Andrzej Lepczyński - Kołobrzeska starówka pełna życia
Z Andrzejem Lepczyńskim, architektem nazywanym „ojcem kołobrzeskiej starówki”, rozmawia Halina Szczepańska
KOŁOBRZESKA STARÓWKA PEŁNA ŻYCIA
Zapis tej rozmowy powstał w czasie, gdy Andrzej Lepczyński bywał w Kołobrzegu i gdy spotykałam go jak spacerował po "zbudowanej przez siebie" starówce. Przyglądał się kamieniczkom, zaglądał w okna jakby chciał dostrzec jak toczy się w nich życie.
- Siedzimy w pana pracowni na kołobrzeskiej starówce. Dzisiaj to takie normalne, że w Kołobrzegu jest starówka, a przecież jej tu nie było przez większą część naszego życia w tym mieście. Zaczęła powstawać na początku lat osiemdziesiątych, jeszcze zanim nastąpiły te wszystkie przemiany, które tak bardzo zmieniły nasze życie.
Jak doszło do tego, że starówka w tak niesprzyjających czasach mogła powstać?
- Godzę się na tę rozmowę traktując ją jako ostatnią. Tak pani naciska i tak często się spotykamy, tylko dlatego. Ja nie chcę się wymądrzać. Robić jakieś podsumowania dorobku. Niech się pani z nią nie spieszy. Jak pani to przeczyta za jakiś czas i się okaże, że tam coś jeszcze jest, to może pani to opublikować. Ustalmy, nie jestem żadnym autorytetem, żadnym "ojcem kołobrzeskiej starówki", nas było bardzo wielu. Żadnym wielkim człowiekiem. O, wielkim człowiekiem był mój ojciec, który tworzył od podstaw nowoczesne rolnictwo, wprowadzał kulturę i technikę zupełnie nieobecną na wsi w okresie przedwojennym, wielką nowoczesność. To było coś. Ja wykonuję zawód użytkowy, ot architekt.
- W projektowaniu starówki, chyba się zgodzimy, miał pan swój ogromny udział. A o tym byciu jej ojcem mówią sami architekci. Nie spierajmy się. Proszę powiedzieć jak to się zaczęło z tą naszą "nową starówką?"
- Zanim doszliśmy do starówki jaką mamy dzisiaj, byliśmy bardzo daleko od takiej wizji tego miejsca. W latach siedemdziesiątych ogłoszony został konkurs na zabudowę starówki. W tym czasie w Kołobrzegu istniał tylko jeden pogląd, że nie będziemy odtwarzać tego czego nie ma, także wśród architektów. W założeniach konkursu było jasno określone, że nie odtwarzamy starej zabudowy, że ma to być całkowicie nowe spojrzenie. Miało to swoje uzasadnienie między innymi w tym, że w architekturze światowej była taka zasada, że tego czego już nie ma, się nie odtwarza. Poza tym potencjalnej odbudowie nie sprzyjały okoliczności historyczne i fakt, że ikonografia starej zabudowy na terenie miasta była w tamtym czasie prawie niedostępna. W przeciwieństwie na przykład do starówki Warszawy czy Gdańska obstrzelanej przez fotografów przed wojną bardzo dobrze. Dlatego w tamtym czasie nikt o odtwarzaniu kołobrzeskiej starówki nie myślał.
- No i wygrały... szafy.
- Zwyciężyła koncepcja zespołu pięciu architektów z Koszalina. Jego liderami byli architekci Andrzej Katzer i Wiesław Świtakowski. Otrzymali pierwszą nagrodę. Ich wizja proponowała zabudowę według nakreślonych przez organizatorów konkursu warunków. Przedstawili koncepcję budowy tych dwóch wysokich płaskich ścian - wschodniej i zachodniej i płaskich pawilonów z usługami pośrodku. Jak się okazało później, niezrealizowanym na szczęście do końca projekcie.
- Wielka płyta zapewniła dostęp do mieszkań milionom ludzi w Polsce, ale zastosowanie jej na terenie dawnego starego miasta to był najgorszy z możliwych pomysłów. Cała idea modernizmu, jednostki mieszkaniowej Le Corbusiera nie szła przecież tą drogą. Nikt na Zachodzie nie wchodził z taką zabudową do serca miast. Kto jak kto, ale architekci w PRL dobrze to wiedzieli.
- Wiedzieliśmy, tak, ale ze sposobem myślenia tkwiliśmy w blokach, bo jedynie takie możliwości budowania mieliśmy. Zachód odchodził od płyty już połowie lat siedemdziesiątych. To się społecznie nie przyjęło. Zaspokojenie potrzeby posiadania mieszkania w taki sposób nie sprawdziło się. Ludzie nie umieli tego polubić jako miejsca na swoje życie. Traktowali jako substytut, stan tymczasowy i nie chcieli w takich domach żyć. My technologicznie pozostawaliśmy z tyłu, kierunki rozwoju budownictwa w naszym państwie w tamtym momencie dawały tylko takie możliwości - budowania z wielkiej płyty. Taka była polityka państwa. Działała magia wielkich liczb związanych z ilością mieszkań jakie w krótkim czasie mogły powstać dzięki takiemu modułowemu budownictwu. I przecież to nie na szczeblu miasta wytyczano te kierunki tylko zupełnie gdzie indziej. Społeczne skutki - w tym znaczeniu jak się będzie ludziom żyło - w ogóle nie były brane pod uwagę. A tym bardziej względy ładu przestrzennego, co ma być w centrum a co poza nim.
- I tak wielka płyta w samym centrum skutecznie nam obrzydziła nowoczesność.
- Opracowanie projektów technicznych do realizacji już w szczegółach tej zwycięskiej koncepcji zlecono Miastoprojektowi Koszalin. Realizowała to zadanie nasza pracownia Miastoprojektu w Kołobrzegu. Ja byłem w tym czasie jej kierownikiem i kierowałem tymi pracami. Żeby te wszystkie bloki mogły powstać zbudowano fabrykę elementów WK-70. I w tym systemie zaczęto budować - jak wtedy mówiono - starówkę. Z wielkiej płyty. Płyta dawała szansę na szybkie budowanie tak potrzebnych w tamtym czasie mieszkań. Wtedy nikt tego nie krytykował. Zaczęto od tych olbrzymich płaskich ścian jedenastopiętrowych wieżowców przy ulicy Wąskiej i Budowlanej, dzisiaj najbardziej uciążliwych, potem wieżowców na Giełdowej od ulicy Walki Młodych po bloki pięciopiętrowe na ulicy Gierczak, wszyscy się cieszyli, bo ludzie mieli mieszkania i... nagle skończyły się pieniądze. Zabrakło na budynki usługowe.
- Czy… to był koniec wielkiej płyty na tym terenie?
- Wielkiej płyty jeszcze niezupełnie, ale tego rodzaju zabudowy blokowej. Czas upływał i zmieniały się nasze poglądy. Zaczęliśmy myśleć o starówce, chociaż ona jeszcze nie miała żadnego realnego kształtu. Sami zaczęliśmy rozumieć, że to będzie najlepsze rozwiązanie i wiedzieliśmy, że trzeba zrobić coś, żeby te poglądy zmienili też ci, którzy decydowali o wszystkim, czyli przedstawiciele tej władzy partyjnej i miejskiej.
- I wtedy wydarzyło się to, co kołobrzeżanie podają sobie z ust do ust jako taki lokalny mit, że to architekci obronili starówkę przez ostatecznym oszpeceniem jej blokami.
- Podjęliśmy taką cichą walkę. Zaczęliśmy sugerować, że będzie lepiej, jeżeli w ścisłym centrum powstanie zabudowa miejska, taka jaka kiedyś była w tym miejscu - mieszkalna z usługami na parterze. W tym pomagało nam coraz silniejsze zainteresowanie władzy starówką jako terenem pod budownictwo mieszkaniowe, bo w mieście zaczynało brakować terenów budowlanych. To nie była jakaś wielka wojna. Toczyliśmy konsekwentnie taką cichą walkę, żeby przekonać tych, którzy decydują, żeby nasze poglądy stały się ich poglądami. Pomagało nam w tym też obowiązujące prawo. W tym czasie istniał taki nakaz, że jeżeli zabudowa dotyczy terenów konserwatorskich, to w parterze budynków muszą znaleźć się usługi, natomiast piętra mogą być przeznaczone dla spółdzielni mieszkaniowych. Teraz to się nie wydaje niczym odkrywczym, ale wtedy budownictwo mieszkaniowe realizowały wielkie spółdzielnie. Obowiązywała unifikacja. Ten system małych domów do tego nie pasował.
- Ta cicha walka, to sugerowanie przyniosło efekty.
- Zaczęły sprzyjać wszystkie okoliczności. To, że się w mieście już nie budowało a zakłady kołobrzeskie naciskały, ludzie chcieli mieszkań a nie było w tym momencie innych możliwości. Te decyzje nie przyszły łatwo. Takiego budowania się wszyscy bali, że to będzie za trudno, że będzie za drogo, że jak można budować coś innego niż bloki, że inwestorzy tego nie udźwigną finansowo. I do ostatniej chwili byli zwolennicy budowy prostych bloków pięciopiętrowych z usługami na dole. W końcu decyzje zapadły i zaczęliśmy w Miastoprojekcie projektować starówkę. Naczelnikiem miasta był wtedy Jerzy Roszkiewicz. Najbardziej pomógł nam jako argument ten konserwatorski nakaz, że usługi i mieszkania, że zabudowa miejska a nie bloki. To dało nam możliwość projektowania budynków takich, jakie dzisiaj widzimy.
- Wtedy biura projektowe Miastoprojektu mieściły się na ostatnim piętrze wysokiego bloku przy ulicy Wąskiej. Czyli mieliście z nich widok na cały plac przyszłej budowy...
- Tak było. Zaczynaliśmy budować w tak zwanym sektorze B naprzeciw katedry, który był wtedy parkingiem. Zespół architektów, z którym zaczynałem projektowanie starówki był bardzo młody. Ja byłem wówczas kierownikiem, bo byłem najstarszy, no, może poza jednym jeszcze kolegą. Byli to pełni zapału, bardzo zdolni i bardzo młodzi architekci: pan Grzegorz Majewski, pani Krystyna Majewska, pani Miłaida Ogińska, pani Danuta Szymańska, wtedy jeszcze Popławska. To był zespół, z którym zaczynaliśmy. Mimo że ja to podpisywałem swoim nazwiskiem jako autor, to cały zespół miał wielki wpływ na wszystko, co się potem działo na terenie całej starówki. Ja byłem autorem całości, bo ja miałem uprawnienia, a oni jeszcze byli na początku drogi zawodowej, ale poszczególne części tego pierwszego sektora miały charakter autorski. Ja raczej w to nie ingerowałem, a jeżeli już, to mało.
Nasze zadanie było bardzo trudne. Kołobrzeskie zakłady pracy doprowadziły do utworzenia spółdzielni i to ona była inwestorem. Zgoda była, mieliśmy projektować, ale na początku jeszcze nie wiedzieliśmy co chcemy stworzyć. Zanim przystąpiliśmy do pracy, prowadziliśmy niekończące się rozmowy, rzucaliśmy koncepcje i tak dochodziliśmy do tego momentu, w którym wiedzieliśmy, że trzeba będzie stworzyć miasto na zupełnie innych warunkach, niż do tej pory to się robiło. I że to, co powstanie, musi być podobne do starówki.
Budując pierwszy sektor w jednym miejscu odeszliśmy od średniowiecznej linii zabudowy. Chodziło o to, żeby tę architekturę zróżnicować. Widać to od strony katedry. Powstał bardzo ładny zespół kamieniczek. To była praca pani Krystyny Majewskiej. Ona nadała im takiego poetyckiego charakteru, jest tam pełno łamańców. Uważam tę część projektu za najbardziej udaną w tym sektorze. Ale niestety, to że nie był on zgodny z dawnym układem urbanistycznym, konserwator wskazał to nam jako błąd. Przy następnych projektach musieliśmy „wyprostować” nasze pomysły. Kolejne ulice - Narutowicza, którą projektował pan Grzegorz Majewski, ta z apteką na rogu po drugiej stronie ulicy Katedralnej pani Ogińskiej i Katedralna do PKO, o której mogę powiedzieć, że była mojego autorstwa, bo przy niej najwięcej pracowałem - musiały już bezwzględnie trzymać się średniowiecznej linii zabudowy.
- Lata osiemdziesiąte, szary PRL, a wy zaczęliście wprowadzać skośne dachy, ceramiczne dachówki, szlachetne tynki, mansardy, uskoki, wieżyczki, okna małe, duże, po prostu różne, piękne sklepowe witryny a mieszkania, co się wydawało niemożliwe, każde mogło być inne...
- Początkowo budowę prowadził nasz Kombinat Budowlany, który budował to w systemie WK- 70...
- Z wielkiej płyty? Ale tego zupełnie nie widać.
- Na tym polegała też trudność, bo to wszystko jest ukryte. Projektowaliśmy tak, żeby było inaczej, żeby nie było monotonnie, żeby nie wyglądało jak blok. Płytę widać od podwórek, ale od frontu to wszystko jest dobrze schowane. Było wiele trudności, mój przyjaciel, inżynier, a wówczas dyrektor Kombinatu Budowlanego krzyczał do mnie "ja nie mam murarzy, żeby zbudować nawet parometrową ścianę!". Było trudno. Zawód murarza był w zaniku, jak wszystkie tradycyjne zawody budowlane, choćby dekarze. Ale murarze się znaleźli, przychodzili, murowali, dekarze układali te wysokie dachy z prawdziwej - jak mówili przechodnie - dachówki. Budowa była swoistą sensacją, ludzie przychodzili, patrzyli i pokazywali dzieciom i sobie nawzajem jak budują domy z cegły, tak jak kiedyś. To było zadziwiające. System wielkiej płyty WK-70 okazał się dość elastyczny w stosunku do innych systemów modułowych. Naginaliśmy wszystkie ustalone normy, często udawaliśmy, że się nie da prościej, zwyczajnie wszyscy tak troszeczkę oszukiwaliśmy, że nie można robić za wiele z tą płytą i w ten sposób powstawały mieszkania ponadnormatywne, ładniejsze, o dużym stopniu zróżnicowania. Technologia WK-70 została dostosowana do tego, aby budować równo i jednakowo, my robiliśmy wszystko, żeby było jak najmniej równo.
- W pewnym momencie zaczęliście tworzyć elewacje jeszcze bardziej nawiązujące do przeszłości, na przykład ulica Rzeczna, ten młyński narożnik.
- Tam już było pierwsze budowanie dla deweloperów. Chciałem, żeby to nawiązanie przy tym moście stworzyło taką atmosferę spichrzową. Było to szczególne miejsce, chociaż na razie komunikacyjnie dla pieszych jest, uważam, ciągle za mało dostępne. Bardziej jako wizytówka miasta dla przejeżdżających drogą krajową.
- Projektując tamtą część architekci już działali samodzielnie. Odeszliście od Miastoprojektu. W tamtym rejonie, przy spichrzach, nie doszło niestety do odtworzenia tak zwanej „kołobrzeskiej Wenecji” zachowanej na starych zdjęciach.
- Część budynków właśnie tych deweloperskich jest zwrócona w stronę tej rzeczki, mają jakieś małe arkady. Ale takie były warunki, tego oczekiwali inwestorzy, spółdzielnia która budowała końcówkę ulicy Gierczak miała takie potrzeby. Budynki mamy zwrócone w stronę ulicy Gierczak a „Wenecja” znalazła się na podwórku.
- W kolejnych latach projektował pan kolejne części starówki. Ma pan tutaj swoje ulice.
- Ściśle to moim projektem jest, patrząc od Parsęty, prawa strona ulicy Giełdowej i Gierczak prawie do końca, Plac Ratuszowy i po tej drugiej stronie do połowy. I, jeszcze trzeba wspomnieć o Grzegorzu Błaszczyku, który budował ulicę Giełdową od strony Elwy, też bardzo zdolnym architekcie, który zaprojektował dużą część starówki. W przypadku ulicy Giełdowej niezależnie od siebie zaprojektowaliśmy to tak, że obie strony ulicy stanowią spójną całość. Odnoszę wrażenie, że przyświecała nam ta sama myśl. Ja stwierdziłem, że nie ma sposobu na odtworzenie miasta historycznego. Wiem, że Warszawę odtworzono i dobrze, bo nie mielibyśmy już nic ze swojej przeszłości. Ale my tutaj budowaliśmy na nowo. I myślę, że poszliśmy wszyscy, przecież nie tylko ja, dobrą drogą. Staraliśmy się przynajmniej odtworzyć fasady ulic, które by przypominały historyczną zabudowę, kształty kamienic jeżeli była dostępna ikonografia.
- Zabudowa pierwszego kwartału w latach osiemdziesiątych, jako jedyna na starówce, nie została poprzedzona wykopaliskami archeologicznymi, właśnie w tym kwartale przy katedrze.
-Nie było badań, czego nie może nam wybaczyć do dzisiaj archeolog profesor Marian Rębkowski i jeszcze - dopóki żył jego poprzednik - profesor Lech Leciejewicz. W tym pierwszym sektorze, B, wszystko odbywało się jeszcze bez nadzoru konserwatorskiego. Dopiero jak zaczęliśmy odkopywać te piwnice tuż pod powierzchnią ziemi, wtedy dopiero okazało się co odsłaniamy. Stało się oczywiste, że musi wejść konserwator zabytków, ale przy tej pierwszej realizacji był jedynie nadzór archeologiczny. Dopiero w następnych sektorach te wykopaliska ratunkowe już automatycznie poprzedzały każdą kolejną zabudowę. To oczywiście podnosiło koszty i wydłużało czas realizacji, inwestorzy byli niezadowoleni, bo czas, bo koszty, ale to zostało zrobione.
- A jak wykopaliska, którym z ogromnym zainteresowaniem przyglądali się kołobrzeżanie, wpływały na projektowanie starówki?
- Po pierwsze, byliśmy ciekawi tak samo jak wszyscy. Po drugie, my z tych odkrywanych piwnic czerpaliśmy podpowiedzi. Cegła, kamień, gruby mur to wszystko działało na wyobraźnię bardzo mocno i inspirowało. Układ piwnic też podpowiadał podziały elewacji.
- Czy przy tej pracy były takie momenty, że poczuł się pan artystą?
- Były, tak wtedy czułem i dzisiaj mogę to powiedzieć. Był to wielostopniowy proces twórczy, który różnie układał się na różnych etapach projektowania starówki, nieustanne poszukiwanie tej właściwej myśli dla danego miejsca. Dodatkowo dla architekta praca nad takim budynkiem, którego pozostałości widzi, stanowiła twórczą podnietę w całym procesie projektowania.
- Od kiedy starówka powstała, spotykam pana spacerującego po jej ulicach, zawsze przygląda się pan mijanym kamieniczkom. Nawet podejrzewam, że zagląda pan ludziom w okna…
- Zawsze to robiłem. Od kiedy ludzie zaczęli się wprowadzać, chodziłem wieczorami i patrzyłem w okna jak żyją w tych mieszkaniach. I zobaczyłem, że zaczęli bardzo starannie je urządzać, upiększać. Kiedyś na podwórku dojrzałem resztki bardzo kosztownych zagranicznych płytek ściennych, które u nas były nie do zdobycia. A w pewnym momencie, że ktoś na balkonie układa marmur, który w ogóle nie był przecież dostępny i może był nawet kradziony, ale to przekonało mnie, że ludzie naprawdę chcą tu mieszkać. Że zaakceptowali tę przestrzeń jako miejsce do swojego życia, że polubili to co zaprojektowaliśmy. To jest największa radość dla architekta, odbiór społeczny o jakim każdy marzy, że ludzie to lubią, że chcą tu żyć, że im się podoba. Bo najważniejszą dla mnie misją jako architekta jest ta misja społeczna. To jest dla mnie zawód społecznie użyteczny.
- Archeolodzy odsłaniali piękne piwnice, ale zachowanych starych ścian w podziemiach starówki jest niewiele, rzadko architekci szli tą drogą.
- Technicznie to było na pewno trudniejsze, ale możliwe. Jednak dopiero przy deweloperskich realizacjach, które zaczęły się na ulicy Gierczak, Placu Ratuszowym, Giełdowej też Mariackiej i później następnych, zaczęliśmy mieć do czynienia z inwestorami, którzy chcieli zachować stare mury. Jeśli było to konstrukcyjnie możliwe, było robione. Powstały takie miejsca. Ale zawsze, żeby mogły powstać jakiekolwiek elementy ozdobne, czy dodatkowe musiał być inwestor, którego było na to stać. Podobnie z elewacjami. Nie mogliśmy wymusić na inwestorze zbyt kosztownych rzeczy. Praca architekta jest pracą na rzecz konkretnego inwestora. On określa swoje potrzeby. Oczywiście, podpowiadaliśmy różne możliwości. Po latach słyszałem żale, nawet samego dewelopera, że szkoda że nie poszedłem dalej z projektowaniem na przykład Domu Merkurego, czyli tej kamieniczki zwróconej frontem do boku ratusza. Wie pani, w czasie kiedy to powstawało, rzemiosło budowlane było jeszcze daleko w tyle w porównaniu do tego, co możemy dzisiaj. Dzisiaj można zaprojektować każdy element dekoracyjny, jeżeli tylko inwestor zdecyduje się na poniesienie takich kosztów, jeżeli takie będzie jego oczekiwanie. Projektując naszą starówkę nie mieliśmy możliwości stosowania kolumn, nisz, rzeźb elewacyjnych, zdobień, jakie mieli budowniczowie starego miasta sprzed co najmniej wieku. Tamten inwestor mógł sobie na takie rzeczy pozwolić, bo cały dom razem z działką należał do niego i miał być jak najbardziej okazały. My budowaliśmy jednak zawsze dla pewnej określonej grupy, która chciała mieć jak najtańsze mieszkanie i często – co uważam za niesłuszne - jak najtańszy lokal usługowy. W moim projektowaniu zamiast na przykład rzeźb, czy innych kosztownych elementów, dekoracyjność elewacji tworzą balkony, wykusze, występy, okna. Są namiastką niemożliwej do zrealizowania rzeźby elewacyjnej.
- Uwag od mieszkańców Kołobrzegu można by zebrać wiele, ale starówka zyskała bezdyskusyjnie społeczną akceptację. Do tego stopnia, że ludzie przyjezdni często nie potrafią określić, czy to jest nowe czy stare.
-To, co powstało, ludziom odwiedzającym starówkę bardzo często się kojarzy z architekturą starą. I, zwłaszcza Niemcy, nie dowierzają, są zaskoczeni, że to nie jest stare. Taki odbiór daje satysfakcję. Kiedy przypomnę sobie te wszystkie nasze wątpliwości, dotyczące tego jak się zabrać do tego projektu starówki, a teraz spotykam ludzi, którym się ona podoba, to przekonuję się, że to się sprawdziło. To jest dla mnie największą nagrodą. Że to żyje.
- Stworzyliście miasto na nowo. Bo tak mocno starówka zmieniła Kołobrzeg, stała się jego najważniejszym punktem. Tu prowadzą wszystkie drogi, tu każdy musi przyjść, tu jest najładniej – poza plażą oczywiście – i tak dalej…
- To akurat przewidywaliśmy. Bo układ urbanistyczny miasta to wymuszał. Ale może nigdy nie liczyliśmy na tak wielką akceptację społeczną.
- Czy spotkał się pan z opinią turystów, że starówka wygląda tak jakby zawsze tu była?
- Gdy popatrzeć na historię ile wieków stała tutaj wcześniej, oczywiście w innej formie, inaczej zbudowana, zmieniająca się na przestrzeni lat, ale z tej perspektywy ta krótka przerwa, o której pani powiedziała na początku naszej rozmowy, kiedy starówki nie było, jest tylko chwilą. Choć jeszcze w latach siedemdziesiątych starówka wydawała nam się czymś na zawsze utraconym. Zabierając się do projektowania z najlepszymi intencjami, z najlepszą wiedzą, przecież sami nie wierzyliśmy, że możemy stworzyć coś, co będzie tak dobrze odbierane. Można się żachnąć na takie słowa, „zawsze tu była”. Stop, stop! Ja to niedawno zaprojektowałem! Ale to przecież wyraz największego uznania społecznego. Największego. Starówka była tu od zawsze. Ja się z tym zgadzam, choć kiedy zaczynaliśmy jej budowanie, nie mieliśmy tej świadomości. Ale spotkało nas wielkie szczęście, nas wszystkich architektów, którzy przy niej pracowaliśmy, że - rozumiejąc czy nie wagę tego co robimy - poszliśmy właściwą drogą.
- Przed chwilą, zanim weszliśmy na górę, do pana pracowni nad bramą, tu gdzie ulica Gierczak styka się z Placem Ratuszowym, na dole mówił pan do turystów, żeby poszli do muzeum zobaczyć zabytki z wykopalisk na starówce. Użył pan słów, „bo tam jest najważniejsza część starówki”…
- Spotkałem tu przed chwilą ludzi szczerze zainteresowanych architekturą starówki. Zaimponowali mi swoimi dociekliwymi pytaniami o ten nasz mały miejski organizm. Wywiązała się między nami przypadkowa, ale bardzo ciekawa dyskusja. Ci ludzie chcieli wiedzieć więcej. A ja uważam, że tylko tam się dowiedzą. Tylko w ten sposób zrozumieją gdzie są. Powiedziałem tak, bo tak uważam z mojej dzisiejszej perspektywy. Tam jest najważniejsza część starówki. Spacerując z nami po ulicach zobaczą jak tu jest dzisiaj w tym słońcu, z tymi dzwonami, kurantami, gwarem ludzi. Po prostu toczy się życie a tam zobaczą ślady minionego świata. Też życia.
- Dziękuję za rozmowę. I niech na starówce toczy się życie.
Halina Szczepańska
Andrzej Lepczyński, architekt, który większość swojego zawodowego życia poświęcił Kołobrzegowi. Jego największym dziełem było projektowanie starówki. Urodzony w 1932 r., zmarł 14 września 2015 r. Spoczął na cmentarzu w Sopocie, gdzie mieszkał w ostatnich latach z rodziną.
portal LM, wrzesień 2015