.
- Proszę powiedzieć, tylko szczerze, czy "Łabuź" ma związek z "Latarnią Morską"?
- Ma, by tak rzec, mentalny. Bo graliśmy z Leonem, początkowo nie wiedząc o tym, w tej samej lidze. Leon, mimo swej przypadłości, przyjechał z Ludwikiem Cwynarem do latarni morskiej na oficjalną promocję pierwszego numeru. Bo "Latarnia Morska" startowała w autentycznej latarni, w kołobrzeskim porcie. Nawet można zobaczyć jego zdjęcie z tejże promocji na portalu LM. Powiedział mi wówczas: "To co. Pójdziesz za moim ciosem?" Nie ukrywam, że jego determinacja była dla mnie inspiracją. Przynajmniej pośrednią. Jednak nieco inaczej postrzegałem sens istnienia mego pisma. Trochę odmienne mieliśmy wizje. I istnieliśmy przez krótki czas "na zakładkę" - jak to się mówi. Do końca jednak współpracując. Dziś, gdy o tym rozmawiamy, także papierowa wersja "Latarni Morskiej" już nie istnieje. Został jedynie portal LM. Który wkrótce będę chciał przebudować, przystosowując do samodzielnego istnienia.
- Jak Pan sądzi: czy jakieś środowisko udało się Panu skupić wokół portalu LM? Ktoś się na nim „wychował”? Ma Pan wgląd w frekwencyjność odwiedzin? Można określić liczbę osób, które są stałymi jego czytelnikami? Czy pismo „wychowało” kogoś na pisarza, wylansowało?
- Seria kilku pytań, w tym dwa nieco chybione. Lub niefortunnie podane. Bo jakiż pisarz zechciałby uznać się za „wychowanego” przez jakiekolwiek pismo? Poza tym ten nieszczęsny „lans”. Brrr! Otrząsam się. Taki sposób mówienia (lub myślenia) grozi spłaszczeniami. Wylansować można gatunek sera lub piosenkarkę, nie zaś świadomego talentu twórcę. „Latarnia Morska” jedynie wspiera pisarzy, ukazując przez utwory ich możliwości. Wspiera tych, których uważa za wartych wsparcia. Duży nacisk kładziony jest na debiuty, autorów drugich i trzeci książek. Niezależnie od wieku biologicznego. Zdarza się, że rozziewy wiekowe wynoszą u naszych autorów i kilkadziesiąt lat (w skrajnym przypadku mamy kilkunastolatkę obok osiemdziesięcioparolatka). Bo nie metryka stanowi u nas kryterium (czy jedno z kryteriów), a poziom i jakość przedstawianych tekstów.
Gdy idzie o środowisko skupione wokół portalu, to określić zjawisko można czymś w rodzaju luźnej federacji. Czytelnicy, a też pisarze, nieustannie kontaktują się z nami – głównie za pośrednictwem poczty elektronicznej i telefonów. Czasem pojawiają się osobiście. Nie lekceważymy żadnej formy zbliżeń. I na wszystkie listy odpowiadamy – choć nieraz to trwa, gdyż jest ich dużo.
Jeszcze ciekawi Panią tak zwana frekwencyjność, ilości odwiedzin portalu. Jako administrator naturalnie mam wgląd w liczby, słupki i mapy ukazujące rozkład miejsc zamieszkania internautów odwiedzających nasz portal. Proszę bardzo. Portal powstał w listopadzie 2009 roku. Teraz mamy luty roku 2013. Czyli mowa tu będzie o przedziale trzech lat i czterech miesięcy.W tym czasie wewnętrzne liczniki zarejestrowały – podaję w zaokrągleniu - 65 tys. użytkowników (nowych i powracających łącznie), którzy złożyli 110 tys. wizyt, dokonując 800 tys. odsłon. Z miesiąca na miesiąc zauważalna jest tendencja wzrostowa. Najwięcej mamy czytelników krajowych - w ponad 300 miejscowościach, spośród których pierwszą dziesiątkę stanowią (wedle ilości odwiedzających): Warszawa, Poznań, Kraków, Szczecin, Gdańsk, Wrocław, Łódź, Lublin, Katowice, Bydgoszcz. Sporo odwiedzających mamy też w Europie (zwłaszcza Niemcy, Wielka Brytania, Irlandia, Francja, Rosja, Norwegia). Gdy idzie o pozostałe kontynenty, najczęściej odwiedzają nasz portal czytelnicy z Ameryki Północnej (Stany Zjednoczone i Kanada). Kolejne miejsca: Azja, Australia. I pojedyncze wizyty internautów z Afryki oraz Ameryki Południowej. Te "egzotyczne" wizyty wzięły się też między innymi stąd, że zamieszczaliśmy streszczenia papierowych numerów w trzech językach: angielskim, niemieckim i rosyjskim. Czy przytoczone miejsca oraz liczby coś mówią, mogą powiedzieć? Hmmm... zależy jak na to spojrzeć.
- Właśnie spojrzenia najbardziej mnie ciekawią - choćby na Pański związek ze szczecińskim wydawnictwem "Forma". Jak Pan ocenia dorobek tej prężnej i nietypowej oficyny?
- „Forma” wystartowała mniej więcej w tym samym czasie, co „Latarnia Morska”. Choć pierwotnie nic o sobie nie wiedzieliśmy. Związek był naturalny. Wszak Szczecin od Kołobrzegu daleko nie leży – jakieś sto trzydzieści kilometrów. Publikowałem teksty autorów, którzy później ogłaszali swe książki w „Formie”. Z kolei „Forma” przysyłała, jak innym pismom, swoje wydawnictwa – które recenzowaliśmy. I tak to poszło. We wspólnym, by tak rzec, „interesie”. Gdyż i „Latarni Morskiej”, i „Formie” leżały na sercu losy pisarzy pomorskich.
Mówiliśmy przed chwilą o silnych indywidualnościach – w kontekście „Łabuzia”. I tym, czym dla „Łabuzia” był Leon Zdanowicz, tym dla „Formy” był/jest Paweł Nowakowski. Różnica tylko taka, że Leon stanowił typ „naturszczyka”, a P. Nowakowski posiadł staranne wykształcenie. To architekt, muzyk, plastyk, wykładowca, człowiek o jeszcze wielu innych zdolnościach, jak się zdążyłem zorientować. Wreszcie założył własne wydawnictwo. Preferujące publikowanie literatury wysokiej, acz z różnych powodów niechcianej. Słowem książek niekomercyjnych – ze wstrętem (z braku zysku) odrzucanych przez inne oficyny.
Osobiście poznaliśmy się dopiero w 2008 roku, przy okazji kołobrzeskiej promocji antologii krajowej prozy („2008. Antologia współczesnych polskich opowiadań”, Forma, Szczecin 2008 – przyp. mój – BPK), gdzie znalazło się moje opowiadanie „Zjadacz książek”. Po prawdzie rok wcześniej „Forma” opublikowała mój wybór aforyzmów „Poradnik złych manier” – z frapującymi rysunkami Marka Chaczyka. W planach są jeszcze: zbiór felietonów literackich „Poradnik grafomana”, powieść „Ciemna materia” i tom wierszy „Rzeczy”. Na cóż szukać oficyn w głębi kraju - w Krakowie, Gdańsku czy Warszawie (gdzie wcześniej książki publikowałem), skoro pod nosem mam świetnego wydawcę? W ten sposób pośrednio odpowiedziałem na Pani pytanie o ocenę dorobku „Formy”. Bo gdybym nie miał zaufania do tej oficyny, gdy mi nie odpowiadała, nie powierzyłbym jej losów wymienionych książek.
I trafnie Pani ją określiła. W istocie jest nietypowa oraz prężna. Prężności dowodzi opublikowaniem w ciągu kilku lat ponad stu publikacji – głównie prozatorskich i poetyckich. Proszę zwrócić uwagę na nazwiska autorów. Jakaż bogata i niebanalna paleta. Znajdziemy tu książki Krystyny Sakowicz, Henryka Berezy, Heleny Raszki, Brygidy Helbig, Dariusza Bitnera, Krzysztofa Niewrzędy, Kazimierza Brakonieckiego, Dariusza Muszera, Pawła Przywary, Artura D. Liskowackiego, Leszka Szarugi i Jana Drzeżdżona - który opuścił nas fizycznie dwadzieścia lat temu. Między innymi. Bowiem lista jest dłuższa i zawierająca także szereg obiecujących debiutów. Zaś nietypowość "Formy" polega też i na tym, że silny nacisk kładzie na jakość utworów i otwarta jest na teksty formalnie nietradycyjne, eksperymentalne. Brać także pod uwagę trzeba oryginalną typografię wypuszczanych w świat książek, ich staranne opracowanie.
- Powiada Pan: teksty formalnie nietradycyjne, eksperymentalne. Czy takie właśnie poetyckie klimaty interesują Pana najbardziej?
- Klimaty? Hmmm... Miałem na myśli sposób artykulacji oraz język, który stanowi o wszystkim w poezji (a też w prozie). Sprecyzujmy za pomocą obrazu, co lepiej uruchamia wyobraźnię. Do czego to porównać? Może do ubrań? Nosimy odzienia rozmaite. Nieraz długo, zwłaszcza ulubione. Lecz zużywają się i przychodzi pora, by nałożyć na grzbiet coś nowego. Tak właśnie jest z formami w sztuce, nie tylko literackiej (co nie wyklucza dalszego istnienia form/ubrań wcześniej używanych). Szukamy świeżych środków wyrazu. To właśnie jest dynamizm literatury, jej siła, nieśmiertelne koło zamachowe. Gdyż tematy, rudymentarne, są wieczne.
- Jest Pan uczestnikiem życia literackiego od wielu lat. Czy dzisiaj to już inna epoka, nastawiona przede wszystkim na eksperyment poetycki?
- Uczestnikiem? Pomyłka. Nie jestem uczestnikiem, raczej obserwatorem. Nie istnieję w żadnej partii czy organizacji. Nie należałem do zawłaszczającej życie rodaków po II wojnie światowej (i opresyjnej ideologicznie) PZPR. Po prawdzie krótko byłem członkiem ZLP, ale jeszcze za kadencji Piotra Kuncewicza wystąpiłem. Dlaczego? Drażniły mnie przepychanki polityczne z SPP, gry doraźnych interesów. Zagubiła się w tych utarczkach istota związkowa pisarzy, dobrze wytyczona jeszcze przez Stefana Żeromskiego przed stu laty. Mój status to "samotny wilk" - jak ktoś kiedyś to określił. Bo u mnie absolutna atrofia instynktu stadnego.
A inna epoka? Wie Pani. Czasami odnoszę wrażenia, że każdego dnia budzę się w innej epoce. I choć nocników pod łóżkami dawno już nie ma, wciąż biegać do wychodków musimy... To naturalny, przyrodzony naszemu istnieniu rytm. Żyję pięćdziesiąt dziewięć lat, czyli za długo, by tego nie dostrzegać...
- Dlaczego Pan umilkł? Jeszcze raz spytam o eksperyment poetycki, jego "uprawianie".
- Przepraszam, trochę gdzie indziej moje myśli pobiegły. Widzi Pani sypiący za oknem śnieg? Gdy płatki śniegu wziąć pod mikroskop, okaże się, że każdy jest inny. Pośród trylionów tryliardów płatków nie ma dwóch identycznych! Choć z daleka i na pierwszy rzut oka takimi się wydają. I tak powinno być z poezją, wierszami. Temu służą, powinny służyć "eksperymenty", poszukiwania nowych ścieżek, środków wyrazu. Bo powielanie to śmierć sztuki. Każdej sztuki. Nie wyłączając poetyckiej. Wyżej cenię sobie poezję niedoskonałą, chropawą, ale własną, niźli elegancką, szytą na oczekiwaną (przez publikę) miarę. Inaczej mówiąc: tu świeża niedoskonałość jest lepsza od obracania „gotowcami” i zastanymi "codami".
- Co najbardziej się zmieniło, jakich trendów Panu żal, a jakie jest Pan gotów uznać za dobre i pożądane?
- Ależ Pani mnie trzepie! Jakie trendy? Tędy i owędy? Bzdety i z tych bzdetów przetłuszczone kotlety? Niczego mi nie żal. Wszystko jest w ruchu. Nic nie jest stałe, nawet kosmos. Czy wie Pani, że na przykład Księżyc oddala się od ziemi cztery centymetry rocznie? Niby niewiele, lecz za kilkaset tysięcy lat, za milion lat odleci. My, z perspektywy jętki, tego nie chwytamy. Dlatego formułę "dobre i pożądane" rozpatrywać można jedynie w kategoriach tęsknot za "kamieniem filozoficznym".
- Czy możemy rozmawiać serio?
- Nie wiem. Od Pani zależy. Od pytań.
- Dobrze. To strzelę. Jaka jest, według Pana, istota poezji?
- W rzeczy samej, strzał z "grubej Berty". Ale ciekawy. Z istotą poezji jest jak ze słońcem i wodą - ze znaczącym naddatkiem. Bo słońce i woda daje fizyczne życie. A owym naddatkiem w poezji (i w ogóle w sztuce) jest duchowość. Pierwiastek pozamaterialny, wyjęty z głębi jestestwa człowieka wrażliwego. Bo my nie tylko Homo sapiens, lecz równolegle Homo mollis.
- Tak. Homo mollis. Szczerze? Bo może zaboleć. Ostatnią Pańską książką poetycką był wybór wierszy "Zielony promień", opublikowany, nomen omen, dziesięć lat temu. Utknął Pan w miejscu? Bo pomijam tu prozę, gdzie aktywność widać.
- Zabolało co innego. "Zielony promień" - starannie merytorycznie i edytorsko wydany tom, z dodatkiem w postaci płyty CD, gdzie czytałem wybrane wiersze. I co? Nawet pies z kulawą nogą o nim w literackiej prasie się nie zająknął. Mimo że wydawca pchnął książkę do wielu opiniotwórczych pism i gazet. Szkoda słów. Kuriozalne historie z tym były związane, lecz dajmy sobie spokój.
- Dlaczego? Chcę wiedzieć!
- Fakt. Wiedza to potęga. Dobrze. Wywołajmy przykład. Wydawca "Zielonego promienia" zwrócił się między innymi do dziennika "Rzeczpospolita". I co usłyszał od jednego z prowadzących dodatek o książkach? Że owszem, może napisać, ale za osobną opłatą.
- Chciał dodatkowych pieniędzy, oprócz z tych z wierszówki w redakcji?
- Owszem.
- I co? Wydawca Pańskiej książki zapłacił?
- Oczywiście, że nie. Zabroniłem. Zresztą on sam nie pałał do tego chęcią. Jak czulibyśmy się po przeprowadzeniu takiej operacji, gdyby miało do niej dojść... Niektórzy przez podobne reakcje nazywają mnie naiwnym. To wolę zostać naiwnym, niźli "zbrukanym". Bywają granice, których nigdy nie należy przekraczać. Nie tylko z powodów etycznych. Ale również dla zdrowia psychicznego.
- Sam Pan powiedział: signum temporis... Bardzo niepokojący znak. Tu też pasuje. Lecz nowy zbiór wierszy będzie?
- Wciąż siedzę nad "Rzeczami", o którym to zbiorze wspominałem. Jest w planach szczecińskiej "Formy". Gdy przedstawiłem go (w ówczesnej wersji) Pawłowi Nowakowskiemu, zaraz zastrzegł sobie prawo publikacji. Tylko, że...
- Proszę mówić dalej.
- Jest pewien problem. Nad tym "projektem" (jak to się ładnie teraz mówi) siedzę z górą ponad dwadzieścia pięć lat... I wciąż coś mi zgrzyta, coś nie tak.
- Chyba Pan żartuje! Nad jednym tomikiem?
- Złożona historia. Jest Pani poetką i powinna zrozumieć. Pierwszy wiersz z tego cyklu opublikowałem jeszcze w latach osiemdziesiątych w miesięczniku "Poezja". Później, w różnych odstępach czasu, drukowałem kolejne, między innymi w "Protokole Kulturalnym", "Nihil Novi" i ostatnio w "Toposie". Idea polega na odwróceniu perspektywy. Zwykle podmiotem lirycznym jest człowiek. W "Rzeczach" są nimi rzeczy. One opowiadają o sobie i człowieku, który nimi się wysługuje. To tak w orientacyjnym rzucie. I zakałapućkałem się, bo każdy z utworów ma kilka, kilkanaście wersji, a nawet więcej. Trudno z tego wybrnąć. Dwa lata temu P. Nowakowski spytał czy już. Niestety, "już" się przeciąga. Obawiam się, że jeszcze trochę i zadziała efekt "ciąży przenoszonej". Przedtem tak jedną książkę "spaliłem".
- Nie wiem co powiedzieć.
- W takiej sytuacji najlepiej milczeć i trzymać kciuki. Może za rok lub dwa wreszcie "dojdę do rozumu" i "Rzeczy" znajdą określony finał. Jeśli nie, będzie druga książka "spalona".
- To mi nie daje spokoju. Jak długo można pracować nad zbiorem, nad jednym wierszem? Nie jest Pan zwolennikiem "czystego porodu"? Czy nie jest to błysk, rodzaj olśnienia? I proszę nie zbywać mnie bon-motami!
- Teoria „czystego porodu” brzmi pięknie, lecz zwykle kończy się na poprawkach, szlifowaniu. A na błyski trzeba uważać, bo oślepiają. I zakłamują. Jak długo można pracować nad jednym wierszem? Bardzo długo. I w takim podejściu nie czuję się osamotnionym „dziwolągiem”, bowiem towarzyszą mi inni twórcy, potrafiący już powstałe utwory „obrabiać” do końca żywota. Choćby pewien Grek o nazwisku Konstandinos Kawafis...
Przypuszczalnie wie Pani z własnego doświadczenia, że są poeci tworzący wiersze i są poeci wymyślający wiersze. Jedni słowo szanują, odpowiednio je ważą i uważnie prześwietlają, drudzy zaś trzepią nimi jak z rękawa – licząc na to, że jakoś same się ułożą, „jakoś to tam będzie”.
Sumując: nie mam szacunku i nie dowierzam producentom parapoetyckim, do których jak ulał pasuje powiedzonko „Co rok prorok”. Tacy właśnie zwolennicy taśmowej wytwórczości za punkt honoru biorą wydanie przynajmniej jednego tomiku rocznie. Za wszelką cenę i najlepiej z odpowiednim medialnym hałasem. A przecież mniej znaczy lepiej. Nie należy mnożyć bytów nad miarę.
- Słowa: Nie mam szacunku i nie dowierzam producentom parapoetyckim, do których jak ulał pasuje powiedzonko "Co rok prorok" to czysta satyra.
- Być może w Pani uszach zabrzmiało jak satyra, ale to w gruncie rzeczy tragedia. Owe nadęte samozadowolenie niedopoetów obciążających swoimi płodami i tak już coraz bardziej zdezorientowanych czytelników. Jednak, poza wszystkim, jest w nas coś takiego, że pragnąc od pewnych zjawisk czy poglądów się zdystansować, uciekamy w śmiech.
- Poczucie dowcipu potrzebne jest literaturze i krytyce?
- Nie tyle dowcipu, co humoru – sprecyzujmy. Dotknęła Pani bardzo ważnej kwestii. Bo proszę spojrzeć na naszą literaturę, a także krytykę. Jakież one nasycone powagą. Zwłaszcza dzieła literackie (czy to prozą tworzone, czy wierszem). Solenność, wysokie „c”, a obok upiorna sztywność, koturnowość, siermiężność, do tego nierzadkie epatowanie wulgarnością. I zero humoru, który mógłby stanowić przeciwwagę.
Mówiąc o tym, pomijam prymitywizm ciężkich dowcipów, wzbudzających rechot. Jak również sarkazm o zjadliwą ironię, której działanie bywa destrukcyjne, niszczące. Mam na uwadze humor towarzyszący inteligencji, humor będący jedną z cech ducha mądrości. Który z jednej strony odpręża, z drugiej strony łagodzi, tworząc przyjazny klimat.
- Czyli co, wnioskować z tego można, iż humor winien być niezbywalnym elementem literackim?
- Nie wiem czy niezbywalnym - choć dla mnie tak. I bez wątpienia nie jedynie literackim. Dotyczy to wszystkich dziedzin sztuki, a także zwykłego życia. Na przykład współczesny nam francuski filozof André Comte-Sponville, pisząc swój „Mały traktat o wielkich cnotach”, pośród osiemnastu rozpatrywanych cnót – obok między innymi roztropności, umiarkowania, męstwa, szlachetności, miłosierdzia, prostoty oraz miłości umieścił właśnie humor. I choć całkowicie wyprani z humoru byli na przykład Kant i Hegel, nie brakowało tej substancji u – dajmy na to - Montaigne’a czy Hume’a. Z kolei u Kierkegaarda sprawa w tej materii bardziej złożona. A dziś? Czyż na przykład dawkami inteligentnego humoru nie częstuje nas w swoich filmach i książkach Woody Allen – też filozof (choć „utajony”)?
- Może zostawmy sprawy filozofii na inny czas.
- Jak sobie Pani życzy. Choć, prawdą a Bogiem, per saldo wszystko się do niej sprowadza. Do filozofii i do natury.
- Właśnie. W Pana utworach znaleźć można mocny związek z naturą, przyrodą... To dziś rzadko spotykane. Dlaczego to aż tak Panu bliskie?
- Trafiła Pani tym pytaniem wprost do matecznika. Cywilizacja mnie odstręcza. Zawsze odstręczała. Słowem mam z cywilizacją na pieńku. Ta ustawiczna pogoń za mamoną, industrializacja, techniczne gadżety i wszystko, co z tym się wiąże męczy i obezwładnia. Stanowczo za daleko odeszliśmy od natury. Staje się to wręcz groźne. Dlaczego? Bo sami, na własne życzenie, wpędzamy się w pułapkę. Zatracamy pierwotne instynkty, zdolność kontemplacji, współistnienia przez współodczuwanie. Jeszcze trochę, a zamienimy się w bezduszne, wyrachowane maszyny, jakieś cyborgi - całkowicie wyjałowione duchowo.
Marzy mi się powrót (a przynajmniej wyrazistsze nawiązanie) do źródeł, gdzie ludzie rozmawiają ze sobą, nie zaś warczą lub tylko wymieniają informacje, gdzie znów znajdzie się miejsce dla innych gatunków zamieszkujących naszą planetę. Z tych to właśnie powodów napisałem "Drapieżców" - powieść o życiu zwierząt, bez antropomorfizacji. Gdzie tylko człowiek jest intruzem, owym piekielnie toksycznym dla natury elementem. Podobnie skrojonej rzeczy nie znajdzie Pani w całej Europie, a i poza nią - z tego, co wiem. Gdyż prześledziłem bibliografię pod tym kątem.
I stało się to, czego się spodziewałem. Prawie zero reakcji tak zwanej krytyki. Książkę zignorowano. Pamiętam telefon od jakiegoś recenzenta, deklarującego z jednej strony fascynację "Drapieżcami", z drugiej zaś niepewność co do szufladkowania. Tenże recenzent martwił się jak zaklasyfikować książkę, bo to i fabuła, i esej, i dużo faktografii, i jeszcze Bóg wie co. I jak ma rzecz przedstawić. Pojmuje Pani? Forma dla niego była ważniejsza od treści, od przesłań w utworze zawartych. Przeszkodą skrzyżowanie różnych gatunków literackich? Żałosne. Lecz dajmy już spokój tym utyskiwaniom. Zwłaszcza, że powieść ma swoich zagorzałych i wiernych czytelników. O czym wiem z listów od nich.
- Jest Pan poetą i prozaikiem. Który z tych ról jest dla Pana lepsza, ważniejsza? I czy te dwa rodzaje twórczości są dla Pana komplementarne, czy osobne?
- Tu mam biedę. W znaczeniu takim, że prozaik z poetą jest w konflikcie. Czyli mowy nie ma o symultaniczności bądź dopełnianiu. W fazie tworzenia. Bo gdy "zanurzony" bywam w poezji, o prozie muszę zapomnieć. A gdy w prozie, rewir poezji kurczy się (prawie) do zera. I nie jest to jedynie kwestia nastawienia, regulowanego racjonalnie. Przyznam, że nie do końca pojmuję, na czym to polega. Bo sprawy warsztatowe (choć istotne w sensie technicznym) są tu drugorzędne. Być może to kwestie specyficznych napięć, odmiennie tworzących klimat dla pisania. Tak czy siak iskrzenia bywają radykalnie różne. Choć oczywiście, na wyższym poziomie, później, poezja z prozą potrafi się spotkać, a nawet na swój sposób żyć ze sobą w zgodzie. Lecz pierwszeństwo daję poezji. Tyle, że wiersze nie zawsze chcą do mnie przyjść. Kiedyś z tego powodu bardzo mocno się frustrowałem. Teraz wiem, że to stan naturalny. A "wymyślać" wierszy na siłę nie zamierzam. Przeto moją "komplementarność" twórczą ująć można nieco karkołomnie ująć tak: bywam poetą, w przerwie między wierszami pisującym powieści...
- Mężczyzna realizuje się na wielu płaszczyznach: posiadanie domu, spłodzenie potomka (zwłaszcza syna), sukces finansowy, pozycja zawodowa ... Czy w tych różnych rolach - rola poety dodaje mężczyźnie wartości, czy może czegoś mu ujmuje? To jedno pytanie przewija się u moich wszystkich rozmówców, bo chcę wiedzieć jak to widzą właśnie mężczyźni.
- Czyli poruszać się teraz mamy w zaklętym kręgu paradygmatów obyczajowych? Kopanie studni, sadzenie drzew, zdobywanie pożywienia i wszystko to, co przypisane jest roli mężczyzny w naszej kulturze i cywilizacji? A jeśli się z nich nie wywiążę, grozi mi ostracyzm społeczny, a może nawet wykluczenie ze stada?
- Pytam poważnie o tu i teraz - w kontekstach ról "teatru życia". Jakoś przecież w tych rolach mieścić się musimy, skoro zostaliśmy rzuceni przez los na deski tego "teatru", prawda?
- Otóż, pani Beato, nie musimy!
- Nie?
- Nie. Bo każdy paradygmat da się złamać.
- Zatem nie odpowie Pan konkretnie?
- Czy "rola poety dodaje mężczyźnie wartości"? Odpowiem, skoro Pani nalega. Ani dodaje, ani ujmuje. Po prostu j e s t.
- I to wszystko?
- Tak. Wszystko. Bo każdy komentarz do tego będzie już zwykłą konfabulacją. Albo literaturą, jeśli zgrabnie nabzdurzę.
-----------------------------------
* Wywiad, przeprowadzony w lutym 2013 r., ukazał się w książce Beaty P. Klary Rozmowy z piórami. Część druga (Wydawnictwo ADAM MARSZAŁEK, Toruń 2014, str. 224). Bliżej o publikacji w „porcie literackim” – w omówieniu zatytułowanym „Pociągnąć za język”.
portal LM, październik 2014