Zapiski z pogranicza, Mniszek wśród leśnej ciszy

Kategoria: proza Opublikowano: piątek, 28 marzec 2014 Drukuj E-mail


Emilia Pieńkowska

ZAPISKI Z POGRANICZA


Rozdział 1:   Wieś W. -  tło

Okno moje u babci Be wychodzi na północny zachód, więc słońce tu zachodzi tylko późnym wieczorem - i to tylko latem. Wtedy piszę. Ale pokój nie jest ciemny, bo biel pobliskiego domu i jego szczytowej ściany, jak lustro, odbijają przez cały dzień światło z południa. Gdyby nie nieustanne wte i wewte samochodów, tirów, cystern, betoniarek, ciężarówek tuż pod nosem (od tej jazdy dniem i nocą stary poniemiecki dom drży i dygoce od stropu po piwnice) i gdyby nie jazgot wiejskich piesków i cogodzinne pianie wszystkich kogutków, mieszkałoby się nawet całkiem znośnie...

To naprawdę stary dom, na pewno dobrą setkę lat na karku już ma; wybudowali go jeszcze przed 1. wojną (pierwsza wojna to dla babci  jesień 1939 r.) wybudowali go Niemcy,  jak cztery pozostałe na zaskakującej nad Odrą Zakopiańskiej - wszystkie "na jedno kopyto", kapka w kapkę, jak te bliźniaki-pięcioraczki... Babcia opowiada, że dziwnym trafem jakoś ocalały z wojennej pożogi i tuż po przejściu Armii Czerwonej w jeden dzień wszystkie zmieniły właściciela. Nowi lokatorzy - głównie Polacy zewsząd i znikąd, ale też Łemkowie, Ukraińcy  - w całkiem dla wsi nowej ojczyźnie - przez następne dziesięciolecia instalowali w każdym z nich łazienki, podłączali wodociągi, kanalizację, elektryczność i telefony, dobudowywali przybudówki i garaże, porobili sobie tarasy, zaciszne patio i altanki... i tak niepostrzeżenie minęło półwiecze...

W. jest dużą wsią przygraniczną, malowniczo położoną nad rzeką wśród morenowych wzgórz, wśród bukowych i dębowych lasów, opuszczonych dzisiaj łąk i rzadkich, coraz rzadszych kartoflano-owsianych łanów. Polne drogi, jeszcze z niemieckich czasów obsadzone starymi dziś jabłoniami, gruszami, śliwą, wiśniami i czereśniami (wciąż rodzą smaczne zdrowe owoce), trzęsawiska i moczary, stawy i rozlewiska, bezdroża, dzikie puszczańskie ostępy, leśne dukty, urwiska i równiny nad leniwie płynącą szeroką Odrą, obfitość wszelakiego ptactwa od bielika do jeżyka: sowy, lelki, dzięcioły, czaple, czajki, kormorany, kruki i bażanty; traszki, modraszki, trzmiele, osy, szerszenie; żywioły traw, ziół, trzmieliny, tarniny, czeremchy, wrzosowiska i piaszczyste "wydmy", ślady żerowania drapieżnych ptaków, zajęcy, dzików, jeleni, lisów, borsuków i saren, na wyciągnięcie wędki szczupaki, sumy wielkie jak ten byk, śliskie - fuj! - węgorze, powszechność głogu, mirabelek, łóz, kaliny, jarzębiny, jałowce, brzozy malownicze, sosny szumiące, słowem dzika natura 2000 i… bezludzie tuż za opłotkami wsi - oto obraz krainy wciąż jeszcze młodej, nieokiełznanej i… budzącej respekt.

Klimat tu nie bardzo przyjazny... Niemcy po 5 latach zasiedlenia w dolinie Odry mieli podobno nakaz przeprowadzki tam, gdzie było zdrowiej. Zimy są tu zwykle jedną mega-jesienią aż do wiosny. Deszcze, wichury, marznąca mżawka, od wielkiego dzwonu większy śnieg, który znika najczęściej już po kilku godzinach, znowu szaruga, chlapanina - jakżeż tu zdrowym być? Bywają, owszem, piękne mrozy, kiedy drzewa stoją całe w śnieżnym welonie, a z ust para bucha, aż miło, i zaspy sięgają kolan - ale zdarza się to niezmiernie rzadko... Zbyt bliskie jest ogrzewająco-nawilżające tchnienie zimowego Bałtyku...

Babcia opowiada, że jeszcze całkiem niedawno "za komuny" przyjeżdżali tutaj Niemcy... i z latarkami w ręku nocą przetrząsali okolicę, szukając swoich zarytych pod ziemią rodzinnych skarbów, porzuconych późną zimą 1945 roku, kiedy w ciemnościach lutego niebo na wschodzie rozbłyskiwało feerią dalekich eksplozji - ale próżno byś je łowił słuchem... Kto miał oczy do patrzenia dobrze jednak rozumiał, że skoro Armia Czerwona nieubłaganie gna Wermacht na zachód i prze do samego Hitlera w Berlinie, a przed tym Wermachtem tłumy uciekinierów: chłopy, baby okutane, okutane dzieci piszczące na wozach, na ciężarówkach, z wózkami, sankami, węzełkami na plecach w tę chlapaninę, błoto marznące, zamieć czy zawieję... to pora najwyższa samemu też się pakować, co cenniejsze rzeczy zawinąwszy w szmaty i w skrzynkach skrycie gdzieś z dala od ludzkich oczu zakopawszy... Jaki los czekał matki z drobiazgiem, co grajdał się przez te zaspy-roztopy, jak ten ślimak... i nie było nikogo, kto by to jakoś zratował...

 

Rozdział 2:  Stosunki

Opowiada mi babcia o swoim świecie, snuje nieokiełznaną rzekę swych wspomnień niepytana - i słyszę i już powoli rozumiem, że ludzie żyją tutaj w bardzo jednak szczególnej "demokracji", i np. muzyk, grający do kotleta, żeni się np. z kucharką (lecz w mig rozwodzi, jak tylko rodzą się dzieci) albo np. sprzątaczka wynajmuje do posługi np. przedszkolankę... ale też jest to jedynie paromiesięczne nieporozumienie... Taka "demokracja", to nic pewnego... Wzajemne relacje oparte są, mimo pozornej religijności tutejszego "ludu bożego" - tak ogólnie rzecz biorąc - NA BRAKU twardych norm, tych tablic Mojżesza, respektowanych przez skonsolidowane społeczności gdzie indziej "na Bergamutach", i… "nie można liczyć nawet na własne dzieci". Dowolność interpretacji elementarnych zasad prawa, tych odwiecznych biblijnych przykazań, nieostrość, "rozmycie"  i "zamazanie" w świadomości granic DOBRA i ZŁA , a jako kompas moralny infantylna samo-wola, wolność dzika barbarzyńska we własnym życiu prywatnym, a i na zewnątrz swoich („ale po tych Miemcach”) czterech ścian - oto, co tworzy te stosunki "z pogranicza"... Królują zasady "homo homini" i "każdy z każdą"; kwitnie np. niewolnictwo tutejszych kobiet, które - w sercu Europy! - jak chłop puści się za inną spódnicą, a robi to ten chłop od zawsze - po rozwodzie nie mają już żadnych istotnych praw, w tym prawa do np. ubezpieczenia zdrowotnego, urlopu wypoczynkowego, emerytury po dziesięcioleciach bycia "gospodynią domową", bo imperatyw bycia matką podporządkowuje wszystkie damskie potrzeby służbie mężowi i dzieciom, a ci przecież, zadowoleni radzi, na tym żerują, z tego soki żywotne czerpią...

Najtragiczniejszy los szykuje przykre spodziewanki staruszkom, co życie poświęciwszy gniazdu rodzinnemu - raptem, kiedy przychodzi niedołęstwo, budzą się wśród czterech ścian swojej samotni niby u siebie, ale całkiem wśród obcych, bo młodzi pouciekali ze wsi,  jak te przeddziady dziewiętnastowieczne „z węzełkamy” "za chlebem"... Na przykładach, przytaczanych przez babcię Be, widzę, że starzy są zdani głównie na łaskę i niełaskę sąsiadów, często poniewierani, zwyczajnie okradani, całkiem ignorowani... Strach pomyśleć, co się tam dzieje w tych ludzkich ostępach i matecznikach... Jeśli tak tam wygląda "sąsiedzka pomoc" - to jak jest z tą pomocą społeczną? Wiele przecież instytucji nowoczesnego kapitalistycznego "młodego" państwa liczy na starczą ślepotę i głuchotę swych leciwych petentów-klientów, ładując im "małymi literkami" dodatkowe odsetki gdzie się da, i zdzierając z nich piątą skórę za wszystko... bo  wszelkie należności, podatki i płatności są często-gęsto "z kapelusza" i "z sufitu", a ślepy dziadek/głucha ślepa babka po frajersku w swym nie-douczeniu, niedowidzeniu i naiwności świętej płacą...

Tak jest... i zapewne będzie jeszcze długo... niezależnie od rosnącej wciąż i wciąż liczby kościołów, przyjęć do świętej komunii, wydatków na seminaria duchowne, na misje w kraju, w Chinach i w Afryce itp., itd. Moc słowa Bożego działa jedynie "tu i teraz", lecz wystarczy tylko wyjść z świątyni za próg - i wszystko zaczyna wracać z powrotem do tej naszej rodzimej magmy, dżungli i "wolnej amerykanki" rodzimej...

 

Rozdział 3:  Ludzie

Taka na przykład babcia Wu, z trudem poruszająca się obunóż, najczęściej z rowerem w roli podpórki - okutana w chustki, kultowy swój fartuch, sweter grubszy, sweter pod spód, spódnice jakieś do pięt, grube skarpety i buty męskie, po polsku mówiąca jak typowy naturyzowany Niemiec... Rodzina (wnuczek z żoną i dzieckiem) gdzieś niby nawet i blisko, tuż za ścianą... Dosyć często się kręcą w pobliżu (zwłaszcza po wypłacie emerytury albo jak starowinka pierogi zrobi z grzybami i tą kapustą) - kręcą się... ale jednak z daleka, tak, żeby ta żyła jednak sama i radziła sobie, nie licząc na nikogo: pranie, sprzątanie, gotowanie, zakupy - wszystko na jej siwej głowie, i znikąd pomocy! znikąd... Kiedyś im matkowała, nosy usmarkane tym fartuchem ucierała, smakołyki pod ten nos podtykając - dzisiaj wszyscy czekają, kiedy stara wyciągnie kopyta, żrą się z nią o byle jabłko, które podniosła z ziemi we własnym sadzie spod tej własnej jabłoni... Mieszka biedula sama na dole... a młodzi siedzą na poddaszu, do "kibelka z serduszkiem" latając na dwór przez podwórze, bo babcia nie życzy sobie osób trzecich w swoim mieszkaniu - tym bardziej sobie tych trzecich osób nie życzy, że KTOŚ jednak często buszuje po jej szufladach i przepatruje jej schowki skrzętnego chomika, w których gromadzi swoje "skarby sroki" (wnuczek z żoną mają klucze zapasowe "tak na wszelki wypadek" - WYPADEK! wiadomo, jaki to "wszelki wypadek"!)

Niedawno młodzi ze swoją malutką pociechą pojechali samochodem do lasu na jagódki (nie mogli to babki zabrać ze sobą? z tym rowerem przecież już tam sama nie pójdzie!!); przywieźli tych jagód Bóg wie ile, ale babcia nawet jednej małej garsteczki tego nie powąchała... Pierogi jagodowe zjedli, zęby se poczerniwszy - jednak dla babinki, u której przecież dach darmowy, prąd, gaz mają, naturalnie, nic z tych pyszności się nie znalazło. Po pieniądze wnuczek wie, gdzie chodzić - z innymi wiadomościami już gorzej...

Z osiemdziesiątką na karku, z przepukliną, której już nie można zoperować, bo serce słabe jak u tej pliszki, ze słabą pamięcią, która prószy i parasol, i portmonetkę, i klucze... komu tu się poskarżyć? na czyim ramieniu wypłakać?? Pozostaje zimny kościółek z całą jego stęchłą pompą, pustą gadaniną o Chrystusie, który cierpiał rany niekochany - z tym całym pustosłowiem, słowotokiem, biciem piany, za którymi ukrywa się wszystkim znana i księdzowa kochanka, i malwersacje w kasie parafialnej, i umiłowanie hazardu, wszystkie siedem grzechów głównych... Babulka chodzi, podpierając się tym rowerem, do tego kościółka i do plebanii nieledwie co dzień, tam gotuje, sprząta za "bóg zapłać", pierze i prasuje kościelne prania i księdzowskie kalesony, wiele widzi niedowidząc, wiele też niedosłysząc słyszy... I jakoś dziwnie to wszystko godzi i z kochaną-nieczytaną "Biblią", i z pacierzem, którego po polsku nauczyła się dopiero jako nastolatka, kiedy wszyscy Niemcy przed Stalinem zwiali, a ona się była zawróciła jednak z powrotem… dawno-dawno temu... Cierpliwa i wiele rozumiejąca starość...

Albo taka moja babcia Be lat 75, też wdowa; pochodzi ze wsi w Małopolsce i tu, na opuszczone przez Niemca Ziemie Odzyskane, "się sprowadziła" wraz z braćmi, w trzech różnych domach z nimi osiadłszy,  jak tylko wojenne popioły i zgliszcza z grubsza ostygły. Jedyne jej żyjące dziecko, syn lat 49, od dziesięcioleci mieszka w Niemczech i matkę widuje "tylko na obrazku". Owszem, dzwoni do niej i śle pozdrowienia, przez zięcia przesyła od czasu do czasu koniaczek (żeby się chyba stara szybciej przekręciła! toż ma nadciśnienie!) a babka jemu w rewanżu kapiące od tłustości śle gotowane boczki z czosnkiem i "mariankiem" i te gołąbki w kapuście... Ale jak już coś do czego dochodzi - to do niczego jednak nie dochodzi, bo ani gwoździa wbić, ani firanki zawiesić, ni co cięższego podnieść staruszka nie da rady - jest po wylewie, chodzi okrakiem, trzymając się tej kuli i sprzętów, i bez "pomocy" obcych po prostu dawno już całkiem przepadłaby z kretesem...

Opowiada babcia Be (a ja muszę tego słuchać), że jej mąż-pijak, wielka ongiś partyjna miejscowa fisza - to dziś nieboszczyk na wiejskim cmentarzu, Panie świeć nad jego ciemną duszą... Przez całe małżeńskie życie pił i bił, pił i bił lat może 50, żonę swoją traktując gorzej psa! gorzej psa! W końcu któregoś dnia siadł na tapczanie, oczy wytrzeszczywszy ... i zamknął je na wieki (Bogu niech będą dzięki! Brzydko tak o zmarłych mówić, ale... żyłby przykładnie jak człowiek, którego tylko wyglądem kiedy niekiedy przypominał, wspominalibyśmy go dobrym słowem codziennie! Ja też bym go tak tutaj wspominała!). Ciekawe, że mimo jednak, że "pił i bił gorzej tego psa", babcia jego prochy cmentarne kwiatami, zniczami i wszelkim starunkiem mai - a opiekunek swoich rękami, bo to one ten jego "pomnik" z piachu oczyszczają, myją-pucują, "wiązanki znaszają", wieczne lampki jemu świecą... Jego to pył marny babcia tak czci i wielbi już dobre lat 20! I to nie za byle wdowi grosik te starania – bo to muszą być okazałe marmury złocone, drogocenne wieńce i "świżutkie kwiaty" co tydzień! A ile tych zniczy! Nikt nie policzy...

Ale czy to on jeden taki?! Jest tu taki jeden, o którym babcia Be często mówi. Nazywa się, jak ten z Raju - Adam. Dzisiaj jest już zniszczonym kulawym dziadygą, mieszkającym w smrodzie i brudzie kątem przy byłej żonie i córkach, które wstydzą się takiego "ojca" i "męża" i wszystkie trzy najchętniej widziałyby go pod wodą w nurtach tej leniwej, szeroko rozlanej rzeki, co to płynie o kilka stajań od ich bloku het! prosto do Szczecina, a nawet dalej, do Zalewu Szczecińskiego i Zatoki Pomorskiej! na otwarty Bałtyk, do Bornholmu... Utopiony w potężnych takich akwenach wypłynąłby dopiero może na przedwiośniu... I za co taka nienawiść?! Ano, moczymorda z tego Adama i dziwkarz, co żadnej nie przepuścił: stara, młoda, garbata, zezowata, gruba, kulawa czy szczerbata - jak leci! Każda dobra. Zajęty butelką i tymi amorami, spłodziwszy liczne plemię niechcianych dziecisków - dziś, ha! no, cóż? jak myślicie: dokąd był zaszedł? W te pokrzywy co najwyżej, na śmieciowisko i na to ludzkie urąganie... A ja muszę teraz o nim myśleć i o nim pisać - jakby tu lepszych tematów i obiektów nie było!

Jest we wsi też inny, znacznie młodszy od niego pan Marek - człek majętny i bardzo w powiecie ustosunkowany: własny sklep, ojciec znany prezes w G., matka pracuje na miejscu w gminie; wszyscy trzymają palec na pulsie kurczowo! Myślisz może, że nowe nasze unijne pokolenie choć trochę lepsze, mądrzejsze, bardziej europejskie niż zapici starzy "starzy"? Akurat! Kilka lat temu,  jadąc swoim "bmw" czy "mercem" (babcia Be na tym się nie rozumie), beztrosko pędząc na złamanie karku, kogoś nie tak wyprzedzając, coś wymuszając (pierwszeństwo?!) p. Marek zabił "na śmierć" podróżujących autem dwoje staruszków - ot, w harmonijkę roztrzaskał dziadków,  jak te dwie muchy na szybie... I co?  jak uważacie?  jak to się skończyło? Ano, zwyczajnie:  jak gdyby nigdy nic - nadal jest uśmiechniętym sympatycznie, prężnym biznesmenem, którego firma prosperuje nawet jakby lepiej niż dawniej: wszyscy jak zaczarowani tylko do niego latają na te zakupy - zobaczyć na własne oczy,  jak wygląda prawdziwa Śmierć z kosą. Tylko... na co mi, nieszczęsnej, wiedzieć, że taki ktoś, taki pan Nikt w ogóle istnieje? Nie mam to lepszych bohaterów do opisania?!

Cały ten kraj wyrósł z pracy mrówczej skrzętnej twórczej i z tej fuszerki, dłubaniny, papraniny: co tutaj mamy, zawdzięczamy wszystkim: lepszym i gorszym, trzeźwym i pijanym, mądrym i głupim, geniuszom i szaleńcom... Także złodziejom, którzy okazałe swoje domy eleganckie z podjazdami, rotwailerami budowali kosztem kieszeni współbraci, także dziwkom, co to zarabiały "takie kase", jakich pielęgniarki czy przedszkolanki w życiu swoim nie widziały, choć tyrały 30 lat i więcej na tym codziennym ostrym dyżurze oj! znacznie wydajniej, oj! znacznie znaczniej! Szmuglerzy, paserzy, narkodilerzy, paskarze, "cinkciarze", wybrane pospólstwem posły, ludzki rój, cały korowód chłopów na schwał, odpasionych, utytych, z podgardlem i brzuchem słusznego wieprza... choć też zdarzają się i typy chude, nerwowe, którym paryskie garnitury leżą "jak trza" dopiero w trzecim pokoleniu... że o smokingach nie wspomnę... No, i to "bmw"! ten "merc"! Nie zapomnijmy o "bmw"! Z przodu własny szofer - też bydlak wielki tępy służalczy - z tyłu "w ogonie" ochroniarze, tacy, co to na każdy rozkaz "nocą kolbami w drzwi załomocą", i na wyciągnięcie ręki inne spec-służby,  jakby to sam czart przez te polskie byty pruł-mknął!

Babinka wysuszona przez ZUS, niedożywione dzieci, mdlejące w szkołach, kozy - jedyne żywicielki na naszej Głuchej Dolnej - i ten las odwieczny, szumiący, te gołe ugory po PGR-ach... tylko one naprawdę wiedzą, jaka nędza gryzie Polskę "C" i Polskę "D" oraz Polskę "E"... No, może też wiedzą te dwie odwieczne wodne rzeki - Wisła i Odra, bo przecież płyną przez wszystkie te krainy, od gór przez pogórze, niziny, równiny, doliny i depresje... i poza "stolicami" odwiedzają takie zadupia, o jakich nikt nawet nie słyszał! Taki Stary-Bóg Pomóż... albo Wólka Głodowa czy Babi Dół... Nazwy jak ze złego snu - i żyją tam przecież jacyś ludzie, jacyś Pindle czy Kutasińscy, jakaś Wypychowa albo Strach Maciej czy Wojciech Pszoniak z Apolonią Chałupiec...

Stosunki międzyludzkie może tylko w dzieciństwie jeszcze jakoś przypominają te chrześcijańskie biblijne wzorce - im dalej w dorosłość, tym trudniej... o człowieczeństwo. Jeśli przyjaźń - to na zasadzie wzajemnych przysług,  jeśli miłość - to tylko matczyna, jeśli oddanie - to jednostronne, bo ten drugi niczym się nie rewanżuje i żeruje na tym oddaniu, jak jemioła albo te gruszki na wierzbie. W pracy zimna konkurencja do lepszego "stołka", w rodzinie przepychanki o okrąglejszą schedę, w rozrywce bez pardonu rywalizacja o większy fan-klub, elektorat - i myślisz, durny, że tu idzie... o jakąś zabawę w tych "reality"?! o to, żeby się wyskakać?! W partiach wyścigi o przywileje i dostęp do mównicy, w administracji mnożenie martwych przepisów i żywych barier dla żywych, żywych martwych przepisów i barier ważniejszych od człowieka, w szkołach tumult i gigantyczny chaos podzielony na klasy, przedmioty, tematykę zajęć i kompetencje - a wszystko to PONAD GŁOWAMI dzieci, bo ważne krzyże na ścianach, ważne fartuszki, ważne cięcia budżetowe i ta wiecznie kusa kołdra oświaty, chociaż dostęp do unijnych pieniędzy nieograniczony... A to, że dzieci niedożywione i wychowuje je przede wszystkim ulica - to szczegół! A jaka straszna gombrowiczowska służba zdrowia!

Nie mam ochoty tego słuchać, jednak... opowiada mi babcia Be, cała jak nakręcona, o swoich lokatorach, którym nie tak dawno jeszcze wynajmowała pokój (gdzie teraz ja mieszkam): ona wiecznie się farbowała a to na czarno, a to na rudo; nigdzie nie pracowała i chyba z tych nudów coś z tymi włosami robić musiała, a on był jej kochankiem: gruby jak pasztet, potężny, że schody jęczały, jak właził na górę. Pracował w lesie i co zarobił - zaraz zabierała jego prawowita żona, której przecież też się coś od życia należało, skoro urodziła mu dwóch synów, co jeść mocno wołali. Była też babulka - matka tej kochanicy, co to się tak farbowała. Babulka mieszkała na dole razem z właścicielką domu, moją babcią Be, i trzeba było się nią opiekować, bo była już mocno niedołężna, tylko by jadła, spała i robiła pod siebie. Obie staruszki jakoś sobie radziły, pichciły kapiące od tłustości obiadki, sprzątały, prały - rękoma głównie tej jeszcze "na chodzie" (czyli tej właścicielki domu, mojej babci Be). Na górze tymczasem rządzili młodzi - do czasu wszakże, bo w końcu wszystko się rozleciało,  jak tylko ta ich babulka na tamten świat się z radością przeniosła, Bogu ducha w pokorze oddawszy. Póki "stara" sponsorowała farbowaną córkę ze swojej emeryturki chudej, było jeszcze jako tako - jak tylko ostygła, "pasztet" spakował swoje gacie na wacie i odpłynął w siną dal...

Ta, co to se te włosy nieustannie malowała, to też był niezły numer: swojego własnego chłopa (była mężatką) tymi własnymi rękami wsadziła za kratki do paki! Jak? Ano, całkiem prosto: poszła na komendę i podkablowała, że zastrzelił w lesie jakiegoś grzybiarza czy jagodziarza (mąż miał w domu strzelbę i kłusował - z tego żyli), a milicja niewiele myśląc - koń ma łeb większy, to niech myśli - niewiele się certoląc, "trupa nie ma, ale zabił!" trzask-prask! Faceta-męża-zabójcę za kołnierz i hop! do kryminału za te paki kratki! Babcia mówi, że ona - to farbowane czupiradło - była wielkie ladaco, i w dodatku brzydka,  jak nieszczęście! Mąż, wyrok odsiedziawszy, po wyjściu na wolność długo jeszcze wydzwaniał po nocach do tej mojej babci Be i żalił się na swą dolę-niedolę (chyba że taka szpetota mu się trafiła - i na co te chłopy lecieli? na te rudo-czarno-zielone włosy?? na chudą emeryturkę babulki??). Nie mogę o tym słuchać, wątroba mi od tego babcinego gadania zielenieje cała...

Sąsiadka babci, też stara dzisiaj już, wielka jak ta cysterna baba, pracowała dawniej na stawach rybnych w PGR-ze, gdzie całymi worami latami kradła "świżutką rybke", którą potem "potajemnie" (ale tak... że wszyscy to wiedzieli),  sprzedawała chętnym - a chętnych była cała wieś aż po powiat - po zaniżonej atrakcyjnej cenie i przez całe dziesięciolecia nigdy na brak klienteli nie narzekała. Mąż tej cysterny też kradł w tym samym czasie... na tym samym pegeerze, tyle że "robił" nie na stawach a w dziale produkcji roślinno-budowlanej, gdzie okazji uszczknięcia czegoś lepszego od ryby zawsze było pod dostatkiem. W swym zapale wynoszenia wszystkiego, co nie było na łańcuchu, kiedyś nawet zaczął wynosić... z działki babci Be (są przez płot, jak te Kargule i Pawlaki, sąsiadami od końca wojny)… kradł jej własne żerdzie, za które zapłaciła w lesie z własnej kieszeni 2 tysiące złotych! I działo się to przez wiele tygodni na jej oczach, bo uprzedzona telefonem przez życzliwego "życzliwego", co nocy zaczajała się w swoim chlewiku i przez szpary WIDZIAŁA,  jak złodziej taszczy jej krwawą własność prosto do swojej zagrody! Ten taszczy, a ta jak wkopana stoi razem ze świniami pospołu, aromaty te miazmaty wziewa, oczy wytrzeszczając w mroku, i pilnie wszystko śledzi, jak ten szpieg w Krainie Deszczowców... I na co się przez tyle nocy tak w tym chlewiku zaczajała?? Nie mogła to co zrobić? Stróżów prawa nie było? Szok jakiś stupor?! Tak ją całkiem obezwładniło i zatkało, że... do dnia dzisiejszego "nikt o tym nic nie wie"! (nikt, naturalnie, poza psiapsiółkami i rodziną oraz wsią całą - a także przygodnym pierwszym lepszym słuchaczem, bo babcia jest tęgą gadułą i chętnie namiętnie wszystkie wiejskie brudy we własnym domu pierze). Dla łobuza takie "milczenie owiec" w to mi graj! i jego kradzież nie znajduje żadnej sankcji! W ciemnym średniowieczu złodzieja rozpoznawano po obciętej ręce!

Poprzedniczka tej złodziejskiej pary, tych podziwianych najwyraźniej zuchów z PGR-u, dawna właścicielka ich domu, Niemka Greta, była babą tak brudną, że lekarz wzywany do jej chorego synka, odmówił zwizytowania pacjenta, bo w domu jej wprost kipiało niesłychane robactwo i w piwnicy w konwiach roiło się od wszelkiego paskudztwa... (co miała na myśli moja babcia Be, kiedy zadowolona bardzo mówiła, że Greta gromadziła w tych konwiach i kurze pierze, i łebki, i nóżki!? czyje te łebki i nóżki były?! może kurze,  jak to pierze... ??)

Fuj! Nie chcę o tym nic wiedzieć... ale babcia Be jest niezmordowana, więc słyszę, że do tej właśnie Grety po nocach, skradając się za drzewami - a kiedyś rosły tu leszczyny o pniach, jak… u dorodnej lipy (?? nie przesłyszałam się? czy to możliwe? nie były to orzechy włoskie czasem?! - Nie! orzechy laskowe! Chyba wiem, cośmy zbierali całymi koszami! -odpowiadała z mocą moja oburzona gospodyni), a więc do tego brudasa strasznego, do chaty tej Grety nocami, chowając się w nocnym cieniu, przychodził na ksiuty niejaki Noga, żonaty, a jakżeż!

Z tym Nogą brudna ta Greta miała córkę i syna - tego właśnie chłopczyka, co to go lekarz nie chciał obejrzeć nawet przez okno. Mały sypiał na przesikanym materacu ze słomy i miał taaaaakie (tu babcia pokazała,  jaaakie – Matko Święta!) taaakie robaki! Po interwencji babcinego chłopa (tego sekretarza partii w gminie) doktor (zresztą felczer) przestał robić z siebie wrażliwą panienkę, wszedł do ty chaty Grety z nosem zatkniętym klamerką, dziecko chore zbadał i nawet coś mu przepisał - niestety, malec nie dożył świtu...

Dziewczynki są biologicznie silniejsze, i może dlatego córka Nogi Grety żyje do dziś...

Też dziwaczna z nią historia była... Uszy zatykam nieledwie,  jednak... babcia, jak lokomotywa,  jest nie do zatrzymania, więc dowiaduję się, że jako młodziutka panienka mała Grety Nogówna "zakochała się"?? w starym 60-latku księdzu z tutejszej parafii (nigdy nie miała ojca, to znalazła sobie chociaż - dziadka) - nawiedzała go w podkasanej mini tak namolnie, że proboszcz takiej pokusie oprzeć się nie zdzierżył... i stało się! Skandal na cały powiat! Jednak - dziw nad dziwy - jak gdyby nigdy nic ksiądz,  grzmocąc nastolatkę nocami i swawoląc, za dnia nadal pełnił swoją misyjną duszpasterską kapłańską posługę, a ludzie nawet jakby więcej zaczęli biegać do tego kościółka... Zawszeć to trocha weselej, kiedy se człowiek na takie mecyje z bliska, tuż pod tym świętym ołtarzem krzyżem popatrzy...

Kiedy stary Noga Grety w końcu umarł, pół gminy poszło na jego pogrzeb zobaczyć, jak "zięć teścia" po chrześcijańsku chowa opłakuje. Niezłe to było kino... Mała Nogówna, dzisiaj zasuszona stara panna, choć po tatce-matce odziedziczyła bujny temperament swój - nigdy potem już wzięcia nie miała, bo... po księdzu?? ... jakoś tak nijak... startować do takiej kobitki...?? To już i ten czwarty a nawet piąty (babcia Be nie może się doliczyć, który) kolejny krzyżyk bidula siedzi na tym koszu i rutkę sieje sama samiuśka jak ten kołek... I dobrze jej - głupiej!

Matko! Szczęśliwie dzień się powoli kończy, kolacja już mija, zbieram talerze do kuchni, myję garnki z całego dnia - i idę, odetchnąć od tych babcinych opowieści, do siebie na górę…

I na odchodnem słyszę, żebym "wieczór nie pisała na maszynie, bo ją ten stukot wybija ze snu" (rozstajemy się po całodziennych babci wynurzeniach tuż po "dobranocce", kiedy słońce stoi jeszcze wysoko). To ci dopiero sen – i słuch!! Dzieli nas nie tylko piętro i dwa stropy, ale i głucha starość po wylewie, która najlepiej słyszy to, co CHCE usłyszeć - w dodatku stukam na tej maszynie jedynie przy świetle dziennym! kiedy o żadnym śnie mowy być jeszcze nie może... i pod maszynę podłożyłam złożony kilka razy ręcznik, żeby wygłuszał ten niewielki hałas przecież... Już ze sto razy słyszałam, że żarówki trzeba oszczędzać, bo babcia Be "jest biedna", chociaż ma własny (ze swoimi braćmi, ale po Niemcach) potrojony wielki dom i wysoką emeryturę po tym pijaku- mężu- działaczu, co to na cmentarzu, omiatany i przemywany rękoma kolejnych babci opiekunek, w Bogu spoczywa.

Wieloletnia "przyjaciółka" babci, pani Hania,  jest Ukrainką; mówi piękną literacką polszczyzną, choć nigdzie żadnych szkół nie kończyła. Jako młoda dziewczyna wyszła zamąż za Polaka; po wojnie tutaj, na tym Dzikim Zachodzie, zamieszkali, tu urodzili i pięknie wykształcili dwójkę dzieci i doczekali wnuków, pracowali, mieli ziemię, piękny ogród, działkę niedaleczko nad dopływem-rzeczką, mieszkanie przy głównej ulicy... Przy okazji jej wizyt, poznajemy się bliżej osobiście - i na własne oczy widzę, że ta "przyjaźń" z babcią Be jest jednak swoista i opiera się wyłącznie na okazjonalnych odwiedzinach pani Hani, która, po śmierci męża i "wylocie" dzieci,  jak sama mówi, została w W.,  jak ten palec i z nudów jedynie, rzadko, nie częściej niż ta kometa Halley'a, zagląda do licznych we wsi koleżanek na herbatkę i te przyjazne pogwarki raz na kilka tygodni/miesięcy.

Babcia Be nigdy nie odważyłaby się prosić kogokolwiek z licznej tutaj rodziny czy którąś z tych "psiapsiółek" o żadną pomoc - WIE DOBRZE, ŻE NIE OTRZYMAŁABY NICZEGO POZA DEKLARACJAMI, CZCZĄ GADANINĄ I DOKŁADNYM UMYCIEM RĄK. Dowód? Proszę uprzejmie!

 

Rozdział 4:  Rodzinne perypetie babci Be

Opowiada mi, płacząc krwawymi łzami, a ja muszę tych lamentów słuchać, opowiada babcia Be, że przez ostatnie lata, owdowiawszy szczęśliwie - i nieszczęśliwie "lądując, nigdzie się nie ruszawszy, pośród samych swoich" sama jak ten wolny elektron, opowiada, że wszystkie swoje oszczędności co miesiąc skrupulatnie przez 5,5 roku (czyli razem przez - porachujmy: 5 x 12 + 6 = przez 66 miesięcy? dobrze liczę??) przez 66 miesięcy 66 razy z ręki do ręki oddawała "na przechowanie" spore kwoty swojemu bratankowi i jego żonie... nieustannie zapewniana, że co do grosza wszystkie jej pieniądze zostaną zsumowane i w całości zachowane do czasu, aż o nie poprosi w razie jakiejś pilnej potrzeby. Pilnej potrzeby jednak nie było przez spory szmat czasu, i przez te 5,5 roku nikt (?!) nie został powiadomiony przez babcię o tym rodzinnym "banku", nikt (?!!) nigdy nie był świadkiem owych 66 operacji finansowych; wszystko skrzętnie zamazano i rozmyto, za opłotkami skradając się,  jak w tym chlewiku zaczajając się, manewry swoje i podchody tając ukrywając (ale... dlaczego?! na co taka konspiracja??) – a skutek taki, że do dzisiaj, babcia Be RAZ TYLKO otrzymała z tego „banku” pomiętoszone DWA banknoty po… 200 zł jako pełną wypłatę wszystkich swoich oszczędności (tyle to chyba co miesiąc bratankowi „wpłacała” jednorazowo! Jak nie więcej!!)

Synowa-wdowa babci Be (za jej milczącą aprobatą zresztą) wielekroć w ciągu tych 66 miesięcy fatygowała się z samego Śląska dobre 500 km do tego „banku” po wsparcie, nigdy najmniejszym nawet słówkiem nie wspominając swej dobrodziejce-teściowej, ILE sobie z tego źródełka wypłaciła, a bankier-bratanek z żoną w tym samym czasie wybudowali w domu „pałac”: wyremontowali dach, „ożenili” córkę (huczne było wesele! Bardzo!), zięciowi kupili samochód… A babcia Be siedzi na swoim tarasie pośród kwiecia, ten remont i wesele naocznie przez tę Zakopiańską śledząc, po tych przejściach swoich i tym wylewie cała pokręcona, łzy gorzkie wylewa – i nikogo na tym świecie nie ma, kto by jej pomógł pieniądze własne odzyskać… Synowa-wdowa oczy jak te spodki zrobiła,  jak usłyszała, że "mama" prosi ją o pisemne oświadczenie, że wiele razy chodziła do "banku" po babcine oszczędności i brała stamtąd kasę?

- Co?! Ja?! jaką kasę?!! Ale!!! W życiu! Chyba coś się" mamie" pokręciło!!

Ani syn (ten, co to do kotleta gra na statku na Renie i koniaczkami matce oczy mydli), ani ta śląska synowa-wdowa, ani żadna z babci serdecznych miejscowych sąsiadek i tych "psiapsiółek", z którymi staruszka dzieliła się nie tylko herbatkami, ociekającymi tłuszczem gołąbkami, boczkiem czy tym coniedzielnym kuchem, ale dzieliła też całym swoim życiem, nikt z tych, co to jako sąsiedzi wszystko widzą i dobrze wiedzą, ta np. cysterna ze swoim chłopem, co to każdego wróbla na podwórku sąsiadki – babci Be policzyli skrupulatnie, ci cali sąsiedzi, co dobrze wiedzą "kto na czym siedzi" - nikt nie poda starej nawet pomocnego małego palca, by ją wesprzeć w słusznych żądaniach zwrotu własnych pieniędzy. Czyżby wszystko wzięła ta synowa?? To niech to głośno i wyraźnie powie! Nikt nic nie wziął - a babcia Be, po 5 z kawałem latach "oszczędzania"... dostała przecież te swoje pomiętoszone 400 zł!! I o co cały ten raban?!

Stosunki rodzinne w domu babci Be od zarania opierały się na bardzo wyrafinowanej, koronkowej sztuce "mówienia, nic nie mówiąc". Skoro mowa ciała jest głównym sposobem komunikacji językowej - spojrzeniami, mimiką, gestem, odwróceniem głowy, prychnięciem, całym słowem ciałem, wzdychając, milcząc-przemilczając, w tej rodzinie się posługiwano. Zamiast spisać na papierze (i przy świadkach) dwustronny kontrakt z bratankiem i zamiast każdorazowo poświadczać (przy tych świadkach) na tym samym papierze wszelkie transakcje-machinacje... "gadano" i wyrażano się przepychanką łokci i biodrami. A tego żaden sąd nie uwzględni, dopóki krew - ta ostateczna mowa ciała - spod drzwi nie wycieknie, nie wypłynie! Pomijając całkiem w rozmowach to, co najważniejsze, tuszując rzeczy niewygodne i kompromitujące, w zamian śmieszkiem czy gestem Kozakiewicza komunikując i potakiwaniami potakując, całując gorliwie i oczko puszczając… doprowadzono do tego - co było: synowa przyjeżdżała na jeden dzień tylko do teściowej z dalekiego Ż. (wpadała jak ten granat), biegiem szła przez ulicę Zakopiańską do tego pobliskiego "rodzinnego banku", nic babce niczego nie powiedziawszy, zabierała stamtąd jakąś niesprecyzowaną, ale okrągłą sumkę (po byle grosze tyli szmat drogi nie fatygowałaby się przecie!), wracała szybko, poprawiając sobie chustkę na głowie, milcząc i śmiejąc się radośnie, całowała kochaną "mamusię" (tego sponsora swego, dobrodzieja) ustami uszminkowanymi, starannie zacierając i klajstrując prawdę, mówiącym ciałem zadając kłam, odwracała się plecami - i adieu! do siebie na ten Śląsk odjeżdżała. Kochana "mamusia" nigdy nie poznała ważkiej dla siebie prawdy, ile ją każdorazowo kosztowały drogie sercu odwiedziny drogiego sercu gościa, ba! jak w tym chlewiku, słowem się nawet nie zająknęła na ten tak żywotny dla siebie temat - boć pieniądze były jej oszczędnościami, nie kasą zapomogową synowej! Dlaczego w tej rodzinie rozprawiano tylko o pogodzie? dlaczego interes starej matki był w tych rozmowach całkowicie nieobecny?? chociaż to ona - matka od dziesięcioleci ile mogła, wszystkim te tłuste gołąbki do gąbki podtykała, wszystkich karmiła dokarmiała i od zawsze przez dziesięciolecia wspierała szwankujący wszystkich budżet rodzinny, od pieluch zajmowała się wszystkimi swymi dziećmi, wnukami-prawnukami itd. itd. Może małpia miłość matczyna takie potwory potworzy?

 

Rozdział 5:  Inni

Na końcu wsi (i naszej nad Odrą Zakopiańskiej) kiedyś za młodych babcinych lat mieszkał Dzik z żoną i dziećmi. Matko! O nim też muszę usłyszeć?! Był to, w/g słów mojej gadatliwej niestrudzonej Przewodniczki, "niedobry" człowiek - a kiedy zapytałam, dlaczego tak o nim mówi, usłyszałam proste wyjaśnienie:

- Był niedobry i dla żony, i dla dzieci. Sprowadzał do siebie kochanice, co wynosiły z domu i kryształy, i srebrne sztućce, a jak go żona kiedyś nakryła na własnym strychu z kolejną obcą babą, przeniósł się z nią (z tą babą - a było lato) do namiotu... (ale jakiego namiotu? do takiej folii -"szklarni" z ogórkami i pomidorami?? ja nie spytałam - babcia nie powiedziała) i dalej "robił" swoje (ale co "swojego robił"?? mową ciała babciną zrozumiałam, że to chyba była ta robota, co to się nie kurzy - ale mogę się mylić, bo ta mowa, jak każdy kod, może mieć różne klucze szyfrowania...). W ogóle dziad opryskliwy, nieużyty, przez nikogo nie lubiany, ot, prawdziwy dziad-dzik nie tylko z nazwiska...

Ale... na co mnie to wiedzieć?? Z braku innych ekscytujących bodźców na wsi przykładamy ucho do... no, właśnie - do czego?

I czy wszyscy byli tacy, jak o nich opowiada babcia Be? Nie! Byli nawet lepsi!!

Na uliczce Spokojnej, wiodącej na wiejski cmentarz, stoi zaledwie kilka domów; jeden z nich, malutki i malowniczo przybrany tysiącem kwiatków i kolorowych ozdobnych krzaczków, "plecami" obrócił się do tych mogiłek. I mieszka tam w tym pięknym domku cała miła rodzina, ludzie zacni i uczynni. Którejś zimy, kiedy mróz ścisnął zdumioną ziemię, tak pod wieczór może, przysiadł nieopodal na cmentarnym murku jakiś pijak - i noc tak przesiedziawszy, dotarł do niebios bram... Nikt tego nie widział, nikt o niczym nie słyszał... chociaż wielu tędy przechodziło, bo i do sklepu, i na pocztę, i na policję tędy akurat biegną wszelkie "skróty"... Babcia gada –gada -opowiada... Panie, zmiłuj się nad nami!

Albo taka primo voto Dwojanowska, pierwsza żona Dwojanowskiego: goła, jak ten bicz, bez posagu - nawet suknię ślubną teściowa musiała kupować, bo... toż do kościoła panna młoda nie pójdzie w tych dziurawych majtkach! Przez pierwsze miesiące jeszcze jakoś to szło - i pracowita, i chętna, i podobająca się nowej swej rodzinie. Ale... czas mijał, a ona dzieci mieć jakoś nie mogła, bezpłodna była... i zaczął się wieloletni festyn i kontredans z kolejnymi kochankami, wieczny urząd het! wszędzie gdzieś indziej i z kimś innym, byleby nie u siebie, nie z mężem we własnej sypialni własnego domu, balanga za fiestą, wyjazd za przejazdem, na rauszu i na podwójnym biegu, z nieodłącznym papieroskiem w dwóch paluszkach rozcapierzonych zwycięsko... A  jak było dalej? Ano, to, co zawsze: separacja, po latach rozwód, podział JEGO majątku (skoro jej w dniu ślubu nie stać było nawet na te nowe stringi) - jak to zwykle u nas, w tym nowoczesnym państwie prawa, "się dzieje" w dni powszednie i w niedziele w majestacie wysokiego sądu rodzinnego…

Babcia przywołuje historie, jak żywcem wzięte z grafik Bruno Szulca - i, chciał nie chciał,  ja te grafiki "oglądać" muszę...

Tutejszy, rozległy i zacieniony drzewami dziki park z dzikimi ścieżkami-dróżkami, z resztkami ocalałych ławeczek i z beztroskim szczebiotem ptasząt od zamierzchłych czasów, babci wiadomych, był codziennym świadkiem publicznych sekscesów kilku wiecznie nawalonych "jak stodoła", "rozgrzanych jak cegła" pań, zawsze otoczonych wianuszkiem zainteresowanych panów, pań krzyczących wniebogłosy, np. tak: (tu religijna przecież babcia Be wcale się nie rumieni i nie ceremoni i cytuje dosłownie) - Matko! nie w tę dziurę!, pań zachwalających swe płatne wdzięki i rozwalających się przedtem i potem pokotem, jak popadło: na trawie, ławie, murawie, na oczach wracającej ze szkoły dziatwy, obecnych zawsze gdzie indziej stróżów porządku, na talerzu niejako parafian, miejscowej władzy, kościoła itp. - "tak od lat, tak od lat!!"

 

Rozdział 6:  A co ja widzę?

Spotkałam kiedyś przy kościele, co to się nad tą wodną rzeką niedaleką wznosi i "ponad poziomy wylata", spotkałam jeszcze na oko młodą kobietę z tobołami, reklamówkami, siatkami, zakupami. Szczupła, drobna słaba baba, twarz opuchnięta i nabiegła sińcem... Czy ktoś,  jakiś bydlak, zbił ją?! w mordę walił, aż ta głowina odskakiwała we wszystkie strony?? Jakie ślady zostawił na jej ciele pod ubraniem??! Podjechałam do niej rowerem, zsiadłam i powiedziałam, żeby swoje ciężary powiesiła na mojej kierownicy, a ona, bez najmniejszego wahania tak właśnie zrobiła; zawierzyła mi, obcej babie, bo miała dość dźwigania tego swojego kamienia, tego młyńskiego kamienia u szyi, nie na siły kruchej kobiety. Idąc niepytana chętnie opowiadała o swojej 18-letniej córce, która uczy się pięknie w niemieckim liceum w Gartz za Odrą, o synach, którzy niedawno byli na koloniach nad morzem, o swoich z nimi matczynych kłopotach. Ani śladu zakłopotania, żadnej obawy przed obcymi - piękna, ufna, szczera jak ten diament, prosta ludzka dusza... Bita w mordę!!

 

Rozdział 7:  Kilkanaście km dalej w dół Odry

Kiedy w 1945 r. przetaczały się przez te ziemie żywioły-furie wojny, miejscowi, zakopawszy skarby dziadów w jakiej sobie tylko wiadomej dziurze-wądole, mogli jedynie albo a) po tych zimowych wiecznych roztopach grzęznąć z wózkiem, dzieciskami i podręcznym dobytkiem i - jednak - żółwim krokiem ślimaka cudem przeć wciąż na zachód do Vaterlandu, albo b) chwyciwszy się,  jak owi staruszkowie-Niemcy z Ż., za pomarszczone suche rączki,  jednym skokiem w nurty krą spływącej krwią rzeki wyzwolić się od wszystkich tych furii-żywiołów mocy, bo siła człowieka góry przenosi, a dwoje suchych dziadków starych może czasem więcej, niż całe pokolenie młodych... Wojna, uczyniwszy swe krwawe dzieło, odgrzmiała w inne świata strony, a na tych nadodrzańskich spopielonych ruinach, na tym pustkowiu i bezludziu, gdzie jeno wrony i gawrony... już wiosną pojawili się nowi mieszkańcy! z innym językiem, strachem w czujnym sprytnym oku i z własną receptą na zakorzenienie się byle gdzie, gdziekolwiek, skoro własne domostwa wojny walce i rock & rolle zrównały z tą cierpliwą ziemią. Jeszcze przez lata tkwili tutaj,  jak te kule-krzaki "pieriekati polie", tam i sam gonione po suchych stepach i prerii wichrem,  jeszcze się czaili-przyczajali, nic tutaj nie poprawiając, niczego nie budując, zamieszkując w poniemieckiej, naprędce odnowionej ocalałej oborze albo i w tym chlewiku, co to nawet na Wigilię gada krowim i świńskim głosem - zapachem - bo toż dobrze już wiedzą, że żadna Żelazna Kurtyna wcale niczego nie ochroni, przed nikim nie wyratuje, i koło Fortuny może się zawsze odwrócić, choćby nie wiem jaki Stalin z jakim Chamberlainem -Rousveltem co nie układali-podpisywali... Grozy i furie wojny uczą, że nie ma nic świętego i na wieki wieków! Ale...

Pamięć człowieka - jak ta pamięć złotej rybki - pięciosekundowa, i dzisiaj tutejsi wieśniacy z Ż. "nic już z tego nie kumają", rozdarci między dojazdami do odczłowieczającej wielogodzinnej pracy w bardzo bezrobotnym, odległym o 30 km - tak niedawno jeszcze wielkim półmilionowym - mieście, w tym rozkroku między swoją własną, tu założoną rodziną - i rodziną, co to jednak się była została a to na dalekich Kresach, a to w Bieszczadach albo pod Krakowem, w Lubelskiem czy Grudziądzkiem, bo wszyscy "stąd"... mają swoje korzenie "stamtąd" czyli całkiem gdzie indziej - i tak naprawdę... nigdzie, bo jakie to "korzenie", skoro nie tylko odległością-mentalnością odcięte, i wnuki dziadka własnego nie znają, że o pradziadkach nie wspomnę?! Do babci w Radomskiem wożone jedynie na lato, szybko mylą tę babcię z kimkolwiek innym i często zwracają się do niej wzorcową literacką polszczyzną w niekontrolowanym odruchu per "pani" - takie to "więzi" i takie "korzenie"...

Pijaństwo w Ż. było przysłowiowe, i wszyscy wiedzieli, że "tam dyktę piją", kłusują dynamitem-więcierzem nie tylko rybę w rzece, ale i tymi wnykami trzebią i sarny, i dziki na Międzyodrzu, żyjąc przez dziesięciolecia cały czas,  jak ten Flip czy Flap w rowie strzeleckim, osaczeni przez "swoich" i obcych, i ni na "swoich", ni na tych obcych NIGDY nie licząc. Zatomizowani, pozbawieni wsparcia, wyuzdani i z zasad wyzuci, bo nikt nikogo nie zna - a więc jesteśmy wszyscy "anonimowi", i nie ma ni kontroli "starszych", ni tej sankcji moralnej, bo "co powiedzą sąsiedzi" tutaj na tym Dzikim Zachodzie w ogóle nie działa: sąsiedzi są przejściowi i tasujący się - toż żadna to uzda przecież! Choć kurczowo wczepieni w tradycję, w obchody wszelkich świąt, tak państwowych,  jak kościelnych i rodzinnych - w tym obchodzeniu powierzchowni, świętujący z flaszką raczej, na co dzień cyniczni i twardzi - bezwzględni dla samych siebie i tego wszystkiego, co żyje i "się porusza". Po Odrze pływają ogłowieni topielcy bez rąk i nóg, rośnie liczba dzieci w sierocińcach, pomoc społeczna nie nadąża; stocznia padła, Wiskord padł, padają wielkie firmy, padły dawno te tutejsze słynne wielosethektarowe PGR-y, i roboty od dziesięcioleci nie ma... Co pozostaje? Upić się albo dać sobie w nozdrza, bo Zachód już sam w tarapatach, i tej pracy jak nie było, tak nie widać. Już tyle lat nie widać!

Jednak "czas to piniądz", i dzisiaj wieś Ż.  jest nie do poznania,  jak ten Poznań! W oczach pięknieje, to zamożniejąc, to w ruiny całkiem popadając, w zależności od zasobności. Są już cztery sklepy i piękny nowoczesny kościół prosto wzorem z Alp austriackich - a drugi taki, choć z tej stodoły przerobiony, tylko kilometr dalej! - jest sześcioklasówka, której i w Warszawie mogliby nam pozazdrościć, są piękne nowe hacjendy, wszystkie na to samo,  jak na Long Island, kopyto, wszyscy też mają jak nie "szos-dę", to „ jota w jotę", i nikt pieszo nie chodzi (no, chyba że jest się tym "jednym na pięciu" bezrobotnym za burtą - ale tych los "rumuna" nikogo już ani nie roztkliwia, ani obchodzi), do francuskiego "drogomarche" do hiszpańskiej "stonki", angielskiego "tęskno" rzut kijem... Europa!

 

Rozdział 8:  Dziwna piramida w R.

Popegeerowska wioska przy granicy w Zachodniopomorskiem żyje w szczerym polu i daleko od szosy w wielkomiejskich blokach z balkonami, łazienkami, centralnym choć etażowym ogrzewaniem i satelitarną za oknem - jakoś jeszcze żyje... w zasadzie jedynie już tylko drogą inercji z tych emerytur i rent raczej "tych starych komuchów", co to - póki jeszcze dychają i nogami włóczą - tę społeczność w atmosferze braku perspektywy, żebractwa i pijaństwa, na krawędzi kodeksu karnego scalają. Ale jak już ich zabraknie,  jak odejdą tymi "nogami do przodu", wszyscy pozostali, duzi i mali, musowo się stąd wyniosą, jak ten jeden mąż,  jak ta Armia Czerwona z lotniska w Chojnie czy ci z piechoty i z wojsk rakietowych - pancernych z Bornego Sulinowa... a wtedy te po nich eleganckie bloki z balkonami i satelitami,  jak w ościennym, DOSŁOWNIE dechami zabitym Gartz czy w Schwedt, pokrzywami zarosną i tym dzikim bzem,  jemiołą...

Jest na szczęście w tej Ropie wiosce stary poniemiecki cmentarz z dziwną na kilkanaście metrów wysoką piramidą -grobowcem, w którym na początku XIX stulecia graf Fharennhait córeczkę malutką swoją pochował, a potem sam wraz z rodziną i potomnymi obok dziecka kochanego swego się z czasem położył... Piramida dziką różą i kaliną-jarzębiną przez pięćdziesięciolecia porosła, cmentarz na głucho zagłuchł, a polskojęzyczna raptem po wojnie wieś "zewsząd i znikąd" do niego żadnej głowy już wcale potem nie miała, z trudem wielkim - byle gdzie indziej, z dala od tego gada-Niemca! - własne mogiłki stawiając, nad trumnami bliskich weseląc się lub gorzko płacząc...

Zagasła gwiazda Bieruta towarzysza, Gomułka odszedł wygwizdany, obśmiane i zgniłymi jajami obrzucone odeszły za Gierkiem partyjne szeregi, sam pegeer w ślad rozpadł się-rozleciał, częścią rozkradziony, częścią siłą rzeczy - i wtedy na początku 3. tysiąclecia w R. małe szkolne dziewczynki, często gęsto dotąd głodne, odkryły... że ta piramida - toż to kopalnia pieniędzy i to w euro! Same - z pomocą nauczycieli i dyrekcji - Madames et Monsieurs! Les chapeaux bas! - skserowały w szkole folder reklamowy o cmentarzu, Fharannheitach, ich rodzinnych koneksjach i pogrzebach i o tym piramidalnie dziwnym grobowcu z kamieniami mocy, "i wystarczy rękę do nich przyłożyć, a poczujesz mrowienie lub gorąco albo zimno przejmujące", same się tej familijnej historii niemieckich urodzin kolejnych i kolejnych śmierci wzajem od siebie,  jedna drugą ucząc - nauczyły, na blachę tekst wykuły, krąg coraz młodszych przewodniczek cmentarnych poszerzając, ba! zaczęły się same ze słowniczka niemieckiego tej niemczyzny uczyć, bo Niemcy też przecież przez te tutejsze przygraniczne zadupia jeżdżą i ciekawią się, co z tą po nich niemiecką spuścizną?  jak tam te ich po babce-dziadku dawne domostwa i Kirchen?  jak też ten Polak ich niemieckich grobów pilnuje-strzeże?? - i tak zrodził się nowy fach na polskim przygraniczu: fach dzieci - historyków sztuki...

Cmentarze nie tylko w Wilnie i "we Lwowi" w proch i pył się rozpadają pod nieobecność Gospodarzy - ten sam gorzki los spotyka także niemieckie nekropolis na naszych Ziemiach Odzyskanych, bo tak naprawdę tylko "pańskie oko konia tuczy". Dopiero dzisiaj "w ty Unii naszy kochany" uczymy się szerszego oddechu i tej myśli bezcennej,  już w codzienność wplatanej-wdrażanej, że tutaj nad Odrą NIE JESTEŚMY TYLKO PO TO, ŻEBY NIE MIEĆ KORZENI. W unikalny sposób przejmujemy dziedzictwo również po tych, co stąd w czasie Apokalipsy wojennego frontu uciekli - skokiem "do" lub "przez" graniczną Wodną Rzekę...

 

Rozdział 9:  Po przekątnej 700 km na południe

Miejscowość B. leży w południowej Małopolsce het! aż "popod Tarnowem" - to spora wieś, licząca z pół tysiąca bogatszych (rzadko) i biedniejszych (dużo częściej) domostw, rozrzuconych po okolicy lub położonych wzdłuż szos, dróg i bezdroży - jedne sterczą na grzbietach Beskidów, inne chowają się w malowniczych dolinach,  jeszcze inne "podpierają" zbocza. Bezrobocie przegnało stąd wszystkich młodych - zostali starzy, te kaleki i kobiety z dziećmi. Że Polska, pracując w Austrii, we Francji czy Italii, "się dźwiga z tych klęczek", to widać tu i ówdzie nawet gołym okiem: na jednych domach pojawiają się nowiuteńkie kolorowe dachy, na innych - docieplenia i świeże elewacje, tu trawniki "wygolone pod włos", tam piękne ogrodzenie, jeszcze gdzie indziej okna plastikowe podwójne, podjazdy z polbruku, altany, chevrolety, egzotyczne tuje, araukarie, glicynie, na wybiegu kaukaz z Kaukazu, labrador z Labradoru i husky z Alaski.

I w dolinie, i na grani stoją w tej jednej wsi dwa nowiuteńkie, jak z igiełki, okazałe kościoły, których sygnaturki co i rusz rozlegają się w promieniu wielu kilometrów. Ich z daleka widoczne wieżyczki dla nowoprzybyłych czy przejezdnych stanowią niezawodne nawet nocą punkty orientacyjne (oba są iluminowane).

Od niezupełnie tutejszego dziadka Te (nie jest autochtonem - to obcy aż het! ze Świnoujścia; tam jest dopiero pogranicze!) słyszę, nie chcąc o niczym takim słyszeć, że kilka ładnych lat temu trzech miejscowych zbójów (znanych we wsi od dziecka - nawet policji) którejś ciemnej nocy włamało się do stojącego nieco na uboczu domu, gdzie mieszkała staruszka-nauczycielka... i posiekali starowinkę, nie szczędząc razów, chociaż uczyła wszystkich w okolicy od dziesięcioleci i zasłużyła swą pracą na lepszą chyba śmierć,  jak się tak nad tym zastanowić... Jednego z nich dopadli i posadzili na dożywocie, ale... za dobre sprawowanie niebawem może być zwolniony - i wtedy wróci tutaj "do siebie" (ale co oznacza: "wrócić do siebie"??! ktoś, kto z zimną krwią, siekając i ćwiartując, przelał krew niewinną, nie będzie już wzdragał się przed niczym, choćby mu groził miecz katowski! czy taki wróci do siebie??).

- A co z tymi pozostałymi na wolności dwoma innymi zbójami? - nie ciekawa wcale ciekawie pytam dziadka Te.

- A zarżnęli i posiekali, zrabowali wszystko, co miało wartość jej życia, i se żyją, jak te paniska, jak ta ptaszyna, co to nie orze - i zawsze może.

We wsi dobrze ludzie wiedzieli, KTO zabił i ograbił nauczycielkę, ale każdy milczy jak ten cmentarny stęchły grób, pysk trzyma na kłódkę. Może jakby była nagroda za wskazanie sprawcy, może gdyby co z tego mieć mieli... ale tak ot, za nic, za "dziękuję"?? Głupich nie ma! Żeby potem której nocy trafić pod nóż jakiemuś mścicielowi?? albo nadziać się na świeżo "z  ula" wypuszczonego za dobre sprawowanie samego skazanego i w dodatku w eskorcie takich jak on trzech innych rzezimieszków??! W życiu!!

Gada, gada-opowiada dziadek Te, że jest w tej jego - a i po trochu już jakoś i w "mojej" - pradawnej małopolskiej wsi melina, o której wszystkie wróble itd., gdzie o każdej porze każdy kupi "podrasowany" alkohol i nie tylko (papieroski i trawka też mogą być "stiuningowane"), i da się tym tak "nabuzować",  jak ten wystrzelony pershing; policja przejeżdża tędy 366 razy w przestępnym roku; w biały dzień wszyscy TAM właśnie się zaopatrują, słonko, deszczyk czy zawieja – i… nikt nic nie wie! Malutkie dzieciaczki, zbudzone ze snu, dokładnie podadzą adres speluny - i?? Interes latami kwitnie i pączkuje, każdy jeden "zadowolniony"; rano pędzi do jednego z tych dwóch iluminowanych kościółków, rączki pobożnie składa i modli się do tego Jezuska, a wieczór napity,  jak stodoła itp., itd.

Krzepki jeszcze na oko dziadek Te - to zapalony fotoamator, miłośnik lokalnego radia i przyrody, wegetarianin, pacyfista i hodowca dwóch koni (tak przy okazji i szeptem na stronie: przede wszystkim "liubitiel żenskowo poła", "pan Rozwodnik", który dwóch swoich syneczków zostawił ongiś pod opieką pierwszej porzuconej żony; nad morzem spalił za sobą wszystkie mosty i udał się w Polskę,  jak ci Młynarskiego-Gołasa "panowie od snów na schabowym" i ot,  jak ów Koziołek Mądra Głowa z Pacanowa... a finał taki, że swawolna pogoń za spódnicami i psychologia motylka doprowadziły dzisiaj starego, 70-letniego capa i satyrę na satyra do wiecznego tułactwa z głuchą pustką w sercu i do kosmicznej samotności - jakie więc znaczenie mają i ten entuzjazm dla przyrody, ten pacyfizm i weganizm, i umiłowanie radia koni?? Te! dziadku! Przyroda, ograniczona tylko do kamieni, lasu, zwierząt i bab - to wygodny mit! Poza nimi są też w tej przyrodzie odpowiedzialność i obowiązek, tj. żona i własne dzieci! Nawet wilk chroni swoje wilczęta!)

Rozziew między światem mężczyzn a światem kobiet wypełnia - świat dzieci. I tu jest dopiero dramat! Matki uczą miłości, dzielenia się z innymi, poszanowania życia, higieny, dbałości o własne zdrowie, uczą mówić prawdę, dbać o porządek wokół siebie - Ojcowie wnoszą w świat dzieci dyscyplinę, pogoń za dobrobytem i sukcesem, arkana sztuki przetrwania, mimikrę i podchody, lekceważenie własnego zdrowia, poszanowanie dla władzy i brak respektu przed śmiercią. Co z tego mają tak naprawdę nasze maleństwa? Chaos:

Matka rozpieszcza potomstwo            -    Ojciec uczy być twardym

Matka - trwania, stabilizacji i tradycji    -    Ojciec eksploracji i awangardy

Matka uczy pokoju, kompromisu         -    Ojciec walki o swoje

Matka przestrzega przed brawurą        -    Ojciec proponuje skoki na spadochronie etc. etc.

Wychowują nas już od kołyski ku często przeciwstawnym celom dwa różne systemy światopoglądowe - a skutek taki, że dzieci stoją na rozdrożu w szpagacie. Nie wytrzymuje tego ciśnienia niejeden związek małżeński, ludzie się rozwodzą i rozchodzą - a potomstwo... Najczęściej pozostaje ciałem całem przy winnej matce, rozdartym sercem przy winnym ojcu - z winą we własnej pogubionej całkiem głowie…

Ilekroć spadną obfitsze deszcze, miejscowy strumyk w B. gwałtownie wzbiera i na kilka metrów W PIONIE zalewa wieś po szyję, że trzeba się ratować z dziećmi, pieskami i tym cenniejszym dobytkiem gdzieś wyżej. Pół biedy, jeśli umiesz pływać i taka powódź nadchodzi za dnia i latem - ale jeśli zrzut wody następuje nocą, w te chłody i śniegi?! Ktoś powiedział, że walki uliczne, szara strefa, komary dokuczliwe i te powodzie - to uniwersalne przejawy życia zawsze i wszędzie... "Niet ot nich otboja!"

 

Rozdział 8:  Szopy

To nie tylko nazwa wsi, położonej za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, lasami, polami, jeziorami daleko od szosy wśród kaszubskich wzgórz - to także samonarzucający się symbol tutejszej mentalności, tak zagraconej trwaniem, że na teraźniejszość jakby nie starcza już czasem głowy. Każdy dom daleko od domu, chyba że zbiegły się jakieś drogi polne - rzadko najwyżej „kocie łby” jeszcze z czasów żelaznego Bismarcka, co to się kończą szczerym polem już za opłotkami. Na takim bruku, kiedy tak se jedziesz "bez wieś" rowerem albo tym wozem chłopskim, wszystkie swoje zęby liczysz.

Jaka nazwa wsi - takie pogranicze "zabite dechami". Samochodem z wielkim trudem cudem można tu dojechać. Któregoś lata jedyną tutaj, porządną, ubitą przez wieki, zwykłą polną drogę w jakimś szale tworzenia "zerwały" spychacze, traktory, koparki i dety, zdzierając kamienistą "nawierzchnię" i odsłaniając potężne złoża gliny... po czym jak się ten zwariowany sprzęt drogowy pojawił, tak odjechał na wieki... I odtąd odsłonięta przezeń glina pod wpływem jesiennych opadów zamienia się w pułapkę bez wyjścia. W dniu, kiedy Mama przewiozła ciężarówką do Szop wszystkie moje graty, akurat było od tygodni sucho - najwyraźniej tylko dlatego ta przeprowadzka się udała...

W latach 70-ch ub. stulecia to był istny kraj świata, gdzie tylko tym cudem w jesienny czas można było dojechać karetką  - i gdzie jedynie listonosz, cały po kolana w błocie, był łącznikiem z gminą, powiatem, województwem i resztą Ojczyzny, Europy i świata. W tych Szopach telewizory, okryte pokrowcem, stały w każdym domu - nie powiem! I nie to, żeby elektryki nie było, bo była; socjalizm podłączył wszystkie powojenne nasze sragwary siecią energetyczną od tego morza po samiućkie Tatry! Ale ludzie na wsi czym innym niż telewizja w pocie czoła się trudzili: krwawa ziemia kamienista-gliniasta od świtu do nocy wołała wołu swego pracowitego, i nawet drobne dzieci harowały,  jak te konie, pospołu z ojcem-matką, starą babką-koślawym dziadkiem deszcz nie deszcz, śniegi czy spiekota... Czasu na telewizję nie było wcale! Przyroda dzika, zimy srogie śnieżne, lasy stare, bory przeplatane brzozą, bukiem, leszczyną i dębem... Kto miał traktor - to był PAN! Reszta konikiem i tymi pazurami rolę swoją niewdzięczną drapała... Hodowano tu czarno-białe mleczne krowy, kury, kaczki; stada białych gęsi pstrzyły zieleń łąk i krzykiem alarmowały zbliżanie się "obcego" - liska-chytruska, tego upapranego gliną po daszek listonosza czy kogoś, kto lasem nadszedł od stacji w Mojuszu... i teraz idzie, wyraźnie miastowy: w tych szpileczkach w glinie albo w tych lakierkach, z dyplomatką, z wypchanymi siatkami, wujek z Kartuz czy kuzynka z Sierakowic... Gęsi to mądry zwierz, bacznie oczkiem swym bystrym śledzący całą okolicę!

W tych Szopach była nawet podstawówka 8-klasówka, był sklep spożywczy, po lekcjach już w tamtych czasach  całkiem pusty, z jedynym dyżurnym artykułem spożywczym - octem na półkach, była też strażacka remiza... (ale… jak ten ich piękny czerwony wóz jeździł po tej glinie??) Wieś rwała się do cywilizacji i tężyła do skoku w lepsze jutro z całych sił!

Do kościoła ludzie pchali się rowerem albo szli polami i przez las piechty na stację Mojusz - a stamtąd pociągiem jechali do Sierakowic, gdzie była Szopian parafia. Taka wyprawa zajmowała całą niedzielę i wymagała nie lada kondycji - zwłaszcza zimą, bo zawieje już w październiku zasypywały drogi po pas i tory kolejowe... Nikt się tu z nikim nie cackał; dzieci od kołyski były chowane w surowych warunkach i od małego przyuczane do ciężkiej pracy.

Mieszkałam wtedy w całkiem nowym, parterowym "domu nauczyciela", plecy w plecy z młodym małżeństwem - on matematyk-fizyk, ona nauczanie początkowe w ciąży.

Mieszkania nasze były 3-pokojowe "rozwojowe" - latem musiało się w nich mieszkać bosko! Świeżość tutejszej przyrody, zapachy wsi, pól, łąk i lasów dookoła, niebo nad głowami nieskończone, cisza kojąca, kukanie kukułki i szczebiot jaskółek - samo zdrowie! Niestety, lata już tam nie doczekałam...

W październiku nastały śnieżne i mroźne czasy. Po wodę chodziliśmy z moimi sąsiadami z wiadrami do szkoły, (kąpać się mogłam tylko w domu Rodziców, dobre 40 km od tych moich Szop - tylko tam też mogłam się oprać), nasz nauczycielski kibelek był poza domem: ot, drewniana budka z serduszkiem w przewiewie - pomysł konstrukcji jeszcze z czasów posła Sławoja... Dwa piękne i nowiutkie jak z igiełki piece kaflowe w mieszkaniu "nie trzymały" żadnego ciepła, chociaż paliłam w nich węglem, i powinno być w chacie gorąco,  jak w tropikach... Razem z popiołem wyciągałam z nich całe ich wewnętrzne zimne piękno -kawałki pokruszonej cegły szamotowej.

Spałam przykryta kilkoma kołdrami, i rano w szklance z niedopitą wieczorem herbatką dzwonił lód. Biegłam do szkoły bez śniadania, zmarznięta na kość - z nadzieją, że ogrzeję się... w klasie.

Już w pierwszych miesiącach pracy, ucząc w klasach łączonych,  jako początkujący młody nauczyciel ponastawiałam dzieciom więcej dwój… niż wszyscy pozostali koledzy razem wzięci. Mimo życzliwych sugestii i rad dyrektorostwa, ludzi ode mnie nieco starszych i bardziej doświadczonych, przez cały semestr "wiedziałam swoje"...

Zakupy robiłam zawsze po lekcjach, głodna po prostu już okropnie, nie w tym sklepie naszym miejscowym, gdzie o tej porze dnia stał "tylko ten ocet", co się był ostał - a może dobre 15-20 km dalej, w Sierakowicach, gdzie robiłam sprawunki na cały tydzień. Po ostatnim dzwonku biegłam do swojego lodowatego domu, brałam torby i przez zasypane pola, las i wieś Mojusz leciałam na stację Mojusz do pociągu.

Sierakowice - to małe kaszubskie miasteczko, gdzie na początku lat 70-tych był fryzjer damski i męski, piekarnia, stolarnia, restauracja, poczta, cukiernia, GS-y, kościółek, szkoły i przychodnia oraz kilka sklepów. Zawsze stamtąd potem wracałam, objuczona jak ten dwugarbny wielbłąd,  jesienią i zimą już po zmroku, ledwie żywa ze strachu... Wysiadałam z pociągu na stacji Mojusz i szłam Bismarcka kocimi łbami przez wieś Mojusz, dalej las ogromny tajemniczy, potem pola nieskończone ścieżką na skróty do wsi Szopy - i tego "mojego domu", plecy w plecy z domem sąsiadów: on-fizyk, ona nauczanie w ciąży...

Którejś jesiennej wietrznej nocy byliśmy my-Szopianie świadkami jakiegoś potężnego pożaru het! na horyzoncie: całe niebo w tej stronie rozświetliła krwawa łuna, i widzieliśmy, że paliło się tam jak w piekle... Nasi dzielni strażacy z tej naszej remizy z nowoczesnym czerwonym wozem gaśniczym niewiele mogli w czym pomóc biednym tym pogorzelcom... Wyszliśmy przed domy i po prostu patrzyliśmy na to, co się tam działo piekliło - całkiem bezradni... Zanim by który z nas tam z tym ze szkoły wiadrem wody dotarł przez te wzgórza-bezdroża-wądoły-góry-lasy, ogień dawno by już swojego dzieła zniszczenia dokonał... Biec czy jechać nocą w koniki na skróty po to, by przybiec-przyjechać... za godzinę, kiedy wiatr rozwiałby już wszystkie dymy i popioły?? Po co zatem, owijając się w poły tego szlafroka, nocnej koszuli czy płaszcza, tak staliśmy i gapili się na te dalekie fajerwerki? Swąd spalenizny chwilami i na naszą gromadkę zawiewał, chłodny wiatr szarpał paniom negliże... Staliśmy długo i wpatrywali się w cudze nieszczęście całkiem jak to stado baranów...

Dzieci przychodziły do szkoły całe w glinie, mokre od jesiennej szarugi, z rumianymi policzkami, dziwnie ciche i senne. Siedziały za drewnianymi ławkami z profilowanym pulpitem (jakie to proste, mądre i wygodne!) - siedziały jak myszki, wpatrzone nieruchomym okiem w panią, posłuszne i milczące... Prace domowe najczęściej "miały" nie odrobione, zapytane na lekcji o cokolwiek (pytałam nie po kaszubsku - a po polsku) stały stropione i zawstydzone... Długo "parowały" całym swym jestestwem - wszystko pachniało ich włosami, spoceniem, dziecięcym ciepłem i ciszą, i dopiero na przerwie budziły się do swojego dzieciństwa, nieodłącznych w każdej szkole przepychanek na korytarzach, śmiechów i gonitwy...

Kiedyś, akurat na moim dyżurze, rozbrykany mały chłopczyk sześciopalcy - szkolny prymus i wzór grzeczności i dobrych manier - grzmotnął głową w rozbiegu o kant framugi drzwiowej, źle widocznie obliczywszy kąt i odległość... i krew się polała: z rozbitego do kości czoła trysnęła fontanna! na ten śliczniutki bialutki kołnierzyk! na mnie! Zbiegowisko straszne, krzyki, alarm! Koleżanka (żona dyrektora) natychmiast przytomnie zrobiła przyśpieszony dzwonek na lekcje, nauczyciele zgarnęli dziatwę na lekcje i moich uczniów przy okazji, dyrektor w tym czasie już dzwonił po pogotowie i po matkę... i zostaliśmy sami: mały z tą krwią - i ja lat 20...

Zaciskając palcami brzegi rany (natychmiast przestała dzięki temu krwawić), pochylona nad siedzącym chłopczykiem (żona dyrektora przyniosła mu na korytarz krzesło), pocieszałam go i dodawałam sobie i jemu ducha... w nadziei, że lekarz szybko nas odnajdzie i oboje "uratuje"... Pewnie można było to czoło jakoś zabandażować i tym sposobem zatrzymać krwawienie - ale nikt tego nie zrobił (może nie było w szkole bandaża??). Mały był bardzo blady, nad wargą i na nosku pojawiły mu się kropelki potu - bałam się, że straci przytomność, więc aby zagadać mój i jego strach, żartowałam "beztrosko", opowiadałam jakieś śmieszne głupstwa, wypytywałam o jego pieska (czy go w ogóle miał?? - ja uczyłam starszaki, więc znaliśmy się "tylko z widzenia"), a czas mijał...

Kiedy przybiegła matka - dziw nad dziwy! - nie próbowała przejąć opieki nad synem: zbladła... i siadła! Trzeba było i ją pocieszać i groźnymi minami nad głową dziecka przypominać, żeby nie płakała, by nie plotła o ranie, i krwotoku... (nic już od dawna nie krwawiło, ale oboje z małym byliśmy jak z tej rzeźni po szychcie). W końcu, kiedy już myślałam, że pęknie mi kręgosłup (pochylałam się nad chłopczykiem chyba z godzinę!) ... karetka po tej glinie jednak przejechała...

Przerażało mnie nieuctwo moich dzieci: przynosiłam na zajęcia masę własnej roboty pomocy dydaktycznych, tabel, wykresów, wizualizacji do późna w nocy malowanych, kreślonych, sporządzanych; na lekcji pracowaliśmy bez wytchnienia, maglowaliśmy ćwiczenie za ćwiczeniem - a rezultat: każdy sprawdzian - faja!, każda klasówka - pała!, każda odpowiedź - bania! Nawstawiałam ocean tych "ocen"! W determinacji wzywałam do szkoły rodziców, organizowałam dodatkowe spotkania już po lekcjach, pracowałam z dzieciarnią u siebie w domu, biegałam w końcu po chałupach (nie może góra do Mahometa...) - i któregoś razu, przy takiej okazji pokazano mi zza ogrodzenia... widły??  i... zostałam poszczuta???... psami????... Miałam 20 lat... i wiele jeszcze nauki przed sobą!!

Moi koledzy-współpracownicy ostrzegali mnie, że źle się to skończy...

Potem szybko - jak to na Kaszubach - nadeszła śnieżna półroczna zima, i w Szopach wszystkie szopy zawiało po sam dach... Dla autochtonów, z dziada pradziada tutaj zaciekle walczących z naturą, to czas wytchnienia, dzieci robienia, kolęd śpiewania, z Gwiazdorem po domach chodzenia, nudzenia się i psioczenia, kiedy ta wiosna radosna w końcu zawita?!

A ja zachorowałam... W mieszkaniu miałam temperatury w okolicach zera, wc było pod chmurką w zawianym po kolana, po pas drewnianym "domku z serduszkiem", wodę lodowatą przynosiłam ze szkoły... Jedno ucho całkiem krwią mi spłynęło, na drugie jeszcze małowiele słyszałam - ale też nijako...

Któregoś mroźnego słonecznego ranka taka chora okropnie, spowita  jak zawsze tej zimy w kilka warstw kołder i koców, budzę się nieprzytomna jeszcze cała w gorączce-febrze... i widzę... no, tak - w niedopitej szklance herbaty dzwoni lód... a jakże! Dziwacznie nade mną powiewa firanka - jak żagiel porywana i wzdymana wiatrem do góry... Co to? Macam (spałam w czapce na głowie i w rękawiczkach) macam po stercie swoich "pierzyn" i widzę, że... pełno na nich... odłamków... lodu?? Co to?? Skąd ten lód na moim łóżku?! Ta firanka latająca pod sufitem... skąd??? I... pod brodą znajduję, nie szukając wcale... słusznych rozmiarów solidny kamień... może wielkości mojej pięści... Co to?! Układanka z tych puzzli się w końcu jednak układa: w szybie mojej jest dziura, jak po bombie, na pierzynie odłamki nie zimnego lodu… a szkła i ten ciężki kamień, co to - gdybym nim w łeb głupi dostała - pewnie by i zabił!! Ktoś nocą wytłukł mi w mojej sypialni okno! Tym pięściakiem! Dlatego te zasłony tak fruwają! Niczego nie słyszałam - świętej Panience podziękujmy Nazareńskiej! - bo byłam chora, miałam gorączkę i ogłuchłam szczęśliwie, jak ten pień wierzbowy salce! Mieszkałam na parterze (jedyna kondygnacja w "domu nauczyciela"), więc trafić w okno w tej sytuacji można nawet o północy w ciemnej nocy - i to z zamkniętymi oczami.

Taka była odpowiedź szan. Szopian na moje starania gruntownej polonizacji - tego zawracania Wisły patykiem - ich dzieci!

Od tego dnia (a był styczeń) codziennie już, przez kilka z rzędu miesięcy, aż do wakacji dojeżdżałam do pracy w Szopach: wstawałam o 4-tej w nocy, i, nie budząc Rodziców, wymykałam się z domu. Biegnąc przez zaspy na skróty przez las i potem pola, dopadałam malutkiej stacji kolejowej Dzierżążno, wsiadałam do pociągu do Kartuz, tam przesiadałam się na następny do Sierakowic, wysiadałam na stacji w Mojuszu, biegłam przez Mojusz, potem galopem przez kolejny las w Mojuszu i pola w Szopach... docierałam przed 8:00 do szkoły. Mokra od deszczu i potu kilka dobrych kwadransów "parowałam", cała czerwona,  jak ta piwonia, i łapałam oddech... A po siedmiu lekcjach zarzucałam na siebie kurtkę, chwytałam torbę z klasówkami i sprawdzianami - i chodu! z powrotem przez Szopy, pola i las w Mojuszu, przez wieś Mojusz na pociąg do Kartuz, tam się przesiadałam na ten do Gdyni, wysiadałam na malutkiej stacji w Dzierżążnie, biegiem przez pola i las - po 19-tej wpadałam już do domu... Boże! jaka byłam głodna!! Konia z rzędem!! Za pół królestwa!

Kiedy myślałam o tym, dlaczego  pokazano mi te widły, poszczuto tymi psami i poczęstowano mnie zamiast, po chrześcijańsku, chlebem - tym ciężkim kamieniem... to do głowy przychodziło mi tylko jedno: dla tego środowiska byłam jak ten kosmita! ufoludek zielony jednooki! Nikt nigdy mnie tam (mowa o dorosłych) do siebie nie zapraszał, ni do mnie nie zaglądał - i nikt mnie nie znał! wcale! Można kogoś nie lubić "za coś", za jakieś krzywdy, za niesprawiedliwość, za obmowę, za to, że jest się złodziejem czy podłym człowiekiem - ja miałam 20 lat, byłam pełna najlepszych intencji i życzyłam całemu światu i ludziom jak najlepiej! Miałam dzieciom stawiać trójki? Za co?! Toż one nic nie umiały! Niczego nie mogłam od nich wydębić! Czytały, dukając i nie rozumiejąc, co "czytają" - czwarta i szósta klasa! (byłam ich wychowawczynią), pytane o coś, "odpowiadały" milczeniem i błagalnymi spojrzeniami, pisały aortograficznie i bazgrząc niemiłosiernie; słupki i ułamki to była dla nich "czarna magma"; zeszyty szare od tej wszechobecnej gliny, ze śladami niedawnej jajecznicy, pięć kartek w środku - i to z oślimi uszami"! Chciałam je jakoś zelektryzować, wstrząsnąć nimi:

- Jak możesz?! Toż jesteś mądrym dzieckiem! Weź się do nauki! Codziennie odrabiaj lekcje i to zawsze w dniu zadania pracy domowej - nie po tygodniu, kiedy wszystko zdążysz już zapomnieć! I to już wystarczy, żeby były dobre oceny! Mieszkam przy szkole, blisko - więc czego nie wiesz, przychodź do mnie - we wszystkim ci pomogę!

Grochem o ścianę...

Któregoś razu po wywiadówce podszedł do mnie chudy wysoki wąsaty starszy już pan (dla mnie starszy) w mundurze kolejarza, w wieku 40 może lat, i, mnąc czapkę kolejarską w ręku, zapytał niepewnie:

- Pani, a moja Helenka jak się uczy?

- Jaka Helenka? (znałam wszystkich swoich wychowanków na pamięć - i żadnej Helenki wśród nich jakoś nie było!)

- Bulczak.

- Helenka Bulczak?

- Tak.

- A do której klasy ona chodzi?

- .................?? Sam nie wiem...

- Ależ to okropne! Jest pan ojcem - i nie wie, do której klasy chodzi córka?!

- Pani! Ja w dzień pracuję w polu, a nocami mam dyżury na kolei!!

Pierwsza odsłona... Gdybym tym tropem poszła, może nie doszłoby do dramatu...

Dlaczego dzieciaki niewiele umiały, dowiedziałam się już  niebawem, kiedy tylko zeszły śniegi...

Któregoś zimnego, mglistego poranka - było szaro, siąpił dokuczliwy kapuśniaczek - godzina może szósta-siódma - w drodze do pracy wyszłam w końcu z tego mojuszowskiego lasu na otwarte szopiańskie pola, idę wydeptaną ścieżką i słyszę... miauczenie?... zawodzenie?... niewyraźny minorowy tęskny śpiew?? Co to ja takiego słyszę?? Podchodzę bliżej,  jeszcze bliżej... i widzę zza linii najbliższego wzgórza parę sterczących... uszu?... potem koński łeb, wreszcie całego konia... a za nim.... małego chłopczyka??? może drugoklasistę? Proporcje koń - oracz wyraźnie wskazują... na dziecko?! I ten głos... Dzieli nas spora odległość, więc nie rozpoznam twarzy - ale... to jest mały chłopczyk!! który,  jak ten wąsaty chłop - orze??! Matko Chrystusowa!! Sam jeden pośród mroku i zawywań wiatru, pośród dokuczliwego zimnego deszczu, z dala od wsi płacze i - ORZE!! O, dziecino waleczna! dzielny Wielki Człowieku! Buty ci czyścić nie jestem godna! Szedł za pługiem - i płakał!

Zrozumiałam...

 

portal LM, marzec 2014

 

 

 

MNISZEK WŚRÓD LEŚNEJ CISZY

Mamie naszej Stelli i Dziadkom Antosiakom z hołdem, do ziemi pokłonem

To święte szczęście wyjątkowe mięliśmy, że nasi Rodzice byli "nie z tej Ziemi". Ale Tato jest już -  j u ż  j e s t ! - bohaterem "sam przez się", i nic tu ująć, nic dodać: diament błyszczy własnym światłem nawet w tym popiele (kto czytał Jego "Wspomnienia wojenne", wie, co mam na myśli) - inna sprawa: Mama. To przecież też był diament - i to jaki! tylko... Mama była wiecznie zbyt zajęta, żeby wysuwać się "przed szereg" na pierwszy plan bitewnego pola; bohaterstwo jej było w trzecim i w czwartym tle całkiem jakby niewidoczne. Chociaż...

Urodziła się jako druga z kolei córka 9 lipca 1922 roku w zamożnej rodzinie w ukrytym wśród podgrudziądzkich borów mitycznym Mniszku - tym samym, w którym tuż po przejściu frontu 1945 roku miejscowi wskazali palcem skrajnie skrycie tajną, otoczoną przez całe lata szczelnym kordonem SS z tymi psami wilczurami bez ostrzeżenia strzałami zasiekami, tym palcem wskazującym wskazali w głuchym lesie mniszkowskim na Kisach zbiorową mogiłę ponad 12 tysięcy mordowanych w tym odludziu wśród nocnej ciszy głuszy, "panie milicjancie, nasza władzo kochana, tu! to tu... o! tutaj! na tej polanie, kochany panie, tu, w tym... o! pan uważa na te korzenie! tutaj! co zawsze tyle grzybów maślaków opieńków jagód eśmy zbierali... w tym dole wądole, gdzie niżej... o! pan widzi?! w okupację zwozili ich tutaj ciężarówkami z plandekami nocą, rozebrać się sznele-sznele! kazali, łachy w kostkę złożyć równo, buty zzuć obok, szpadel w garść i -  Los! los! halt! hande hoch! - dół kopać... i...  i zabijali ich... tym... strzałem... ten tego... w tył głowy... tych ten tego... naszych, Żydów, Cyganów, zestrzelonych tych lotników Anglików, naszych, mężczyzn i kobiety, młodych i starych, mądrych i wariatów, naszych: księży, administrację z miast i wsi całego Pomorza, nauczycieli, żandarmerię, i ten tego... policję... naszą władzę kochaną... tu! o! tutaj!" Smród potajemnie skrycie nocami palonych ciał i tych ciał fetor włosów i paznokci mieszał się z tym kląskaniem słowików, zapachami konwalii, poszumami odwiecznego lasu wśród leśnej ciszy i docierał wszędzie het! za Wisłę nawet! - i wszyscy to czuli "wiedzieli", choć nie wierzyli, dobrze czując  "wiedząc", "Wśród nocnej ciszy" kolędując śpiewając! - tak naprawdę pojęcia nie mając, co ukrywa hycler w swoich rzeźniach i ubojniach, w swoich fabrykach mydła i materaców, w swoich elektrowniach, opalanych ludźmi, w swoich kamieniołomach, wyrąbywanych ludzkim grzbietem i ludzkimi kośćmi, w tych leśnych bezkresach w ciszy z pogranicza rozumu...

Mama była drugim dzieckiem zasobnych we wszelakie dobro Julii de domo Obrębska i Józefa Antosiaków, właścicieli aż trzech majątków: dwóch na Kurpiach, w tej Połoni i Olszewce nad tym cichym Orzycem, i jednego właśnie tu, pod Grudziądzem. To tutaj, w tym Mniszku nad Mątawą, zaraz po ślubie sami postawili swój syty dom ze starymi klonami lipami i facjatką na górze, sami uprawiali swoje żyzne pola, pielęgnowali pięknie kwitnące obejście z parą tłustych koników, tą krowiną i świnkami, kaczką, kurką i gąską, wróblami i jaskółkami, ogrodem i sadem, tu też rodziły się pierwsza Adelcia, następna Stasia, potem Genia i zaraz Gienek... Były jeszcze inne dzieci bezimienne... ale się nie uchowały... Jeden, Konstanty, kiedyś... taki malutki gu-a-gu! gaworzący piękny zdrowy silny chłopczyk... pilnowany nad rowem przez zajęte czym innym małe siostrzyczki, jak tak wiły wianki nad tą strugą, motylki goniły ważki złote łowiły żaby zielone trawne - ten Konstanty... gdzieś się raptem "zapodział", jak ten kamień w wodę, przez nikogo nie żegnany, i wyłowiono go dopiero wieczór daleko dalej... już... w Mątawie, Matko Chrystusowa! Włosy Antosiaki z głowy darli, dziewczynki posikały się i na śmierć zalękły na śmierć! ojciec chciał skórę córkom płaksiwym garbować - "ale co to daje???"

Na wszystkie wakacje do Mniszka Koleją Wiedeńską do swych czworga rozbrykanych jak na drożdżach rosnących siostrzeńców przyjeżdżał prosto z UJ-u z tego stołecznego ongiś królów polskich gniazda pięknego dalekiego Krakowa... wujcio Obrębski wypielęgnowany kochany wyczekiwany stęskniony! W Grupie Plac Ćwiczeń z tej kolei wysiadał podróżą daleką zmięty strudzony cały w sutannie czarnej od siostry Julii Antosiak, przez nią jedną kupionej za gruby grosz darowanej, w tej do ziemi drogiej sutannie z koloratką na peronie w Grupie wysiadał i do bryki odkrytej Genkiem nonsensownym nierealnym powożonej już szybko jednym susem zgrabnie wskakiwał przesiadał - wujek kleryk Janek Obrębski, piękny młody w teologii uczony wystudiowany! Oj, ile było z siostrą jego Julią matką jego tak naprawdę zastępczą jedyną po rękach i buzi całowań, ściskań i objęć z wdzięcznością za to drogie bardzo w tamtych czasach przedwojennych czesne od lat na jego nauki teologiczne łożone płacone przez nią jedną tylko jedyną! ile z małymi siostrzeńcami Antosiakami zabaw i tego śmiechu nad rowem, w którym ten Konstanty przez siostrzyczki małe przeoczony gdzieś się jak ten kamień w wodę zapodział... Ile pięknych uczonych o Bogu i tej "Biblii" księdze Wszechrzeczy rozmów, pouczeń i czytań, czworgu siostrzeńcom wieśniakom rosnącym tak szybko, jak te topole, ile wykładów i kazań oczy otwierających, prawdę o Chrystusie na tym krzyżu pośród ludu swego wybranego w bezleśnej ciszy na tej Golgocie jak ten pies ze złoczyńcami powieszonego - prawdę tę odwieczną przybliżających... Jaka sława na cały powiat Grudziądz - taaaaki wujek uniwersytecki Bogu i ludziom się tak bardzo podobający!

Jedna z Antosiakówien, najmłodsza śliczna jak z obrazka Genia - tuż po wojnie i tym swoim słynnym zamążpójściu z tej wielkiej miłości (to jej kultowe już przecież o swym kochanku-kierowniku młyna słowa: "wolę z tym w bunkrze, jak z drugim w pałacu"... bo przecież ją często przed nim, całym w tej białej mące, bardzo przestrzegali, na jego w młynie zbytnie upojenie flaszką ukazując argumentując, wesele z nim z wielkiej tej miłości jej mocno twardo odradzając), kiedy stare ojce-Antosiaki z kuframi w wielkim wstydzie za tego pijanego młynarza zięcia i za tę swoją Genię ślepą zakochaną do Połoni majątku swego drugiego na Kurpiach w końcu z Mniszka tego leśnymi dymami owiewanego i z tym Genkiem surrealistycznie zapodzianym opłakiwanego wreszcie się stąd byli wynieśli, sama Genia z tym mężem tylko pijakiem-kierownikiem po wielu porodach... w końcu zwariowała, po miedzach rozczochrana i boso w ten listopad grudzień chodziła, Bóg wie dokąd z Grupy pociągami jeżdżąc, "Mój Boże!" mówiła-śmiała się-płakała... "ale co to daje?" wiecznie powtarzając dziwiąc się wszystkiemu, a kołyskowe bezimienne dzieci jej w tej mące całe białe w Mniszku jedno po drugim, niepilnowane, nieżegnane z tej matki niepamięci wariacji głodu-chłodu marły - i było to zapewne też echo tego, co zdarzyło się również wtedy, podczas tej niewinnej zabawy z motylkami i kwiatkami nad tym żabnym ważek rowem z Konstantym zapodzianym... ale i także później - podczas tej w wojnę męki Golgoty w Mniszkowskim Borze, gdzie ludzkie żywe Boże Ciało latami smażyło się, zwęglało wśród nocnej ciszy pośród śpiewu ptasząt i zapachów kwitnących poziomek - także potem, już w styczniu 1945 r. - kiedy Wermacht dał Antosiakom kwadrans na opuszczenie ich zasobnego w Mniszku tego sytego domu z facjatką, ale bez aktorów już Rosjan z malutkim tłustym Wowką, i młodzież z pierzynami na głowach i albumem zdjęć pod pachą z ojcami w poduszkach z patefonem pod ostrzałem karabinowym artyleryjskim:

- Weg! Alle raus! Schnelle, schnelle! - gniazdo swoje z facjatką pod klonami opuścili już na zawsze, bo kamień na kamieniu się z niego nie ostał, i Armia Czerwona wkurzona przetaczała akurat tędy swoje katiusz żywioły, Niemców tłukąc na zachód z powrotem do ich ukochanego Deutschlandu Germanii o tannenbaum, o tannenbaum! z furią gnając przeganiając i Polaków od tych Niemców w Polsce nie różniąc... i jeszcze... kilka miesięcy później, już wiosną... kiedy to jedyny, najukochańszy brat - ten absurdalny nierzeczywisty choć tak prawdziwy Gienek, co tak pięknie śmigał z siostrami na łyżwach na zamarzniętych rozlewiskach Mątawy... ten Geniek, który sam z siebie, przez nikogo nie uczony, przez wiele miesięcy po przejściu dwóch tych wojennych frontów dwa razy tej wojny tymi własnymi złotymi rękoma prawdziwie i realistycznie rozminowywał żyzne pola Antosiaków, ten jedyny brat trzech sióstr płaksiwych, co tak cudnie grał na harmonii... ten Geniek 20-letni ... Mocny Boże mój!! Któregoś dnia ubrał się w tamten czas zamętu apokalipsy zawieruchy w piękny jak z igiełki garnitur, założył na rękę złoty zegarek, zarzucił na ramię akordeon cudną tę harmonię swoją - i przez kogoś, Kruka jakiegoś czarnego jak ta śmierć złowrogiego na zabawę z tańcami jakoby wywołany, przez nikogo nie żegnany, odszedł... w purnonsens mroczniejącą wieczorną drogą kolejnej pofrontowej nocy... Do dzisiaj nikt nie wie, gdzie jest ani dokąd tak poszedł, ani co się z nim dalej działo... Matka Julia osiwiałe włosy żywcem darła-wyrywała... ojciec Józef zapadł się całkiem w sobie... ukochany syn... jedynak-król pośród płaksiwych sikliwych tych lalek-dziewczyn... kto teraz dziedzicem będzie tej ich krwawicy... trzy siostry się tylko ostały na śmierć zapłakane wylęknione... albo, ściślej, ostały się tutaj już tylko dwie: Stasia i Genia - bo ta najstarsza, Adelcia, już bez miłości tuż przed wojną zamąż wyszła była za Kurpia na Kurpiach - i tam przez nikogo nie kochana, z dala od Mniszka raju, pierworodnego Maciusia swojego kochanego powiwszy, przez roczek go tylko hołubiąc chowając i w końcu go po jego tej chorobie nagłej krótkiej pochowawszy, krwawymi łzami opłakawszy - w jednym ręku skupiła dwa te Antosiaków kurpiowskie majątki, na nich się koncentrując i z nich i z tego pękającego w szwach stęchłego kościółka chorzeleckiego czerpiąc gorzkosłodkokwaśnosłoną pociechę, nie chcąc nic więcej wiedzieć nic-a-nic! i o niczym słyszeć... Bóg Miłościwy, Najświętsza Panienka z Dzieciątkiem i ta krwawa rola, te kurpiowskie piaseczki znad Połoni-Olszewki nudnej rzeczki zastąpiły jej - wszystko! Dzieci jeszcze narodziła czworo - ale jak tylko się były opierzyły, wszystkie z domu, od tej rozmodlonej wiecznie strudzonej na kolanach wdowy-matki, od tych piasczanych Kurpiów i tej Orzyca pięknej pradoliny nudy uciekłyyy! Byle dalej! Najsampierw na Wybrzeże, do tej stoczni gdańskiej, co to dzisiaj dawno już "pod młotek poszła", chociaż żywiła-poiła-odziewała całe to Trójmiasto - razem dobre ćwierć miliona... Najstarszy syn Adelci Antosiakówny dotarł nawet w Afryce do tej Libii, gdzie miasto na tym piasku-Saharze zbudował - i stamtąd pół roku później chodu! przez Rzym samolotem... za ten Atlantyk! do samego Kennedyego tego Reagana Busha Clintona! Wszystkie swoje rodzeństwo tam, w tym Nowym Jorku do siebie sprowadził, starą na kolanach bez miłości wysuszoną wdowę-matkę na tych Kurpiach zostawiając, temu Bogu miłosiernemu i Panience Jasnogórskiej poruczając...

Ale przecież nie zawsze było tak strasznie ponuro smutno niewesoło - przecież były też czasy lepsze, kiedy żniwa przynosiły dorodny coroczny piękny plon, i mała Stasia, zaszyta w kucki na Mniszka zagonku grochu z skowronkiem nad głowiną, strączek za strączkiem pchała do wesołej buzi albo na tych wiśniach z rodzeństwem i tym nonsensownym Genkiem-urwiskiem siedząc, na wietrze kołysząc się razem z Brunem i Gunterem na gałęzi huśtając, opychała słodziuśkimi owockami, razem z tą Gundel i Annerose cała jagodami umazana aż po szare, tego świata ciekawe oczęta...

W wakacje zjeżdżały całymi rodzinami do tego ich świętego Mniszka a to kupcowa Karczyńska, a to Mullerowa, a to siostry Najdler rodem z samego Magdeburga Hamburga Wolfsburga - bogate mieszczaństwo z samego tego Grudziądza - Graudenza na letnisko na tej w Mniszku facjatce u Antosiaków! Dziadek Józef bardzo te spędy gościny lubił - już dzień wcześniej a pluskał się w tej sieni w parującej mydlinami balii! a chlapał! a prychał! w koszule bialuchne pod muchą stroił! i golił się staranniej, niż zawsze, pucował, wyświeżał, włosy brylantował. Babcia Julia, wyszorowane do błysku córeczki swoje i tego nierealnego Genka-dumę ojców postroiwszy w co najlepszego, sama też z szafy wyciągała suknie swe bogate, pończoszki ażurowe, włosy utrefiwszy w skromny koczek według ostatniej mody przedwojennej, tam i sam chodząc, perfumy najwonniejsze za sobą aromaty nawet w sadzie tym kwitnącym rozwiewając... W kuchni świątecznym obrusem przybranej już gęś skwierczała z jabłkami, w duchówce dochodziły szarlotka sernik ten wiedeński z rodzynkami, dziadek nakręcał patefon z chórem Czejanda Adą Sari Bodo Eugeniuszem Żabczyńskim Szpilmanem Foggiem - i dalej w tany! z dziewczynkami z kokardkami w warkoczykach, z tym Genkiem do tańca-różańca tak zdolnym, fokstrota, kiks-stepa czy tango walcując-kołując-wywijając z przy-tu-pem! Ile było śmiechu - babcia Julia boki zrywała! siostrzyczki trzy mało się z tego rozpuku nie popłakały posikały!

Goście bogaci z Grudziądza przyjeżdżali pociągiem do Grupy Plac Ćwiczeń, a tam już dziadka Józka w dwa tłuste koniki zaprzężona bryka z latarniami, skórzanym siedzeniem-oparciem na nich czekała, a ten absurdalny Geniek-zuch z biczyka trzaskał, tym powozem krytym odkrytym powoził, panie rozmową przystojną nawet po niemiecku bawiąc, chłopców sobie rówieśnych w bezsilną zazdrość w to siedzenie skórzane wbijając. Jaka miła leśnym tym duktem słoneczna konikami droga! ile ciekawostek nowości z samego tego Berlina-Graudenza! i tyle tych niespodziewanek, prezentów przywiezionych wszystkim darowanych w domu pod klonami lipami wyglądanych spodziewanych.. Mullerowa-krawcowa przywoziła z dziećmi swoimi zawsze te cudne tiule, batysty i cienkie brabanckie koronki wełenki i potem szyła-szyła Antosiakom szykowne jak z igiełki paryskie ciuszki prosto z tej Europy, co to już w tej Bawarii i tej Brandenburgii Saksonii Westfalii Tyrolu po trochu już po te zęby się zbroiła, do anschlusu heil hitler! sposobiąc i swe siły tężąc, Luftwaffe, Krigsmarine i Wermacht pilnie w zdobywaniu zabijaniu szkoląc ćwicząc. A ile było przy okazji okazji do gadania tego śmiechu nie tylko po niemiecku! bo sama Polka grudziądzanka Karczyńska też w Berlinie się rodziła wychowywała - i te małe Antosiaki w Plattdeutschu w Mniszku pod tymi klonami lipami na facjatce z radością pilnie uczyła trenowała, halt Hande hoch nischt sisschen wychowywała.

W szkołach po wsi tutejsze dzieciaki też się w tej niemczyźnie chciał-nie chciał podciągały doskonaliły, bo Ziemia Grudziądzka wprost od tej Niemców, dorosłych i dziatwy szkolnej, szprechowania kipiała - tutaj były ich Piątej Kolumny wielkie majątki, firmy, odlewnie, fabryki, geszefty; razem z Polakami, Żydami tę krainę dobrobytu przed wojną bogacili - w wojnę, tych Żydów, Cyganów, Polaków się w głuszy ciszy leśnej Mniszkowskich Borów pozbywszy ręce od nich umywszy, mlekiem i miodem ziemię tę krwią płynącą 6 lat ogołacali, do Vaterlandu pociągami co cenniejszego dzień w dzień furami TAM do siebie wszystko wywożąc, dobrobyt ten grudziądzki odwieczny zubożając, okradając. A trzy te siostry Najdler jak tylko usta otworzyły - tak zaraz tym szwargotem, germańskie kluchy łykając i tymi kluchami się krztusząc, szwargotały, "wir lieben das Autos und wir lieben der Kinder und Kirchen", i czwórka małych Antosiaków chciał-nie chciał te kluchy po berlińsku "sprechen sie Deutsch" szprechotała (tak ma być!), aż nikt by nie uwierzył, że te czystoniemieckie w gadce dzieciaki to takie polskie ze wsi nad Wisłą w sercu Polski buraki wieśniaki prosto od tej krowy!

Oj! jak pięknie i rodzinnie się wtedy z tymi "gościami" (tak ma być!) piknikowało wprost na tym suto zastawionym obrusie rozesłanym w upał nad bystrzyną rybnej cienistej Mątawy, wśród leśnej ciszy gędźby wody, ptaków i w tym poszumie borów Mniszka odwiecznego, najazdami krzyżackimi wojnami szwedzkimi potopami ogniem i mieczem dymami wśród nocnej ciszy nękanego! Dziewczynki z tymi swoimi widelcami urządzały na płyciźnie wodnej tej rzeczki istne polowania na te sieje na taaaaakie lipienie okonie! - aż się dziadek Józek zaśmiewał na harmonijce ustnej wygrywał, z patefonem tańcując z babcią Julią siostrami Najdler szwargocąc albo z tym Genkiem, co to mu nogi same hołubce i przytupy aż kurz z tą Trudą i Gundel wybijały.

Ten Genek nierealny to dopiero był aparat! Raz Antosiaki, w trosce przed deszczem pokosy swoje świeże ratując, na łąki swoje biegiem z tymi grabiami na plecach poleciały - w domu przy pieczonej w piekarniku dochodzącej z jabłkami gęsi zostawiwszy tylko zucha najmłodszego nierzeczywistego, a że roboty  z tym sianem było jednak sporo, i ta ulewa przeszła jakoś bokiem, po godzinie dopiero do domu zziajani głodni z tymi grabiami wrócili, tej gęsi pieczonej wyczekując się spodziewając - kostki jej tylko smakowne ogryzione na talerzu w końcu w tym majeranku i jabłkach zjedzonych znaleźli... Ten Genek! Sam caluchną gęś jak ten smok krakowski wawelski pożarł pochłonął, ości wszystkim same jeno zostawiwszy! A to się dziadek Józef z babcią Julią ucieszył! Aż te trzy siostry spracowane w tym sianie do bólu pęcherzy nagrabione pieczeni tej złaknione zapłakały!

Co miesiąc dziadek Józef wchodził po schodach na swój pod klonami lipami strych z facjatką i stamtąd dźwigając znosił walizę ciężką, na zamki i siedem spustów dwiema małymi kłódkami zamkniętą, kładł ją w kuchni przy świetle tej lampy naftowej na środek stołu, kluczykami kłódki te dwie otwierał - i wszyscy domowi mogli na własne oczy zobaczyć i własnymi tymi rękami - już który raz! - w głowie policzyć, ileż to też pieniędzy Antosiaki przez te lata krwawej służby na tych własnych trzech majątków żyznych rolach, na tych Kurpiach dwa z nich dzierżawiąc, byli oszczędzili. Dziewczynki ciemnymi od wieczora spod rzęs oczami wpatrywały się w maga-ojca i wróżkę-z koczkiem modnym matkę, najmłodszy oczko w głowie Genek nonsensowny siostrzyczki trochę poszczypując, za warkoczyki małowiele ciągnąc, też na to bogactwo gniazda własnego dziedzictwa miał pilne baczenie staranie, i życie płynęło jak w tej bajce... jak w bajce...

Dzieci z sąsiedztwa - tego lepszego, ma się rozumieć, z "dobrych rodzin" tylko najlepszych - bo przecież nie ta gołota biedota bosa, brudna usmarkana, co to u klamki od zawsze na przedwojniu wszędzie, jak ta Polska długa wisiała, na żebry i to codzienne łamanie prawa zdana od kołyski skazana, z prawem własności skłócona, po kryminałach w rzemiośle bita ćwiczona! - dzieci z najbogatszych w Mniszku rodzin (a Niemcy okolic Grudziądza do nich od lat przynależeli) w szkole i po lekcjach z Antosiakami za pan brat z tym Genkiem-wodzirejem-saperem-minerem z jego siostrzyczkami naszwargotać się rozstać te dzieci nie mogły, a to zaszyte razem z nimi na tym zagonku grochu ze skowronkiem, a to na swoich truskawkach wiśniach wiatrem kołysanych, te owocki sosyste (tak ma być!!!) do wesołych buzi raz za razem pchając zajadając, to znowu na tych balonówach dziewczyny z rzęsami roześmiane na ramie z poduszką wożąc, na dziadka Józefa pianinie i tej harmonii Genka wygrywając, przy patefonie na organkach wtórując z Szpilmanem Foggiem Adą Sari tańcując, pisma ciekawe polskie prenumerowane książki mądre przeglądając, po zamarzniętych rozlewiskach ślizgając się z górki na pazurki na tych śmigłych łyżwach... a i tak: prosto na podeszwie i na samym tym tyłku albo i na tych saneczkach, parą i zdrowiem buchając (w przypisach: balonówki to przedwojenne rowery z grubymi oponami - taki prototyp "górala") czy na bryczkach saniach kuligach po wsi hejże! ha! rozjeżdżawszy...

Tymczasem... wujaszek Janek w tej do ziemi sutannie z koloratką uczony wypielęgnowany, przez siostrę swą Julię jak przez matkę hołubiony w tym Uniwersytecie Jagiellońskim w teologii w końcu pięknie wykształcony - od kurii swojej otrzymał do Płocka skierowanie na praktyki niezbędne u starego proboszcza w starym tym szacownym kościele, co to trzy stare siostry-stare panny miał aż w nadmiarze po szyję dosyć. Tenże stary proboszcz młodego tego wujka Janka adepta krakowskiego pilnie we wszystko co księdzowskie sposobił wdrażał, siostrom swym starym pannom surowo nakazując smaczne dla gościa swego młodego zielonego uczonego gotowanie kucharzenie pieczenie solenie słodzenie dogadzanie takie... że już po roku takich praktyk wysilonych natężonych tych trzech panien starych starania jedną z nich, najmłodszą, do ślubu przed ten ołtarz z tym wujkiem Jankiem już ze wstydu czerwonym bez sutanny koloratki zaprowadziły były... Babcia Julia włosy darła wyrywała, dziadek Józef, często gęsto od dawna na tego szwagra bardzo młodego uczonego swojego zezem zezując, z trudem jego wieczne kazania o tym Bogu i tej "Biblii" znosząc, wypielęgnowanie w tej za pieniądze jego sutannie koloratce nie bardzo trawiąc znosząc cierpiąc, koszta nauk kleryka Janka w tym Krakowie tak naprawdę samemu tylko z własnej kieszeni krwawicy ponosiwszy - ten dziadek, co nigdy-nigdy! nie zaklął... CHOLERA!!! - wybuchnął! Babcia Julia aż siadła, absurdalny Genek był mocno pobladł, a trzy te siostry-dziewczyny mało się na takie ojca nagłe ni z gruszki takie przekleństwo straszne niemożliwe nie posikały!

Jednak nie darmo polski hrabia Aleksander Fredro pisze: "Dziej się wola Nieba - z nią się zawsze zgadzać trzeba!"

Co niedziela dziadek Józef wypomadowany, do błysku wygolony, wyświeżony żonę i młodzież swoją bogatą sytą wesołą, w tych garniturach, z harmonią patefonem szytych sukniach berlińskich pończoszkach ażurowych, woalkach, białych rękawiczkach w upał z tym Genkiem nieprawdziwym po mistrzowsku powożącym na koźle - bryczką krytą odkrytą w te tłuste koniki do pękającego w tych szwach kościółka w Górnej Grupie woził. Tam to Bogu Najwyższemu i tej Najświętszej Panience Częstochowskiej nasi mniszkowianie, kornie w rozmodleniu klękając spowiadając się, dzieci chrzcząc i ślubując, zmarłych na cmentarz odprowadzając, tym płaczem ich z pompą czy śmiechem tym radosnym wyzwolonym żegnając - tam to parafianie nasi, a i te ich sąsiady-Niemce syte, bogate, kluchami szwargocące, kupą ludną dziękowali za te wszelkie łaski przedwojenne i to życie jak z tej bajki, co to nie śniła się filozofom... Dziady te proszalne i żebraki u wrót kościoła groszem dobrym słowem nakarmiwszy, o wujku Janku, już tym bez sutanny i koloratki myśląc-dumając z bólem serca zawodem, wstydem, "Bóg zapłać" słysząc od tych dziadów groszowych z rąk całowaniem do dom wracali, kapelusze na te głowy brylantowane kładli, tym obiadem, tymi kuropatwami w sosie przepiórkami już całkiem zajęci pochłonięci. A dziewczyny tylko oczyma ciemnymi spod tych rzęs na boki spod tej woalki strzelały, chłopców i kawalerów w tych swoich tiulach koronkach z falbankami nylonach perfumach mamiąc wabiąc i tumaniąc...

Kiedy Stasia skończyła 14 lat, a było to akurat w lipcu 1936 roku, nad Mniszkiem i jego dojrzewającymi pszenicami jęczmieniami słonecznikiem któregoś dnia skłębiły się od zachodu przygnane prosto z tej z Germanii granatowe czarne chmury deszczowe burzowe -  i zaraz potem cały zziajany, siedząc na oklep, na swoim czarnym granatowym wielkim jak ten byk ogierze do Antosiaków kłusem galopem, w samych tylko czterech białych "skarpetkach" roztańczonym, konno przyskakał nowy młody sąsiad Stefan Giziewicz prosto z Warszawy, gdzie był - takie słuchy chodziły - uczył się długo studiował i swe nauki właśnie tym latem był skończył. Wpadł jak ta czarna burza w skarpetkach na podwórze, Stasię tam tylko widząc w tych ażurowych białych rękawiczkach i tej woalce, wiatrem odwiewanej spod rzęs na zabój patrzącą - i widzenia z tatą jej, pilnie się dziewczęciu w tym Mniszku głuchym jak ta dziura deskami zabitym po warszawsku przyglądając, usilnie prosił. Dziadek Józef w stajni z Genkiem kosy ostrząc, przez otwarte wrota tętent ten galop z kłusem rumaka czarnego w skarpetkach i prośby sąsiedzkie o pomoc w zwożeniu siana przed burzą ulewą słysząc, zaraz koniki tłuste z synem tym szparkim odlecianym (tak ma być!!!) do wozu drabiniastego swojego w mig był zaprzągł - i razem duchem polecieli na te żniwne sąsiedzkie łąki, Stefan na oklep na tym arabie czarnym rozbuchanym tańczącym w skarpetkach przodem, w głowie swojej tę dziewczynę wiejsko-miejską berlińską na wsi zabitej konotując, ze sobą tym węzłem gordyjskim zasupłanym na wiek wieków wiążąc jak w tej bajce... jak w bajce...

Nie było dnia, żeby odtąd do niej konno czy pieszo tym rowerem nie nadjeżdżał i przychodził, coś zawsze wesołego w darunku jej w kieszeniach przywożąc - a to pieska malutkiego, że w kieliszku byś go pieścił zmieścił, to powieść romantyczną łzawą piękną sióstr Brontee Jane Austen Rodziewiczówny Dołęgi-Mostowicza albo ten z Warszawy prosto złoty zegareczek na rękę z grawerunkiem na wieczną miłości swojej pamiątkę, to znowu najpiękniejsze jabłka czy bułeczki te świeżutkie z makiem albo i słodką kruszonką gorącą z pieca Giziewiczów też prosto, ojcom Antosiakom zapowiedziawszy - i to od progu! - że on tę czternastolatkę chce chować dla siebie... Ileż to godzin razem po tym Mniszka raju-borze odwiecznym, mgłami tumanami znad Mątawy zadymionym po łąkach kwietnych w zaspach śnieżnych albo i przy stole patefonie tej Genka nierealnego prawdziwego harmonii dziadka przy tym pianinie przesiedzieli, z Adą Sari Bodo Żabczyńskim Foggiem przetańczyli... ile przespacerowali... I Stasia jak pod tym dotknięciem różdżki tej czarnoksięskiej w Stellę jak ta gwiazda z Hollywood wyrosła się zmieniła z liszki w motyla rusałkę przeobraziła dorosła...

Ale miała tylko lat 16 i tych Niemców-szkolnych kolegów rój z Gunterem, Wolfgangiem Brunem, Andreasem i jego balonówą na czele, więc któregoś wieczora zamiast czekać na dosyć już opatrzonego zbyt na jej wiek poważnego chwilami nudnawego jakby nawet swojego Stefana fana, siadła na ramę z poduchą i z tym Brunem czy Nicolasem szwargocąc szprechując... sobie była gdzie oczy poniosą pojechała!

Stefan, na oklep na tym rumaku w skarpetkach jak co wieczór do tych lip klonów przykłusowawszy, Stelli swojej w on czas gwiazdy nie zastawszy - do tej jak śnieg pościeli po powrocie do siebie półmartwy się złożył... Ojce do Grudziądza do samej Warszawy po medyków słali, dziedzica swego jedynego leczyli w strachu ratowali, do Antosiaków biegli, o przyczyny półśmierci dziecka swojego dziedzica zawsze tak zdrowego jak ten byk, jak rzepa półżywi pytali zgadywali, i mała Stasia nasza, na zawsze już wylękniona spod rzęs zapłakana - o tej poduszce na ramie i gadaniu szwargotaniu z Brunem Mattiasem na tej balonówie pilnie milcząc - jeszcze bardziej spoważniała, z dzieciństwa swego jak ta ważka rusałka pawie oczko z kokonu jedwabnika wyrosła.

Organizm byka i tej rzepy silny oraz te arkana wiedzy medyka warszawskiego Stefana do pionu w końcu przywiodły - i jak wstał blady z tej pościeli śnieżnej swojej, tak na rumaka swego w czterech tych białych skarpetkach wskoczył - i do Stelli swojej galopem!

Nastały mrozy zimy 1938 roku, i Mniszek deskami zabity zakopał się pod zaspami aż po ten dach. Antosiaki konia Stefana w stajni swojej dowiązali, gościa z mirem i szacunkiem w domu swym podjęli, przy stole posadzili, kawę do tego stołu z tym kuchem z Wiednia z rodzynkami kruszonką czekoladą gorzką podawszy. Stella w woalce oczy kryjąc z cudem po miesiącach leczonym ozdrowionym narzeczonym po polsku piękną polszczyzną o pogodzie, świętym Mikołaju i tych zaspach, jak gdyby nigdy nic...

- Zobacz, Stella, kochanie, co to ja ci w kieszeni w sieni od Mikołaja przyniosłem!

- Teraz?

- Tak, w kurtce mojej w sieni - w prawej kieszeni!

Stella lampę tę naftową ze stołu wzięła, Stefana w mrok z sernikiem kawą czarną gorzką pogrążywszy, do sieni wyszła - i po chwili jak poszła... tak zmartwiała biała cała na miękkich kolanach rozdygotana z tą lampą przyszła:

- Wiesz już, co to oznacza?

- ...

- Nigdy więcej tego nie rób! Nigdy!

I co takiego tam w tej kieszeni od świętego Mikołaja była znalazła?

Jeszcze tylko do września 1939 miłość ich na wieki trwała, rozkwitała trwała...

A potem z łoskotem przewalił się przemielił z hitlerem (tak ma być) apokalipsy czas, i bajka znalazła swój finał, o którym nie śniło się filozofom... Miły poszedł z szabelką jak stał z grudziądzką kawalerią pod te kul kartacze, odpryski, rykoszety - i jak tak na ogierze czarnym smolistym w skarpetkach białych na Niemca wyruszył, przez dziewczynę tulony całowany, żegnany, matką ojcem krzyżem żegnających, konia swego na śmierć zgonionego pod Bzurą straciwszy, w Warszawie na kolana rzucony, bez amunicji czy tej zwykłej broni do kapitulacji jak Polska długa przymuszony - tak po 6 latach dopiero wrócił przez ojca matkę witany całowany... z rudą żoną-Warszawianką z dzieckiem rudym swym na ręku... wrócił... już po wojnie, kiedy domu Antosiaków w Mniszku pod klonami lipami dawno już pyły rozwiane, nonsensowny ten Geniek w ten niebyt całkiem mroczniejący odeszły w garniturze harmonii tym zegarku przez nikogo nie żegnany i wielka 12-tysięczna bezimienna mogiła w Mniszkowskim Borze świat ten cały mityczny sielski dom syty z facjatką wywróciły były do góry nogami... A ten Mniszka wójt Stanisław Piotrowski zaraz w początkach września przez SS z tymi psami strzałem dobity jak ten pies na belce powieszony dla strachu większego wśród nocnej ciszy pośród ludu swego jego zawsze wójtem wybierającego - ten gospodarz we wsi najbogatszy, z majątkiem tak pięknym zaraz w tym wrześniu przez sąsiada zza płotu Niemca przejętym wraz z żoną siedmioma córkami synem jednym - jedynym w tyłek rykoszetem pokulawionym (tak ma być), a wszyscy oni z tej szlachty, panie dzieju! Piotrowscy w niewolniki u bauera-sąsiada tego zza węgła Pulmana szczęśliwie dla niego obróceni, ten wójt Piotrowski herbu płonący krzew jak ten kundel dostrzelony, już od strachów przed hitlerem wyzwolony - w ciche te bezpamięci dymów popioły spopielony...

Ale wojna to nie tylko ten Stefan na śmierć zakochany, do przegranej nierówną walką z samolotami faszystami armatami czołgami bez rumaka w skarpetkach z szabelką zmuszony, z nową nie kochaną dziewczyną-Warszawianką ożeniony - to także nasza Gwiazda Stella, do tej przymusowej pracy w szynku na wiślanym wale w Michale w arbeitsamcie z 17-stoma swoimi laty zapisana, przy tej ladzie jak ta wesoła fryga kręcąca się, trunki likiery słodkie Bier und Kofee Niemcom okolicznym i z Wermachtu Krigsmarine, ale Luftwaffe! szykująca, po berlińsku szpresien zi dojcz szwargocąca, oczyma spod tej woalki bardzo niebezpiecznie na zabój strzelająca, furorę czyniąca!

Sam starosta grudziądzki Gedert prosto z tego Berlina ze swojego wysokiego stołka w Graudentzu widzi ją tam het! za Wisłą na tym wale w Michale w białych tych ażurach zauważa i do siebie w niańki swoje bierze, troje małych dzieci własnych z żoną-Berlinką mając, służby swoje praczki kucharki sprzątaczki pokojówki w swym pałacu grudziądzkim z przodu z tyłu posiadając, do dzieci swoich już tej zajętej holocaustem i tym wśród nocnej ciszy Borze Mniszku Polaków Żydów Cyganów do nogi wybijaniem, tej głowy do własnych dzieci nie miawszy...

Jakże kochała ta trójka pociech Stellę Gederta tego starosty, na karuzelach z nią jeżdżąc koziołki fikając, do kina nur fur Deutsche chodząc, w jej łóżku z nią razem jak w kołysce jak z tą matką, ale bez matki Berlinki holocaustem tym zajętej, w tych norkach z pachitoską nylonach świętującej tryumf Wielkich Niemiec wiecznie na koszt Polski Rosji Paryża obchodzącej, z tą z Mniszka deskami zabitego Stellą dzieci trójka niemieckich w wojny zamęt w jej Gederta łóżku zasypiała, razem z nianią ubóstwianą w tej woalce z rzęsami w cukrowni Chełmży piknikując, samochodem- tym garbusem volkswagenem z nią za kierownicą w ażurowych białych rękawiczkach po Polsce mlekiem, tym miodem krwią łzami krwawymi płynącej jeździwszy... Malutka Annelise zasnąć wcale nie mogła, jak niani Stelli swojej w domu tym pałacu nie było - bo przecież tatko-starosta Gedert dawał swojej dzieci opiekunce nawet urlopy i wychodne, jakby w Berlinie Niemką czystą była nordycką Aryjką krwi klarownej, polskością nie splamionej!

Kiedy Stella na stacji Grupa Plac Ćwiczeń z pociągu w te Gederta wychodne wysiadała, zaraz nierealny Genek bryką krytą z latarniami odkrytą zajeżdżał, siostrę w tych białych czarnych woalkach rękawiczkach w upał ażurowych na skórzane siedzenia z latarniami sadzał, przez ten Bór Mniszkowski na Kisach z krzyczącą o pomstę do nieba pomstującą ciszą nocną strzałami w tył głowy zbiorową, deszcz czy zawieja, rosnącą mogiłą, dymami od tych ciał paznokci i włosów spowitą - do domu z facjatką pod klonami lipami do rodziców i tej Geni wiózł a zawoził. Ile było tej u Antosiaków radości, przy sutym tym stole gadania, winkiem obiadków z kaczką w buraczkach popijania, po Mniszku spacerów nad rybną w zakolach krzyczącą nurtującą Mątawą, ile wspomnień pod tym księżycem bladym dymami z Boru na Kisach jak włosami zawiewanym...

W Grupie Plac Ćwiczeń już nie nasi jak zawsze w koszarach żołnierze-piechota a Wermacht po zęby zbrojny w Berlinie musztrowany, na putz und glanz w sztylpach z trupim hacken Kreutzem strojony, wir lieben kluchy niemieckie łykający, nachtostem i okopami pod Moskwą przerażony koszarów Grupy kurczowo się trzymający, w soboty często do Antosiaków na tych motocyklach z przyczepami zaglądający, Muter i Vater do swych ojców dziadka Józefa babci Julii gadający... Bo dom pod lipami klonami był zawsze gościnnie po ojcowsku i matczynemu na oścież otwarty, i często gospodarze w polu grzbiety swe trudzili zginali - a w ich kuchni tymczasem i na pokojach Wermacht Grupowo (z Grupy!) się już był panoszył, na kozetce spał przy patefonie polskich chórów Czejanda Bodo Żabczyńskiego Szpilmana -Żyda Ady Sari słuchał zadumany wysłuchiwał, polskie książki i pisma przeglądał, na tej harmonijce dziadka Józefa pianinie absurdalnego Genka akordeonie przygrywając, chleb sól polski jedząc, tej z Mniszka Muter i Vatera z dziewczynami Stellą i Genią jak ten sen piękną z ich rzęsami i ich bratem w garniturze z złotym zegarkiem na plecach akordeonem w woalkach białych tych koronkach spragniony.

Oni też przecież, Hitlerem swoim wrzaskliwym heilhitlerującym błogosławieni, na urlopy swoje do siebie wyjeżdżali, w Germanii Vaterlandzie coraz wyraźniejsze krwawe spopielone ślady wojny już w zdumieniu niedowierzaniu powoli jak mogli tak liczyli, w ogonkach po melasę i kości w mróz wystawali, pożary coraz straszniejsze u siebie po nalotach gasząc - Unmuglich! szwargocąc kluchami swoimi się krztusząc w osłupieniu. Wracając do Grupy koszar Wermachtu od jubilera Antosiakównom złoty zegareczek na białą ich w rękawiczkach opaloną rączkę prosto z tego Berlina Frankfurtu Am Main albo papużki nierozłączki śmieszne w tej klatce przywozili, polskiej swojej muter i faterowi łby sera żółtego z koszarów w Grupie z tej kuchni oficerskiej kantyny kradli co najlepszego wynosząc, przyczepami całymi do Antosiaków wywożąc, Wielkie Niemcy swoje z wrzaskliwym tym Hitlerem - sami też wrzaskliwie każdemu heilhitlerując - ukochane Deutschland swoje tymi w przyczepach łbami sera zubożając.

Razu pewnego na tej facjatce pod Antosiaków lipami klonami małżeństwo dwojga młodych jak wiór wyschniętych aktorów-Rosjan z syneczkiem Wowką niedużym jak włosek chudym, kwaśną tę kapustę tylko jedzącym, w trójkę cichutko jak te myszki pod strychu dachem u nich byli zamieszkali w wielkiej tej tajemnicy sekrecie bez kordonu tych wilczurów SS zasieków w tym dechami zabitym Mniszku, co piątek sobota przez Wermacht z koszarów tej Grupy wizytowanym a się po niemiecku szarogoszczącym gęszącym, na pianinie dziadka harmonii patefonie na dole, pod tą skrytą odkrytą facjatką grającym nawet podczas nieobecności tej Muter i Vatera, z zastygłą na lód w napięciu trójką i Wowki małego buzi ręką mamy Rosjanki: - Ticho, Wowoćka, mileńkij, ticho tichońko! trzymaniem, bo drzwi u nich pod tymi klonami lipami jak zawsze po antosiacku przecież dla wszystkich na ścieżaj nigdy nie zamykane...

A tu tymczasem vedetty krwawej czas krwi i potu Stalingradu potem krwią Kurska nastał; von Paulus pułki swoje w kotle zaklęśnięte setkami całymi tysiącami Armii Czerwonej krwi germańskiej żądnej był oddał poddał, szablę marszałkowską tylko swoją zachowując, na Syberię razem z tymi setkami tysięcy armii swojej skazany bity zdany! Brat von Paulusa w pradawnym tym Włościborzu pod Kołobrzegiem przed swoim pałacem na tej gałęzi dębu pradawnego w parku swoim odwiecznym przed pałacowymi balkonami oknami na wieść o tym kotle krwawym nad Wołgą był się własnoręcznie na pasku od tych własnych spodni powiesił... I Wermacht bez tej swojej Muter i Vatera z mitycznego Mniszka osierocony z tej Grupy na wschód wagonami dygocąc... jednak… choć się Mniszka kurczowo był pazurami i zębami tak czepiał... w końcu odjechał, młodszych zmienników siedemnastoletnich w swych "grupowych" pustych po sobie koszarach w zamian, z heilhitlerującym Hitlerem na ten dygot wojska swoje na wschód nacht Osten! błogosławiącym, tych 17-letnich w to miejsce po sobie zostawując, tak młodych, tak łatwych w tej obróbce i w tych koszarowych pompen-żabkach w prawo patrz! na wschód marsz! do tej konfrontacji z żądną krwi tą ludożerczą Armią Czerwoną gotując...

Któregoś dnia na podwórze Antosiaków pod tymi klonami lipami w Mniszku budy z plandekami SS zajechały z motocyklami z tymi wilczurami przyczepami. Major sam z ordynansem w asyście drugich w czapach z piszczelami z sztylpami wyglancowanymi aż błysk na Putz und Glanz w tych czarnych ze swastykami mundurach heil Hitler z Genkiem nonsensownym z tym nożem w jego kieszeni granatem miną niewybuchłą się przywitali, Muter ANTOZIACK?!! i Vatera Antoziack!! żądając migiem ich widzieć rozkazując! Na facjatce pod dachem całkiem krew ścięło trójce na wiór kiedyś wyschniętych, kapustę tylko kiszoną z tą skwarką gęsiną chlebkiem gorącym prosto z pieca zajadających! Wszędzie jak cisza makiem choć dymy z Boru na Kisach aż tutaj zapełzały włosami paznokciami szponami w głowie rozum mącąc, od rozumu całkiem te głowy odwodząc, z myśli przytomnej do spodu wyzuwając!

- Nein! Maine Muter und Vater... - i dalej już dla większego naszego zrozumienia po polsku, czystym Plattdeutschem: Nie! Matka moja i ojciec mój w polu pracują! Ale... zaraz zawołam...

- i pędem gazu! do Rodziców w te szparagi grochu zagony, Rosjan na facjatce sparaliżowanych z Wowką malutkim z buzią matki ręką trzymaną losowi i tej SS ślepocie niemieckiej Ordnung must zain powierzając, trójkę ich na śmierć przerażonych zmrożonych pod tym dachem pod lipami klonami bez tego noża granatów na bezdechu pozostawiwszy.

- Sznele! sznele!

Przyszli z pola utrudzeni Muter w tej zapasce z koczkiem modnym i ten Vater cały jak ten wół skonany spracowany.

- Frau Antoziack?!

- Ja, abe naturlich... - piękną berlińską w odpowiedzi mową szpresien zi dojcz babcia Julia na to trudem swym wiecznym zmartwieniem Rosjan i Wermachtu w domu goszczeniem ludzkim traktowaniem z sił z tego Kisów dymu! całkiem wyzbyta.

(i dalej już po naszemu po ludzku)

- Mamy smutną dla Państwa wiadomość: pod Stalingradem padł Helmut Kruger - wasz syn. Przed śmiercią kazał Wam oddać te swoje rzeczy und papier...

Babcia Julia całkiem zbladła i siadła, dziadek chciał na harmonijce na pianinie "Marsza żałobnego" z tego smutku choć raz na tym patefonie przegrać, Genek nierealny osłupiał z Genią tą Stellą z rzęsami do płaczu już gotowymi pospołu... Rzeczy und Papier syna Helmuta Krugera swego przyjąwszy, SS ten z motocyklami przyczepami budami z plandekami wilczurami pucem glancem w Hackenkreutzach do samych wrót odprowadzając, w wielkim niepokoju na facjatkę do Wowki i rodziców jego ledwo jednak żywych aktorów zajrzawszy - Antosiaki z ulgą Bogu dziękowali, za syna swego Helmuta Krugera pamięć Stalingradu modląc się, "Hosanna na wysokości" pod niebo wśród serca ukojenia i tego za Helmutem synem płaczu nad Wołgą w pył przez Wermacht mieloną wyśpiewując, życiu radzi-nie radzi... jak w tej bajce wśród nocnej ciszy, o której nie śniło się filozofom...

Wojny surmy armaty przez Mniszek z Kisami nad tą wieczną Mątawą po sześciu z kawałem latach swoje burząc po drodze z kamieniami równając wszystko w końcu odtrąbiły, ale zanim to się stało, w najgorszy czas tych katiusz Armii Czerwonej z furią Wermacht do Berlina nacht Westen! nacht Westen! ich kochanego niemieckiego - ten Wermacht Luftwaffe Krigsmarine, jak wszy przed sobą Czerwonej mielącej tłukącej, któregoś ataku takiego strasznego wszystko mielącego tłukącego, na podwórze wciąż jeszcze sytego z tą facjatką zawieszoną w stan nieważkości pogrążoną w trwaniu, pod klonami lipami z Rosjanami ich Wowką już wszystko jedzącym, jak wszyscy domownicy Antosiaki z ich Grupowym Wermachtem, teraz pod Stalingradem Kurskiem Moskwą bitym nacht Westen! do Vaterlandu! Kammeraden!! kochanego Uber alles już Ruskami o Tannenbaum! o Tannenbaum! wśród nocnej ciszy, zadymionej nawet 15 km dalej nad Wisłą, nieźle już dosyć na tych skwarkach z chlebkiem ziemniaczkami puree z kaczką całą w buraczkach odpasionymi - na tego domu Mniszka podwórze z grochotem łoskotem perszeron jak byk ten z jaszczykami z amunicją gnany zagnany ogrodzenie i siebie na ziemię z językiem spienionym wywalonym skonanym przewalił, cały w tej krwawej pianie zdychany (tak ma być!) na śmierć zajeżdżony. Niemcy tego perszerona - Alle raus! Schnele! schnele! - do stajni dziadka Józefa z absurdalnym Genkiem, pepeszami im grożąc, po koniki ich tłuste przy żłobu owsie zadowolone przycupnięte Hande hoch! z rękami w górze pognali, te koniki zdziwione od owsa swojego żłobu na siłę z Genkiem dziadkiem Wermachtem odciągane zaprzęgali, na zdechłego perszerona w drgawkach z pianą krwawą wymieniali. Najczystszym po rosyjsku Plattdeutschem dziadek Józef po polsku po ludzku prosił błagał te Hande hoch swoje załamując:

- Panowie! Toż nie róbcie tego, na Boga! Czym ja będę latoś orał?! Panowie!!!

- Weg! Weg! Nischt sischen Hande hoch! Rhue! Raus! Raus! Verfluchte schwaine! Arbeit macht frei! Ordnung must zain!

Jak przygrochotali z łoskotem tłuste wszystkie nieswoje wojny koniki przez Europę z Flandrii Ardenów zadziwione tłukąc poganiając -Schnelle! Schnelle!  - tak ze swymi jaszczykami z armatami za dymami kurzami pepeszami i Mątawą w tym Berlinie jak ta kamfora, ten eter wyparowali znikli... A na tym podwórzu z ogrodzeniem i perszeronem przewalonym zdychanym w tej pianie, dziadek z Genkiem tą babcią Julią w koczku w zapasce i zapłakanymi aż do spuchnięcia dziewczynami - martwa cisza, jakby kto umarł, choć koń przez Wermacht z jaszczykami spieniony tutaj na śmierć zagnany jeszcze bokami ciężko… jeszcze robi dycha i... jakby całkiem już na księżą oborę patrzy... Migiem Genek fenomenalny do stajni skoczył, po cztery wiechcie słomy wszystkim swoim z odpasionymi jak te Antosiaki Rosjanami z facjatki małym tłustym Wowką do rąk je każdemu wciskając, konającego z zagnania jak byk ciężkiego ogromnego perszerona razem z nimi z tej piany do sucha wycierając, wiechcie te co rusz zmieniając, derkę grube koce na tego zdechlaka biedaka jak ten byk grzbiet ledwo dychającego z krwawej piany już odgrążonego narzuciwszy. Już dziadek Józef zapłakany po konikach tych tłustych swoich wypieszczonych do tej kuchni jeszcze nie spopielonej swojej pod lipami klonami poleciał, tę butlę z wodą solą dla picia sposobił, płacząc krwawymi tymi łzami perszeronowi do mordy z językiem spienionym na siłę sól tę z wodą lał wlewał, po przełyku końskim, po szyi spienionej wiechciami suszonej, ręką całą w tych łzach krwawych go głaszcząc pogłaskując, picie soli ze łzami słonymi piekącymi mu przedkładając konanie jego ułatwiając. Koń zagnany zajeżdżony trzy razy westchnął jak ten kowal strudzony - i oczy zamknął... Bogu niech będą dzięki... Antosiaki z wiechciami, aktorami-Rosjanami i Wowką tłustym na paluszkach przy nim, jak ten nieboszczyk zaśniętym, zostali postali postali - i na noc do dom cicho wśród leśnej ciszy w tym płaczu odeszli. A rano... perszeron już tego Wermachtu tego domu Mniszka dechami strzałami zabitego kurczowo sam się był już pilnował, trawkę w podwórzu nieśmiałą zdrowo szczypiąc, pierwsze muchy marcowe ogonem od boków zapadłych swych wczoraj spienionych odganiając, Wowkę małego tłustego pod brzuchem swym między kopytami wielkimi tolerując-miłując - Babą przez Genka nazwany, bo koń ten jak ta nasza polska Baba pracowita strudzona cierpliwa rozumiejąca, sama przez się mniszkowska w tym Mniszku... tym odwiecznie dymami nękanym. Genek nonsensowny z tą Babą perszeronem z Flandrii Ardenów tych Tych śląskich kluchami niemieckimi prosto schnele schnele! gonionym, jak ten byk ciężkim ogromnym, miny niewypały niewybuchy razem już bez tłustych koników zagnanych w pył frontu niepamięci, razem już orali wyorywali rozminowywali pola żyzne sami, bez tych tłustych koników od owsa bryki krytej przegnanych opłakanych nieodżałowanych już wszystkimi, potem i to krwawym potem z Rosjanami aktorami Wowoćką z facjatki pospołu obsiewali nawozili bronowali... Bez już tego Genka nierealnego przez nikogo nie żegnanego z harmonią potem już krwawym łzami latem tylko z dziadkiem Józefem tą Babą wozami plony w czas żniw zapłakani, w nowym po Niemcach przegnanych nacht Westen! nacht Vaterland! z cegieł cudzym w tym Mniszku zabitym, w nowym nie-swoim domu, do starej, po tych wysiedlonych za Odrę Giermańcach przesiedleńcach, do ich niemieckiej za Wisłą stodoły pod jaworami jarzębiną byli zwozili...

Jeśli taki głupi mądry Baba wie, co wśród nocnej ciszy dobre...

Emilia Pieńkowska


portal LM, listopad 2014


Przeczytaj też w dziale "proza" - powiązane z powyższymi tekstami - Wspomnienia wojenne 1939-1945, Powrót i Pokłosie Wacława Pieńkowskiego