Opowiastki, We Lwowie

Kategoria: proza Opublikowano: środa, 09 kwiecień 2014 Drukuj E-mail


OPATRZNOŚĆ

Artur nie lubił pracować, postanowił więc kraść. Kradzież nie wymaga wielkiego wysiłku. Trzeba jednak być sprytnym, aby nie trafić do więzienia. Artur był przekonany, że jest bardzo sprytny.

Upatrzył sobie rezydencję pewnego milionera, który od dawna przebywał za granicą i zostawił ją bez jakiejkolwiek opieki. Pewnej nocy zjawił się pod tym domostwem. Na ulicy było prawie ciemno i zupełnie cicho, wystarczyło podejść do drzwi i otworzyć je wytrychem. Artur jednak stał na chodniku bez ruchu. Nie bał się wcale, ale powstrzymywała go jakaś siła, której nie umiał przezwyciężyć. Mógł tylko odejść z tamtego miejsca, co też uczynił.

Następnej nocy znów skierował  swe kroki w stronę domu milionera. Już do niego podchodził, kiedy zobaczył idącego naprzeciw policjanta. Minął go, minął dom i doszedł do końca ulicy. Potem odwrócił się powoli i zobaczył, że policjant stoi i patrzy w jego stronę. Nie pozostawało mu więc nic innego, tylko jak najszybciej stamtąd się oddalić.

Kolejnej nocy ponownie szedł tą samą ulicą i w tym samym celu. Gdy przechodził obok jakiegoś domu, niespodziewanie oderwana dachówka spadła na jego głowę. Pociemniało mu w oczach, nogi ugięły się i upadł bez przytomności.

Zaraz gdy się ocknął, ujrzał pochylającego się nad sobą młodzieńca ubranego na biało. Pomyślał, że to lekarz. Ale lekarze nie znikają nagle jak opar kadzidlany – a tak właśnie zniknął ów młodzieniec.

 

 

 

ULUBIONA BAJKA

Wiele razy pan Stanisław chciał wejść do tego antykwariatu, ale jakoś brakowało mu śmiałości. Bo też to, czego poszukiwał, wydawało mu się dość zawstydzające. W końcu zdecydował się.

- Proszę pana – zwrócił się do sprzedawcy – szukam książeczki pod tytułem „Krówka Munia”. To była ulubiona bajka mego dzieciństwa. Chciałbym ofiarować ją memu wnuczkowi.

Niestety, nie mieli tutaj tej książki. Sprzedawca obiecał jednak, że będzie jej szukać w antykwariatach, z którymi współpracuje i, jeśli znajdzie, natychmiast sprowadzi.

Minęło kilka miesięcy. Wiadomości z antykwariatu nie nadchodziły. Pan Stanisław stracił nadzieję, że kiedykolwiek jeszcze ujrzy „Krówkę Munię”. Jednak pewnego dnia antykwariusz zatelefonował do niego, by przyszedł odebrać zamówienie.

W ciągu godziny, wraz z wnuczkiem, przybył na miejsce. Na ladzie czekała „Krówka Munia”. Tak, to była taka sama książka, jak ta, którą czytywała mu matka. Powoli zaczął ją kartkować. Na jednej ze stron zobaczył dużą, brązową plamę. Poznał ją od razu. To była plama po kakao. To była ta sama książka! Jego książka!

Przypomniał sobie dokładnie: siedział ze swoją siostrą przy stole, pijąc kakao. Przekomarzali się. W pewnej chwili nieopatrznie popchnął ją, ona zaś przez to wylała kakao na stół. A na stole leżała jego ulubiona książeczka.

Wkrótce potem wybuchła wojna. Ale jego rodziny początkowo zdawała się nie dotyczyć. Raz tylko obudziły go w nocy odgłosy gdzieś toczącej się bitwy. Bał się.

Aż pewnego dnia weszli do ich domu żołnierze wrogiej armii i dali im pół godziny na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy, gdyż postanowiono ich wysiedlić. Choć było lato, rodzice spakowali głównie zimową odzież. O książeczkach dla dzieci nikt nie pamiętał.

Wywieziono ich na daleką północ, gdzie zimy były długie i mroźne, a lata krótkie i chłodne. Wszyscy musieli bardzo ciężko pracować przy wyrębie lasu. Matka i siostra nie wytrzymały – umarły z wycieńczenia.

Gdy skończyła się wojna, pozwolono im wrócić. Ale już nie do własnego domu. Miejscowość, w której był ich dom, teraz należała do sąsiedniego państwa. W tym domu została „Krówka Munia”.

A teraz tę książeczkę, która nie wiadomo jaką drogę przebyła, trzymał w starych, drżących  dłoniach.

- Dziadku, dziadku, dlaczego płaczesz? – zasmucił się wnuk.

 

 

 

APTEKA „POD ANIOŁAMI”

Maurycy wyszedł z gabinetu lekarskiego z kilkoma receptami i przeświadczeniem, że stan jego zdrowia nie jest najlepszy. Czasy młodości niewątpliwie miał już za sobą.

Gdy był dzieckiem i chorował, matka kupowała dla niego leki w aptece „Pod Aniołami”. Mówiła, że one bardzo szybko leczą, ponieważ robią je anioły. Tak rzeczywiście było: po każdej grypie, anginie, nawet śwince, prędko wracał do zdrowia.

Zapragnął teraz kupić lekarstwa właśnie w aptece „Pod Aniołami”, choć nie wierzył już, że wytwarzają je anioły. Wsiadł do tramwaju i pojechał do dzielnicy swego dzieciństwa, w której nie był od wielu lat.

Wysiadłszy, poszedł w stronę ulicy, gdzie była apteka. Z trudem odnalazł tę ulicę, gdyż wiele zmieniło się tutaj  w międzyczasie. Ta ulica też nie była taka jak kiedyś. I nie było na niej apteki.

- Gdzie jest apteka „Pod Aniołami”? – spytał z rozpaczą w głosie.

Jakiś przechodzień zatrzymał się obok niego.

- Niestety,  już jej nie ma – odpowiedział uśmiechając się łagodnie. – Ale tuż za rogiem jest inna. Jeśli pan chce, to chętnie pana  zaprowadzę.

Ruszyli wzdłuż ulicy, a potem skręcili w najbliższą przecznicę. I wtedy Maurycy ze zdumieniem stwierdził, że jest to ulica, przy której obecnie mieszka.

- Jak się tu dostaliśmy? Przecież stamtąd nie można przejść tak szybko aż tutaj.

- W każdym razie tu jest apteka – rzekł jego przewodnik. - Niech pan więc w niej kupi lekarstwa.

- A czy robią je… - zamierzał spytać, lecz nieznajomy położył palec na ustach.

 

 

 

PEWNOŚĆ

Po występie klaunów na arenę wszedł dyrektor cyrku, a za nim przytruchtał słoń.

- Panie i panowie – powiedział – oto Lolo. Słoń jeszcze niestary, ale już kończący karierę w cyrku. Szukamy więc kogoś, kto się nim zaopiekuje. Może ktoś z państwa. A zatem: kto z was weźmie słonia?

Na chwilę zapadła cisza.

- Ja! Ja chciałbym słonia! – odezwał się jedenastoletni Paweł, wstając z krzesła.

- Ty? – dyrektor spojrzał na niego z niedowierzaniem.

- Tak, proszę pana – odpowiedział poważnie.

- Skoro jesteś pewien, po przedstawieniu czekaj przy wyjściu.

Paweł stał przy wyjściu, a każdy z wychodzących przyglądał mu się z uwagą. Gdy wszyscy opuścili cyrk, zjawił się dyrektor, oczywiście ze słoniem.

- Chłopcze, czy ty potrafisz zająć się słoniem?

- Mieszkam na farmie, gdzie jest dużo zwierząt. Umiemy obchodzić się z różnymi stworami.

- W takim razie – dyrektor zwrócił się do słonia - to  jest twój nowy opiekun. Musisz go słuchać. – Potem pogłaskał go po trąbie. – Do widzenia, Lolo. Gdy przyjedziemy tu za rok, koniecznie nas odwiedź.

Chłopiec i słoń wyszli na drogę wiodącą do farmy. Minął ich jakiś samochód: kierowca przyglądając się im, omal nie uderzył w drzewo.

Szli bardzo powoli. Chłopiec zastanawiał się, co rodzice powiedzą, gdy zobaczą go z tak wielkim zwierzem. Nie zapytał ich, czy pozwolą mu je wziąć, ale w cyrku ich przecież nie było. Jeśliby tam dawali tarantulę, to by nie wziął – mama bała się pająków. Nie wziąłby też boa, bo tata nienawidził węży. Lecz gdyby nie miał pewności, że rodzice pozwolą mu hodować słonia, nie powiedziałby wtedy w cyrku, że go chce. A on tę pewność miał. Rodzice kochali go przecież.

Dochodził właśnie do farmy.

- Popatrz, Lolo, tam będziesz teraz mieszkał.

 

 

 

NA  MOKRADŁACH

Wysiadła z barki na małej rzecznej przystani. Spodziewała się, że przyjaciele, którzy ją zaprosili, wyślą po nią powóz, ale nie wysłali. Postanowiła iść pieszo. Zapadał zmierzch.

Droga, co chwila skręcająca w lewo bądź w prawo, wiodła pośród mokradeł. Dolatywał z nich przykry zapach zgnilizny. Na niebie pojawił się księżyc, skąpo oświetlający pustkowie.

Nagle, kilkanaście metrów przed sobą, ujrzała sylwetkę jakiegoś człowieka. Czyżby ktoś wyszedł po nią? Przyspieszyła kroku.

Rozpoznała w nim swego narzeczonego, który umarł dwa lata temu.

- Chodź, przeprowadzę cię przez bagna – powiedział.

Przecież on nie żyje – pomyślała trzeźwo.

Wyciągnął do niej rękę. Cofnęła się gwałtownie, odwróciła i ruszyła biegiem.

Biegła przed siebie przerażona, wnet zbaczając z drogi w stronę bagien. Zatrzymała się dopiero, gdy po kostki zapadła się w grząskim gruncie.

- Daj mi rękę – jej prześladowca stał dwa kroki przed nią.

- Nie! – powiedziała zdecydowanie. Potem odwróciła się i stąpając po swoich śladach, doszła do drogi.

Szła czując w całym ciele drżenie. Nigdy w życiu tak się nie bała. Po pewnym czasie jej usta zaczęły się poruszać, ale nie opuścił ich żaden dźwięk. Dopiero po dłuższej chwili zaśpiewała chrapliwym głosem:

Przez pełen trwogi świat,

Prowadzi ciebie Pan.

Śpiewając, choć trochę rozpraszała dławiący ją lęk.

Na żadnej z wielu dróg

Więc nie ulegniesz złu.

Wtem uświadomiła sobie, że ktoś śpiewa razem z nią - ktoś podążający za nią. Umilkła i spojrzała do tyłu. Jakiś mężczyzna powoli jechał za nią dwukółką.

- Proszę się nie bać! – zawołał. – Przyjaciele nie mogli po panią wyjechać, więc mnie powierzyli to zadanie.

Nie bała się. Młody mężczyzna, z koloratką pod szyją oznaczającą urząd pastora, budził zaufanie. Usiadła obok niego w dwukółce.

- Dokończmy naszą pieśń – zaproponował gdy ruszyli.

 

 

 

KLAUN I DOKTOR

Pewnego ranka stary klaun Antonio poczuł się bardzo kiepsko. W wozie, w którym mieszkał pojawił się lekarz i od razu przystąpił do badania.

- Pana serce jest bardzo zmęczone – powiedział z troską. – Musi pan leżeć i absolutnie niczym się nie przejmować.

- To niemożliwe! – zawołał Antonio. – Wieczorem przedstawienie. Cyrk bez klauna to nudny cyrk.

Doktor usiadł na łóżku swego pacjenta, aby się zastanowiać.

- Mam pomysł – rzekł po dłuższej chwili – przyjdę wieczorem i zastąpię pana. Nikt nie będzie o tym wiedział.

- Przenigdy! – zaoponował klaun. – Do tego trzeba mieć talent. Do tego trzeba mieć doświadczenie.

- Gdzie jest pański kostium? – zapytał doktor i nie czekając na odpowiedź, otworzył jedyną w tym pomieszczeniu szafę, z której wyjął kolorowy kostium błazna. W ciągu kwadransa przebrał się i ucharakteryzował za pomocą teatralnych szminek.

- Niech pan posłucha, doktorze… - klaun zaczął mu objaśniać, co powinien robić na arenie.

Wieczorem doktor wystąpił w roli klauna. Antonio leżąc w łóżku, w czasie jego popisów słyszał gromkie śmiechy publiczności, dobiegające z cyrkowego namiotu. Odetchnął z ulgą.

W każdy następny wieczór doktor przychodził zbadać klauna, a potem występował na arenie. Robił to bardzo dobrze, nikt się nie zorientował, że to tylko zastępca.

Po tygodniu cyrk przeniósł się do sąsiedniej miejscowości. Także tam przybywał doktor, by opiekować się swoim pacjentem.

Po jakimś czasie lekarz oznajmił artyście, że jest już zdrowy i że następnego wieczoru będzie mógł wystąpić.

- A czy mógłby pan jutro jeszcze raz przyjść? Będę pewniejszy, jeśli będzie pan na widowni.

- Oczywiście, chętnie przyjdę.

- W kasie będzie na pana doktora czekać bilet w loży honorowej.

Następnego wieczoru Antonio znów występował. W loży honorowej siedział uśmiechnięty doktor.

Klaun podczas porannej próby uprosił swoich kolegów, aby w czasie przedstawienia mógł podziękować lekarzowi, który wyleczył go z ciężkiej choroby. Zmieniono więc przebieg finału.

Przy końcu przedstawienia orkiestra zagrała tusz.

- Niech będzie wiadomo wszystkim - zawołał uroczyście klaun – że stary Antonio bawi was jeszcze, bo ktoś uleczył jego biedne serce.

W tym momencie reflektory oświetliły lożę honorową. Wszyscy skierowali ku niej swój wzrok, ale nikogo w niej nie ujrzeli.

Natychmiast rozpoczęto  paradę artystów, kończąc przedstawienie.

Antonio chciał jeszcze spotkać się z tajemniczym doktorem. Sądził, że zawezwał go któryś  z cyrkowców, zauważywszy, iż stary artysta jest chory. Klaun zaczął więc rozpytywać o niego wśród członków trupy. Lecz wszyscy zapewniali, że nie wzywali do niego żadnego lekarza.

 

 

XENA

Życie Elizy było raczej spokojne i proste. Jej krewni – ludzie poczciwi, choć pewnie omylni – zrobili wszystko, aby takie właśnie było.  Zarazem jednak uczynili je niezwykłym.

Eliza od urodzenia była trochę niedorozwinięta umysłowo, może nawet bardziej niż trochę. Zaś  gdy miała trzy lata, jej rodzice zginęli w wypadku kolejowym. Ponieważ nie miała bliższych krewnych, zajęli się nią jacyś dalecy kuzynowie.

Ze wszystkich istot na świecie, mała Eliza najbardziej kochała Xenę, sukę rasy chow chow. A też psina żarliwie odwzajemniała jej miłość. Lecz Xena była stara, w końcu zachorowała – spodziewano się, że lada dzień zdechnie. Każdy wyobrażał sobie, ile cierpienia sprawi to dziewczynce.

Wówczas któremuś z jej opiekunów przyszło do głowy, aby czym prędzej kupić sukę tej samej rasy i możliwie podobną do dogorywającej Xeny. Niezwłocznie zwrócono się do firmy handlującej psami, która akurat miała na sprzedaż takiego, jak Xena. Wywieziono więc Elizę na kilka dni, na wakacje. Gdy powróciła, czekała na nią Xena, ale bardziej żywotna niż przed jej wyjazdem. Eliza nie spostrzegła, że to inne zwierzę. Podstęp zatem się udał.

Kiedy ta druga suka zestarzała się i niewiele miała już życia przed sobą, Eliza była już dorosła. Zdecydowano się jednak znów dokonać zamiany.

W ten sposób postępowano do końca jej życia. Dlatego mała dziewczynka, dorosła kobieta, staruszka nigdy nie poznała bólu po stracie tych, których się najbardziej kocha. Owszem, wcześniej niż to zazwyczaj bywa, poznała rzeczywistość, w której nie ma śmierci.

 

 

RODZICE

Pewnego dnia wczesnej wiosny, Gerard i Anna, para narzeczonych, płynęli łódką po rzece. Było ciepło i cicho, i bardzo miło.

Niespodziewanie z wody tuż przy łódce wychynął wąsaty łeb, a zaraz potem drugi, tylko nieco mniejszy.

- To sumy – powiedział Gerard i przestał wiosłować, by się przyjrzeć niezwykłym rybom.

Sumy natomiast ustawiły się prostopadle do lewej burty i zaczęły popychać łódkę do brzegu.

- Hola, hola! – zawołał młodzieniec i machnął ręką przed sumami.

Sumy zniknęły pod wodą, ale za moment dziób łódki skierował się w stronę brzegu. Anna przestraszyła się. On zaś wstał, wziął jedno z wioseł i zrobił krok ku dziobowi. Już podnosił wiosło, aby zdzielić niesforne ryby, gdy stracił równowagę i przewrócił się. A przewracając się, wypuścił z ręki wiosło, które porwał nurt rzeki. Tymczasem łódka była już przy brzegu.

Gerard wysiadł i pomógł wysiąść narzeczonej.

- Dalej nie popłyniemy. Mam tylko jedno wiosło.

- Przejdźmy się trochę. Może coś wymyślimy.

Ale w tamtym miejscu była niedawno powódź i jeszcze dotąd pozostały liczne rozlewiska. Ta okolica nie nadawała się do spacerów. Dziewczyna postąpiła jednak kilka kroków naprzód. Zatrzymała się przed głęboką kałużą. Zamiast ją ominąć, schyliła się nad nią. W mętnej wodzie usiłowały pływać dwa małe sumy.

Do kałuży podszedł Gerard. To, co zobaczył, zdumiało.

- To chyba dzieci tamtych sumów z rzeki – wysunęła przypuszczenie Anna.

- Na pewno – przyznał jej rację. – Była powódź. Potem woda zaczęła nagle wracać do swego łożyska. Rodzice wpłynęli do rzeki, a dzieci pozostały na rozlewiskach.

- Trzeba je natychmiast ratować. Gdy kałuża wyschnie, maleństwa zginą.

Gerard poszedł do łódki po podbierak. Za jego pomocą złowił sumiki i przeniósł do rzeki. Kiedy wpuszczał je do wody, zaraz pojawili się ich rodzice. Następnie cała czwórka radośnie pluskała przy brzegu.

Stojący nad nimi ludzie nie zauważyli, jak odpłynął największy sum. Zobaczyli go później pchającego ku nim utracone wiosło.

 

 

 

W LUNAPARKU

Pewnego razu sierżant Brawura został wezwany do lunaparku. Poszedł tam z ochotą, gdyż jako dziecko uwielbiał lunaparki. Teraz jednak podoficerowi policji, ze sporym brzuchem i wąsami, nie wypadało zabawiać się w takich miejscach.

Przed wejściem czekał na niego dyrektor.

- Niech pan sobie wyobrazi, sierżancie, że człowiek obsługujący karuzelę z konikami dla małych dzieci, zainstalował jakieś urządzenie, za pomocą którego karuzela unosi się i lata nad wesołym miasteczkiem. Dzieciom, które odbyły taką przejażdżkę, bardzo to się podobało. Ale ja tego zakazałem. To niebezpieczne.

- Muszę w takim razie przesłuchać tego osobnika – stwierdził urzędowo sierżant.

Osobnik ten siedział na podeście karuzeli, otoczony przez dzieci, które prosiły, aby pozwolił im polatać nad lunaparkiem. On na to tylko rozkładał ręce i smutno się uśmiechał.

- Co pan tu wyczynia? – zapytał Brawura.

- To bardzo prosty mechanizm… - karuzelnik zaczął tłumaczyć szczegóły swego wynalazku. Sierżant nic z tego nie zrozumiał, oprócz ostatniego zdania: - To jest całkowicie bezpieczne.

- Sprawdzę, sprawdzę – to powiedziawszy, usiadł na drewnianym koniku.

Po chwili karuzela zakręciła się kilka razy, po czym uniosła się nieco w górę. A potem pomknęła jeszcze wyżej i gdy już była nad wesołym miasteczkiem, zaczęła się znów obracać. Roztaczał się stamtąd wspaniały widok. Widać było całą dzielnicę z dwoma kościołami i parkiem. Sierżant był zachwycony.

- Myślę, że nie ma tu żadnego zagrożenia – powiedział po wylądowaniu.

- Hurra! – wykrzyknęły dzieci i pobiegły sadowić się na karuzeli.

- Może ja jeszcze raz polecę, żeby… żeby dopilnować przestrzegania przepisów bezpieczeństwa – stwierdził sierżant i również pobiegł, aby dosiąść ostatniego wolnego konika.

 

 

BUŁECZKI

Był młodym człowiekiem, kiedy po raz pierwszy zaszedł do tej piekarni. Od razu  urzekł go zapach dobrego, świeżego pieczywa. Odtąd co rano kupował tu jedną bułkę na śniadanie oraz chleb na kolację. Trwało to kilka lat.

Pewnego razu, wszedłszy do piekarni, na ustach miał tajemniczy uśmiech.

- Proszę dwie bułeczki – powiedział do sprzedawczyni.

Zaczął teraz kupować dwie bułki: jedną, jak zwykle, dla siebie, drugą zaś dla żony. I tak postępował  przez jakiś czas.

Nadszedł dzień, w którym kazał podać sobie trzy bułeczki. A wkrótce cztery. Urodziła mu się bowiem córeczka i synek. Takie zakupy robił przez wiele, wiele lat. Kupował wtedy też często ciastka.

Jednego dnia zaczął kupować już tylko trzy bułki. A niedługo, jak dawniej, dwie.

Obecnie, starszy pan wciąż przychodzi po dwie. Czasami jednak kupuje aż sześć bułeczek i mnóstwo ciastek.

- Znów przyjechały wnuki? – pyta sprzedawczyni.

- Tak – odpowiada rozanielony.

 

 

ODKRYCIE NA WYKŁADZIE

Pamiętamy tę krótką na szczęście epokę upadku nauk, kiedy przez uniwersyteckie korytarze częściej  przemykał szczur niźli student. Ale profesor Klugenstein w czasach tych regularnie w każdy czwartek o godzinie szesnastej wykładał podstawy estetyki. Był to akt niezwykłej niezłomności i moralnej siły, gdyż na wykłady te nikt nie przychodził.

Razu pewnego jednak ktoś przyszedł. Profesor mówił spokojnie, głos jego doskonale rezonował w pustej sali, aż nagle zauważył  w ostatnim rzędzie jakąś osobę. Chcąc sprawdzić, czy to nie halucynacja, zszedł z katedry i wykładając ruszył naprzód. I przekonał się, co sprawiło mu wielką radość, że rzeczywiście ma słuchacza. Na jego wykład przyszła kobieta - o olśniewającej wprost urodzie. Profesor tylko dzięki rutynie zdołał kontynuować swój wywód. Ktoś mniej doświadczony w podobnej sytuacji mógłby uczynić coś nierozważnego i w rezultacie się ośmieszyć. Jednakże będąc jakieś pięć metrów od niej, uczony dostrzegł, że tak piękna to ona nie jest. A będąc jeszcze bliżej, że jest po prostu brzydka. Doszedłszy do niej, musiał się czym prędzej odwrócić i odejść, ponieważ jej szpetności wprost nie mógł znieść.

Postanowił dokładnie zbadać zjawisko. Za każdym razem słuchaczka z oddalenia wydawała się niezwykłą pięknością, z bliska zaś maszkarą. Badacz nawet wytyczył na sali granicę, od której ulegała ona metamorfozie.

Jeszcze tego samego dnia profesor Klugenstein przystąpił do pisania swego wielkiego dzieła Piękno a odległość. Studium z estetyki porównawczej, które, jak wiemy, tak bardzo przyczyniło się do odrodzenia nauk.

 

 

 

CZTERDZIESTY KRYMINAŁ

Po wydaniu trzydziestu dziewięciu kryminałów, Helena Leszcz-Potasowa popadła w niemoc twórczą. Wielokrotnie próbowała rozpocząć czterdziestą powieść, ale po napisaniu kilku stron wrzucała je do śmietnika, bo do niczego innego się nie nadawały.

Jej małżonek, doktor Potas bardzo się tym martwił. Pomyślał, że może dzięki dalekiej podróży, zainspirowana nowymi wrażeniami, autorka odzyska utraconą wenę. Pojechał więc z nią na Mazury. Niestety, nic to nie pomogło.

Pewnego razu pani Helena wróciła do domu z porannego spaceru, jaki zwykła codziennie odbywać. Już w hallu poczuła się jakoś dziwnie zdenerwowana. Gdy weszła do salonu, zobaczyła na podłodze trupa nieznanego mężczyzny. Że jest to trup, nie miała najmniejszych wątpliwości: w jego zbroczonej krwią piersi tkwił nóż.

Niezwłocznie pobiegła na piętro i ze swojego gabinetu zatelefonowała na policję.

- W moim domu znalazłam zabitego człowieka! – oświadczyła wzburzona.

Powiedziano jej, że zaraz przybędzie funkcjonariusz.

Na chwilę usiadła w fotelu, aby nieco się uspokoić. Ale wnet usłyszała dzwonek u drzwi. Poszła otworzyć.

- Dzień dobry, jestem porucznik Jawielski – przedstawił się policjant. – Gdzie jest ten zabity?

- Proszę za mną – pani Helena skierowała się w stronę salonu.

W salonie nie było żadnego trupa. Nie było go też w innych pomieszczeniach, ani w piwnicy, ani w ogrodzie.

- Nie mogę tego zrozumieć. Widziałam go. Naprawdę widziałam!

Porucznik pomyślał, że słynnej autorce kryminałów pomieszało się w głowie. Tak wiele razy opisywała w swych książkach najrozmaitsze mordy, że teraz widzi zamordowanych w swoim domu.

- Jeżeli jeszcze raz wydarzy się coś niepokojącego, to proszę mnie zawiadomić. A teraz radzę zażyć jakiś lek uspokajający - funkcjonariusz łagodnie się uśmiechając, pożegnał pisarkę i wyszedł.

Przez kilka następnych dni pani Helena omawiała z mężem niezwykłe zdarzenie. Przychodziło jej do głowy mnóstwo wyjaśnień, ale z braku jakichkolwiek realnych danych, stanowiły one tylko efekt pracy pobudzonej wyobraźni.

Któregoś dnia zamknęła się w swoim gabinecie. Mogło to oznaczać, że znowu przystąpiła do pisania. Doktor Potas obawiał się, że małżonka po godzinie albo dwóch wyjdzie zachmurzona po nieudanym wysiłku pisarskim, jak to bywało w ostatnich miesiącach. Wyszła jednak dopiero po dziewięciu.

I odtąd codziennie pracowała pilnie nad nową powieścią. Aż wreszcie „Znikające zwłoki” – taki tytuł ona nosiła – były gotowe do wydania.

Doktor Potas napisał zaś list do swojego przyjaciela:

Drogi Gustawie, bardzo Tobie dziękuję, że zechciałeś na moją prośbę odegrać tę rolę. Wprawdzie był to tylko drobny epizod, lecz wywarłeś w nim wrażenie nie mniejsze niż w swoich wielkich kreacjach scenicznych. Przede wszystkim zaś swoją sztuką odniosłeś pożądany skutek. Już wkrótce „Znikające zwłoki” ukażą się w księgarniach.

Pozdrawiam Cię serdecznie -

Onufry

 

portal LM, kwiecień 2014

 

 

PLUSKWA

Emilian, młody entomolog, przez pół roku prowadził badania w dorzeczu Orinoko. Wprawdzie musiał tam znosić straszny upał i niegodziwość tubylców, ale udało mu się odkryć nieznaną dotąd pluskwę.

Gdy wrócił do swojego miasta, niezwłocznie złożył wizytę narzeczonej. Miał wiele do opowiadania, przede wszystkim o swym sukcesie.

- Moja droga, jako odkrywca – wyprężył dumnie pierś – mogę temu owadowi nadać nazwę. Postanowiłem więc, że pluskwa będzie się nazywać Pelagia.

- Tak jak ja! – wykrzyknęła narzeczona.

- Na twoją cześć, kochanie.

- Tego już za wiele! – rozeźliła się niespodziewanie. – Nie dosyć, że uganiasz się za robactwem nie wiadomo gdzie, to jeszcze mnie w to wplątujesz. Chcesz mnie ośmieszyć i skompromitować. Nigdy do tego nie dopuszczę... A koleżanki mnie ostrzegały.

- Pozwól sobie wytłumaczyć. Odkryty przeze mnie gatunek to naprawdę coś wyjątkowego. Pluskwa Pelagia ma niezwykły otwór gębowy. Gdy ją opiszę w mojej monografii...

- Zajmą się tobą adwokaci mego ojca – przerwała mu. – Precz stąd!

Emilian jednak nie wyszedł. Spokojnie tłumaczył, że nadając jej imię nowoodkrytemu gatunkowi, chciał ją jedynie uczcić. Ale jeśli jej się to nie podoba, oczywiście tego nie zrobi.

Panna nie zamierzała kontynuować ani tej rozmowy, ani znajomości. Kryształowy wazon, który weń rzuciła, na szczęście chybiając, uświadomił mu, że nie może zrobić już nic innego, tylko wyjść.

Minęło kilka miesięcy. Emilian pracował nad monografią, lecz nie czuł się szczęśliwy. Nie mógł się pogodzić z faktem, że wielcy ludzie bywają niezrozumiali, a przez to samotni.

Pewnego razu jechał pociągiem, pogrążony w niewesołych myślach. Na jednej ze stacji otworzył okno i wówczas do przedziału wleciał dość duży owad. Dziewczyna podróżująca w tym samym przedziale wydała okrzyk przerażenia.

- Proszę się nie bać – uspokoił ją entomolog – to trzmiel.

Ponieważ zauważył w jej oczach zaciekawienie, zaczął opowiadać o trzmielach. A potem także o innych owadach. Wreszcie o odkrytej nad Orinoko pluskwie. Skończyło się na tym, że zaprosił Eulalię – takie imię ona nosiła - do swego laboratorium, by pokazać różne owady, które tam hodował.

Po kilku następnych miesiącach wyszła jego książka, zatytułowana „Pluskwa Eulalia”.

 

 

WZAJEMNOŚĆ

Kiedy jego przyjaciel popadł w ubóstwo, on zmartwił się ogromnie. Wiedział jednak, że, będąc bardzo dumny, nie zechce przyjąć żadnej pomocy. Ale znał też jego niebywałe roztargnienie. Zaczął go więc częściej odwiedzać. I gdy parzył mu w kuchni herbatę, której zawsze się domagał, do portmonetki przyjaciela wkładał trochę pieniędzy.

- Zupełnie nie wiem, jak mi wciąż starcza na opłacenie najważniejszych wydatków – powiedział jednego razu.

- Widocznie jesteś oszczędny.

Po jakimś czasie nastąpiła zmiana. On mianowicie stał się biedny i potrzebował pomocy. A będąc  niezmiernie spostrzegawczy, szybko zauważył, że po każdej wizycie przyjaciela, w szufladce, w której przechowywał pieniądze, pojawiało się kilka monet bądź nawet banknot.

Obaj już dawno umarli. Nie mają zatem problemów z pieniędzmi, ani jakichkolwiek innych. Są nieustannie radośni.

- Dlaczego się tak śmiejecie? – spytał kiedyś anioł, widząc ich rozbawionych.

- Wspominamy dawne czasy.

 

 

PRZYGODA KASZTANOWCA

Nie wypatrujcie kasztanów, nie mam już ani jednego. Zostało mi zaledwie kilka liści, które opadną lada moment. Wtedy,  jak moi sąsiedzi z alei Kasztanowej, zapadnę w sen zimowy. A potrzebuję odpoczynku, wiele bowiem  się wydarzyło ostatnio.

Wszystko zaczęło się pewnej nocy. Było ciepło i cicho, aż niespodziewanie w alei pojawił się tajemniczy osobnik. Szedł szybko, oglądając się wciąż za siebie. Gdy doszedł do mnie, rozglądnął się wokół, po czym jął się na mnie wspinać. Dotarł sprawnie do najgrubszego konara i w jego dziupli umieścił jakieś zawiniątko. Potem zlazł i gdzieś się oddalił.

Oczywiście zastanawiałem się, co on schował w dziupli. Było to coś w skórzanym woreczku, obwiązanym mocnym sznurkiem.

Nazajutrz jakaś pani przysiadła na ławeczce, stojącej nieopodal. Przysiadła, by przeczytać gazetę. Czytałem razem z nią.

Na pierwszej stronie widniał napis: „Zuchwała kradzież na ulicy Wierzbowej”. Od korzeni po najdrobniejsze gałązki przeszedł mnie dreszcz. To przecież niedaleko stąd. Mało tego, kradzieży dokonano ubiegłej nocy. Skradziono zaś niezwykle cenną, brylantową kolię.

Teraz już wiedziałem, co kryje się w mojej dziupli. Bynajmniej nie byłem z tego zadowolony. Z łatwością przecież można by mnie posądzić o współudział w przestępstwie.

Od razu pomyślałem o Leosiu. Może go znacie. Jest on policjantem, który patroluje aleję Kasztanową i kilka przyległych ulic. Niestety, nie w nocy. Leoś chętnie odpoczywa na ławce w moim cieniu. A jesienią przyprowadza swoje dzieci po kasztany. Bardzo się lubimy. Ale jeśli się dowie, że ja mam u siebie złodziejski łup, z pewnością przestanie mnie darzyć sympatią. W takim razie: co robić? Drzewa mają niewiele możliwości.

Minęło kilka dni, podczas których nic się nie wydarzyło. Parokrotnie przechodził obok Leoś w towarzystwie dwóch innych policjantów. Prowadzą śledztwo – domyślałem się. Sukcesów jednak nie mieli, gazety nie powiadamiały o złapaniu złodzieja, ani nawet  o znalezieniu jakichkolwiek tropów.

Wreszcie stwierdziłem, że tylko ja mam szansę ująć przestępcę. Bo przecież prędzej czy później właśnie do mnie przyjdzie po skradzioną kolię. A ja jestem rozłożystym drzewem o licznych splątanych konarach i gałęziach. Dysponuję też groźną bronią – kasztanami w twardej, najeżonej kolcami skorupie.

Moje przewidywania okazały się słuszne, którejś z kolejnych nocy przyszedł znany mi drab. Zgrabnie wspiął się po pniu na pierwszy konar, potem trzymając się gałęzi, przemieścił się wyżej. Dobrnął do konara, w którym ukrył  łup. Skórzany woreczek schował do kieszeni. I mógł już wracać. Ale ja zachwiałem gałęzią, na której stał i strzeliłem kilkoma kasztanami, prosto w jego głowę. Tak zaatakowany, nie mógł w ogóle utrzymać równowagi. Runął więc w dół, zatrzymując się między gałęziami, które przytrzymały go skutecznie, zawieszonego nad ziemią.

Złodziej wisiał aż do rana, bojąc się ruszyć. A ja z niecierpliwością czekałem na Leosia. W końcu przyszedł. Rzuciłem przed nim kasztanem, ale nie zatrzymał się. Musiałem więc zadziałać gwałtowniej. Zacząłem trząść całym sobą. Trząsłem i trząsłem. Mój więzień jęknął przeraźliwie, a potem spadł wprost pod nogi policjanta.

- To jak ukradłem kolię! – zawołał ze skruchą.

Wszystko to było wielce ekscytujące, wyczerpało mnie niezmiernie... O, popatrzcie spada ostatni liść. Pora zatem spać.  Przyjdźcie wiosną.

 

 

 

DOŚWIADCZONE FILIŻANKI

Małżeństwo filiżanek skończywszy pracę, zostało odniesione do kredensu. Tutaj, zamiast odpocząć, nie przestawało się martwić. Ich pani gościła dzisiaj pewnego mężczyznę. Mężczyzna mówił, że ją kocha i chce za żonę. Ona zgodziła się natychmiast. Lecz według nich postąpiła bardzo nieroztropnie – zalotnik wydał im się szubrawcą. A były one starymi filiżankami, służyły jeszcze babce swej obecnej pani, znały się na ludziach wyśmienicie.

Niestety, pani poślubiła owego mężczyznę. Przez kilka miesięcy adorował ją nieustannie, a ona sprawiała wrażenie uszczęśliwionej. Jednak doświadczonych filiżanek to nie zwiodło.

Kiedyś, po pracy pan filiżanka poczuł się źle.

- W kawie było chyba coś szkodliwego – powiedział.

- Tę kawę piła pani, a potem usnęła – zauważyła jego żona.

- A kto przyrządzał kawę?

Kawę oczywiście parzył nielubiany przez nich osobnik. Odkąd zamieszkał w ich domu, z upodobaniem się tym zajmował.

Podobne wypadki zdarzały się co jakiś czas. Jednakże, za każdym razem  po wypiciu kawy, pani spała dłużej.

- Dziś dokładnie go obserwowałam – rzekła raz pani filiżanka. – Z dzbanka wlał kawę w ciebie. Potem coś do dzbanka wsypał, kilkakrotnie nim potrząsnął i jego zawartość wlał we mnie. Następnie zaniósł kawę pani. Pani już śpi, a ja nie czuję się dobrze.

- On ją podtruwa, żeby wpędzić w jakąś chorobę. A gdy umrze, odziedziczy po niej spory majątek.

Obojgu też przyszło na myśl, że wtedy zapewne ich się pozbędzie. Byliby przecież jedynymi świadkami zbrodni.

- Mam pomysł! – zawołał nagle. – Czy pamiętasz nasze skoki?

- Nigdy tego nie zapomnę – uśmiechnęła się. – Zamienialiśmy się spodeczkami, przeskakując z jednego na drugi.

- Jeżeli znów się tak przemieścimy, dobrą kawę dostanie pani, a tę z trucizną...

- Mój drogi, byliśmy bardzo młodzi, gdy się zabawialiśmy w ten sposób.

- Teraz to nie będzie zabawa.

Nazajutrz, w kuchni,  przebiegły zbrodniarz rozlawszy płyn do filiżanek – do jednej z nich zatruty – odwrócił się, by w zlewie umyć dzbanek. Wtedy one, jak za młodych lat, poderwały się i niepostrzeżenie zamieniły miejscami.

Po chwili ich pani delektowała się kawą, po której nie popadła w senność. Jej mąż zaś wypił tę przeznaczoną dla niej, tym razem zaprawioną wyjątkowo dużą porcją trucizny.

 

 

 

LATAWIEC

Przez całą noc wiał silny wiatr. Nad ranem przywiał ciężkie chmury burzowe, rozpętała się więc burza. Towarzysząca jej ulewa, zamieniła ziemię w błoto.

Po południu rozpogodziło się. Arek wraz z rodzicami wyszedł do ogrodu, aby zobaczyć, jakie szkody spowodował kataklizm. Pomiędzy dwiema jabłonkami, których gałęzie na szczęście nie ucierpiały, ujrzeli sporych rozmiarów latawiec. Takiego latawca dotąd jeszcze nie widzieli.

- Cóż to za dziwny materiał – powiedziała mama, dotykając tkaninę rozpiętą między listewkami.

- Trudno stwierdzić, jak to jest skonstruowane – dodał tata.

Ale latawiec był uszkodzony, jedna z listewek uległa złamaniu. Arek postanowił go naprawić. Chciał zastąpić złamaną część nową. Tata jednak zwrócił mu uwagę na to, że wykonano ją z jakiegoś niezwykłego gatunku drzewa, toteż lepiej ją skleić. Chłopiec postąpił zgodnie z jego radą. Przywiązał też do jednej z listewek stumetrowy szpagat.

Kilka dni później, korzystając z odpowiedniego wiatru, Arek poszedł na łąkę, by puszczać latawca. Niósł go, trzymając oburącz nad głową, gdyż był bardzo duży. Niespodziewanie, na środku łąki, latawiec zaczął podrywać się do lotu. Robił to tak silnie, że chłopiec musiał go puścić, bo inaczej wzleciałby razem z nim. A on wzbił się wysoko, potem nieco się zniżył i zawirował nad nim trzy razy, i poleciał w dal. Arek ledwie powstrzymując łzy,  patrzył jak się on oddala. W końcu znikł.

Był już dorosłym człowiekiem, gdy dowiedział się o dzikich latawcach. Są one zupełnie inne niż te, które można kupić w sklepach z zabawkami, nie wiadomo kto je wyrabia, ani dokąd latają. Jedno jest pewne: nigdy nikomu nie dają się wodzić na sznurku.

 

 

 

CYTRYNY I SKRZYPCE

Po osiemdziesiątce jego żona zaczęła niedomagać. On, choć starszy, opiekował się nią troskliwie. Kupował jej cytryny, które, jak wiadomo, znakomicie wpływają na zdrowie. Ale to nie pomagało. Musiał niestety zawieźć ją do szpitala.

Gdy wrócił do domu, było mu bardzo smutno. Nie mógł sobie przypomnieć, a pamięć miał jeszcze dobrą, czy w ciągu ponad pięćdziesięciu lat małżeństwa rozstał się z żoną na dłużej niż jeden dzień. Bynajmniej nie czuł się gotowy do życia bez niej.

Nazajutrz włożył do kieszeni małą cytrynkę i wyszedł z domu. Cofnął się jednak, będąc już na ulicy. Wziął jeszcze skrzypce.

Potem siedział przy łóżku żony i grał. I choć nie był wybitnym skrzypkiem, a wręcz często fałszował, umiał jednak swą grą sprawić radość. Żona słuchała go z ochotą, zapomniawszy o chorobie. I nie tylko żona, bo też pacjentki z sąsiednich łóżek.

Nagle do sali wkroczył lekarz.

- To oburzające! – krzyknął. – Pan przeszkadza chorym chorować. Proszę natychmiast stąd wyjść!

Zapadła przygnębiająca cisza. On wstał i z opuszczoną głową poczłapał ku wyjściu.

Na korytarzu zastąpiła mu drogę młodziutka pielęgniarka.

- Jak pięknie pan grał – powiedziała uśmiechając się tak, jak powinny uśmiechać się pielęgniarki.

- Doktorowi się nie podobało.

- Niech pan przychodzi zawsze po godzinie trzynastej. Wtedy doktor je obiad w swoim domu.

Odtąd, gdy doktor pałaszował obiad, on w szpitalu dawał koncerty. Przychodzili go słuchać wszyscy pacjenci, a nawet felczerzy i pielęgniarki. Zawsze też ktoś czatował przy oknie, by ostrzec przed powrotem wroga muzyki.

Tymczasem jego żona wracała do zdrowia. Pewnego ranka lekarz powiedział jej, że jutro będzie mogła iść do domu. Kiedy on, przyszedłszy do szpitala, dowiedział się o tym, ucieszył się ogromnie. Cytryny więc pomogły. Tego dnia zagrał tu po raz ostatni.

Trzy dni później, delegacja pacjentów stanęła przed lekarzem.

- Panie doktorze, dlaczego do szpitala nie przychodzi już ten starszy pan, który nam grał na skrzypcach? Wszyscy chorzy czuli się dzięki temu lepiej.

Lekarz zasłabł. Jeden z felczerów przyniósł mu odrobinę  koniaku, którym leczył nagłe zasłabnięcia. Lekarstwo okazało się wielce skuteczne.

Następnego dnia doktor zapukał do drzwi starego małżeństwa.

- Drogi panie – rzekł niepewnie – ja przepraszam, że niepokoję, ale mam prośbę… Gdyby pan łaskawie zechciał, choćby raz w tygodniu, zagrać dla pacjentów...

 

 

 

CZYTELNICZKA

Najbogatszy człowiek w miasteczku, a może nawet w całym powiecie, urządzał bal z okazji osiemnastych urodzin swojego jedynaka. Zaprosił także jej rodzinę, ona jednak nie zamierzała pójść. Za to macocha i jej córki o niczym innym nie marzyły.

W dzień balu przygotowywały się od samego rana, a późnym popołudniem zdawało się, że jeszcze nie są wcale gotowe. Wtedy zaczęła im pomagać, aby wreszcie poszły i zapanował spokój. W końcu macocha po raz ostatni spojrzała w lustro, nie bez satysfakcji stwierdzając podobieństwo do bohaterki ulubionego serialu telewizyjnego. Jej córki też się przeglądnęły, lecz niestety nie dostrzegły podobieństwa do pewnej znanej piosenkarki. W każdym razie mogły już wyjść.

-Tak mi przykro, że z nami nie idziesz – rzekła na pożegnanie macocha i zniknęła za drzwiami.

Została sama. Był jeszcze ojciec, który siedział w swoim pokoju, pracując nad modelem jakiegoś bombowca czy myśliwca z drugiej wojny światowej i poza tym nic go nie obchodziło. Mogła więc zająć się czytaniem. Czytała zawsze klasyków. Na ten wieczór z biblioteki publicznej wypożyczyła sobie „Dumę i uprzedzenie” Jane Austen.

Po godzinie lekturę przerwał telefon. Dzwoniła matka chrzestna.

- Widziałam żonę twojego ojca z córkami. Szły na bal. Ciebie nie zabrały.

- Ależ ja wcale nie chciałam iść – powiedziała obojętnie.

- Dobrze je znam. Umiały cię zniechęcić.

Dziewczyna westchnęła ciężko.

- Na szczęście masz mnie, a ja mam swoje możliwości.

- Jakie?

- Przecież jestem ekspedientką w sklepie z elegancką konfekcją – w jej głosie pobrzmiewała duma, choć pracowała w sklepie z odzieżą używaną. – Odłożyłam dla ciebie prześliczną sukienkę i bardzo ładne buty. Zaraz ci to przywiozę, a ty przebierzesz się i pójdziesz na bal. Ale jest jeden warunek. Z balu musisz wyjść przed północą. Mój szef został też zaproszony, przyjdzie jednak dopiero po północy. Nie może ciebie zobaczyć w tej sukience, bo by to dla mnie źle się skończyło.

- Jestem bardzo wdzięczna za twoje starania, mimo tego na bal nie pójdę. – Wiedziała, ze odmawiając sprawia je przykrość, lecz inaczej postąpić nie mogła.

Po tej rozmowie poczuła głód, zrobiła więc sobie kanapkę. Jedząc, oczywiście czytała.

Potem zapragnęła trochę się przejść. Było wprawdzie późno, ale w małym mieście można bez obaw spacerować o takiej porze. Wyszła zatem z domu i skierowała się w stronę parku.

Idąc główna aleją, dostrzegła w mroku zbliżającą się wolno sylwetkę. Ciekawiło ją ogromnie, kto spaceruje nocą po parku. Za chwilę jej ciekawość została zaspokojona. Metr przed nią zatrzymał się ów chłopak, który dziś właśnie obchodził urodziny.

- Idziesz na bal? – zapytał niepewnie.

- Życzę tobie dużo szczęścia, ale na bal nie idę. Bardzo się męczę, gdy jest za dużo ludzi, głośna muzyka i mało powietrza.

- To tak samo jak ja. Dlatego wymknąłem się stamtąd.

Zapadło między nimi milczenie. Powinni teraz pożegnać się i pójść dalej. Lecz ani ona, ani on jakoś tego nie chcieli.

- Czasami widuję cię w bibliotece – powiedział wreszcie.

- Ja też cię widuję...

Tak zaczęła się rozmowa, którą z żalem musieli przerwać o świcie. Umówili się jednak na kolejne spotkanie.

 

 

 

ASYSTENTKA

Tego dnia pani docent niemal biegła przez uniwersyteckie korytarze i zdyszana weszła do Katedry Języków Ugrofińskich.

- Jesteś sama? – spytała swoją asystentkę, która na jej widok wstała.

- Na razie tak.

- Przepraszam za spóźnienie – druga asystentka wbiegła do pokoju.

- Siadajcie – powiedziała szefowa – jest ważna sprawa. Otóż mam zaproszenie na kongres w Toronto. Pojedziemy tam i zaprezentujemy się jak najlepiej. Dowiedziałam się, że dyrektor tamtejszego Instytutu Językoznawstwa, który, jak wiadomo, należy do najlepszych na świecie, chce zatrudnić kogoś, kto specjalizuje się w badaniach nad językami ugrofińskimi. Może któraś z was dostanie tę pracę i będzie miała szansę na światową karierę.

- Czy ona pojedzie z nami? – zapytała jedna z dziewczyn.

- Oczywiście, że nie – odpowiedziała ściszając głos. – Na razie w ogóle nie może wiedzieć o naszym wyjeździe. Przed wyjazdem nakażę jej, by zastąpiła nas na zajęciach ze studentami, podczas naszego pobytu w Toronto.

Osobą, o której mówiły, była jeszcze jedna asystentka. Nie cieszyła się ona przychylnością pani docent, ponieważ wyróżniała się wybitnymi zdolnościami oraz pracowitością.

W chwili, w której o niej rozmawiano, wychodziła właśnie z sali po lektoracie języka karelskiego i spotkała pewną panią profesor, ogromnie jej życzliwą.

- Moja droga, czy chciałabyś jechać na kongres do Toronto? – zapytała uczona.

- Chciałabym – uśmiechnęła się smutno – ale obawia się...

- Niczego się nie obawiaj – przerwała jej. – Ja wszystko załatwię.

I rzeczywiście wspaniale się zatroszczyła o młodą badaczkę. Dzięki niej została wydelegowana na kongres przez Stowarzyszenie Filologiczne, a zatem jej zwierzchniczka nie mogła się przeciwstawić wyjazdowi prześladowanej pracownicy, gdyby się o nim dowiedziała. Pani profesor zobowiązała się też odbyć za nią wykłady i ćwiczenia, także te, którymi wredna szefowa nie omieszkała dodatkowo ja obarczyć. Ponieważ jednak było ich zbyt dużo, dziewczyna mogła być na kongresie tylko jeden dzień.

Na kongresie współpracownice zrazu jej nie zauważyły. A gdy poproszono ją, by przedstawiła wyniki swoich badań, mogły tylko na nią patrzeć zdumionymi oczami. Zaś pozostali uczeni z wielkim entuzjazmem słuchali jej wywodów. Bo też jej hipotezy dotyczące przemian głosek w języku wepskim były wprost rewelacyjne. Wygłosiwszy swój referat, musiała długo odpowiadać na liczne pytania zebranych, ukazując przy tym niepospolitą erudycję i talent. Na koniec nagrodzono ją gromkimi oklaskami.

Potem podszedł do niej dyrektor Instytutu Językoznawstwa.

- Gratuluję wspaniałego wystąpienia – powiedział. – Chciałbym z panią porozmawiać wieczorem na bankiecie.

Jednak ona nie mogła zostać aż do wieczora. Spieszyła się na samolot, nazajutrz musiała wygłosić wykład za panią docent.

Gdy trzy dni później docent weszła ze swoimi uczennicami do Katedry Języków Ugrofińskich, ona, jak było w zwyczaju, wstała i ją pozdrowiła.

- Skompromitowałaś katedrę! – rzekła z pogardą, a jej asystentki zachichotały. Potem usiadły razem przy stole i rozmawiały prawie szeptem.

Natomiast ona pomyślała ze smutkiem, że już wkrótce zostanie wyrzucona z uniwersytetu. Zaczęła żałować, że dała się namówić na uczestnictwo w kongresie.

Niespodziewanie otwarły się drzwi. Na progu stał dyrektor Instytutu Językoznawstwa w Toronto.

- Pan profesor! – wykrzyknęła docent. – Zapraszam, zapraszam.

- Dziękuję – powiedział uprzejmie, lecz na nią nie spojrzał. Jego wzrok szukał dziewczyny, którą zachwycił się podczas kongresu. Zauważył ją przy biurku pod ścianą i od razu podszedł. – Tak szybko opuściła pani Toronto, że zgubiła swoje notatki. – W ręce trzymał plik zapisanych przez nią kartek.

- To bardzo miłe z pana strony – powiedziała uśmiechając się.

- Czy uczyni pani mi ten zaszczyt i dołączy do grona moich pracowników?

- Igen – odpowiedziała po węgiersku.

 

 

portal LM, lipiec 2014




WE LWOWIE

Podczas rozbiórki starego domu na Wulce,  w jednej z piwnic robotnicy znaleźli tajemnicze drzwi. Otworzywszy je, co nie było wcale łatwe, weszli do pomieszczenia wyłożonego białymi kafelkami. Stały tam trzy marmurowe wanny, a w każdej leżał trup młodego mężczyzny, częściowo oblany jakąś białą cieczą.

- Nie jestem pewien, czy to trupy – powiedział zawezwany przez robotników lekarz. – Wyglądają jakby byli w śpiączce. Powinni ich zbadać specjaliści.

Wezwał więc trzech innych lekarzy, którzy wezwali z kolei profesora Martyniuka, najwybitniejszego we Lwowie specjalistę od medycyny sądowej.

Ten kazał jednak na siebie czekać, bo akurat udzielał wywiadu miejscowej telewizji.

 

Tymczasem któryś z lekarzy dostrzegł, iż ciało jednego z leżących w wannach jakby drgnęło. Powiadomił o tym pozostałych. Ale ich obserwacje nie potwierdziły tego.

Ponieważ w pomieszczeniu panował niesamowity chłód, doktorzy wyszli na zewnątrz i rozsiedli się na resztkach nierozwalonych jeszcze murów. Po chwili przyjechał profesor Martyniuk. Wszyscy więc zeszli obejrzeć te dziwne ciała.

- Koledzy – powiedział profesor po wstępnych oględzinach – doprawdy nie wiem, co o tym sądzić. Trzeba by ich zbadać za pomocą specjalistycznej aparatury.

- Czy zabierzemy ich stąd? – zapytał ktoś.

- Na razie chyba nie. Na razie też trzeba wstrzymać rozbiórkę.

- Proponuję także zobowiązać do tajemnicy pracujących tu robotników – dodał inny.

- Słusznie, bardzo słusznie – uczony podniósł wskazujący palec do góry. - Nie mogą się o tym dowiedzieć media, bo by nam przeszkadzały w pracy.

- W końcu się o tym dowiedzą.

- Ale im później, tym lepiej.

- Cicho! – powiedział nagle lekarz, który tu przybył pierwszy. Wydało mu się bowiem, że w jednej z wanien coś zaszemrało.

Zapadło milczenie.

- To w tej po prawej – wskazał głową wannę.

Wszyscy zaraz do nie podeszli. Leżący w niej człowiek miał teraz na wpół odemknięte powieki.

- Zimno mi. Bardzo zmarzłem – powiedział ledwo dosłyszalnym szeptem.

- On chyba nie mówi po ukraińsku – zauważył jeden z lekarzy.

- To polski – stwierdził profesor. A potem pochylił się nad zmarzniętym młodzieńcem i rzekł po polsku: - Proszę być spokojnym. Opiekujemy się panem.

- Po Polakach można się wszystkiego spodziewać – powiedział kąśliwie inny medyk.

Martyniuk spojrzał na niego karcąco.

- Przepraszam – opuścił głowę, czując, że się czerwieni.

- Pan doktor Konicki. Pan doktor Konicki… - znów z wanny usłyszeli szept, ale tym razem wyraźniejszy niż przedtem.

- Niech pan będzie spokojny. Jest dobrze – łagodnym głosem przemówił profesor.

Najstarszy z zebranych odszedł na bok. Musiał się nad czymś zastanowić.

- Panowie, posłuchajcie mnie – odezwał się po chwili. - Coś mi się przypomniało. Kiedy skończyłem medycynę i zacząłem pracować w szpitalu, spotkałem tam starego lekarza, który opowiadał mi o środowisku lekarskim przedwojennego Lwowa. Opowiadał też o niejakim doktorze Konickim, który prowadził badania nad hibernacją. Ponoć uważano go za szaleńca. Gdy wybuchła wojna, Konickiego powołano do wojska i, jak wspominał stary doktor, został zabity.

- To bardzo ważna informacja! – wykrzyknął profesor Martyniuk. – Wszystko wskazuje na to, że ci trzej byli tu zamrożeni.

Wbrew wcześniejszym zamiarom, profesor postanowił ich przewieść do szpitala, aby rozbudzić i poddać badaniom. Nigdy dotąd nie miał podobnego przypadku, zresztą nikt nie miał. Był jednak pewien, że każdego z nich uda się uratować. Obawiał się tylko nieznanego człowieka, instytucji, organizacji, które by mogły przejąć nad nimi kontrolę i wykorzystać do swoich celów.

W szpitalu umieszczono ich w jednej sali, w której okna były cały czas zasłonięte, i do której nie mógł wejść nikt bez pozwolenia profesora Martyniuka. Podłączono ich do aparatury nieustannie monitorującej przebieg procesów życiowych. A oni cały czas spali, także ten, który na krótko oprzytomniał w dniu ich odnalezienia.

Martyniuk nawiązał kontakt ze słynną doktor Twynham-Gonzales, mającą ogromne sukcesy w wyprowadzaniu ludzi ze stanu głębokiej śpiączki. Uczona przyjechała do Lwowa. Dzięki jej radom, a także trudno dostępnym lekom, jakie ze sobą przywiozła, młodzieńców udało się obudzić. W następnej kolejności trzeba było wzmocnić ich wycieńczone organizmy.

Nikt nie pytał ich, kim są i dlaczego leżeli zamrożeni w laboratorium. Nikt im też nie mówił o tym, co jest poza salą szpitalną. Profesor Martyniuk uważał, że są na razie za słabi, ażeby rozmawiać z nimi o przeszłości, a zwłaszcza o teraźniejszości. Dopiero po dwóch miesiącach uznał, iż można ich zacząć wypytywać.

- Panowie, muszę wiedzieć, kim jesteście i dlaczego byliście w piwnicy na Wulce? – zapytał ich pewnego dnia.

Patrzeli na niego, leżąc w łóżkach, żaden jednak nie odpowiedział.

- Czy rozumiecie po ukraińsku? A może wolicie rozmawiać po polsku? – Każde z tych pytań zadał w stosownym języku. – Nie znam żydowskiego – powiedział spoglądając na jednego z leżących, o którym wiedział, że jest obrzezany.

- Mówmy po polsku – odpowiedział właśnie on.

Rozmawiali pół godziny. Profesor zadawał pytania, które przygotował uprzednio, dbając by nie wymagały rozwlekłych odpowiedzi, męczących indagowanego.

Po tej rozmowie było wiadomo, że ze stanu śpiączki został wybudzony Stefan Korolko, Jerzy Granicki i Dawid Rubin. Dwaj pierwsi urodzili się w 1919 roku, ostatni w 1920. Wszyscy trzej byli kolegami z gimnazjum. Wiosną 1939 Dawid, który zaczął studiować medycynę, poznał doktora Konickiego i zainteresował się jego teoriami dotyczącymi zamrażania ludzi. Doktor twierdził, że dzięki takiemu zamrażaniu  można wyleczyć wiele chorób. W swoich badaniach zaplanował zamrożenie kilku ochotników na dłuższy czas, nawet kilka miesięcy. Dawid bez wahania zgodził się na udział w takim eksperymencie. Zdołał też namówić na to Stefana i Jerzego, wówczas bezrobotnych. Na początku lipca, w swym tajnym laboratorium doktor wprowadził ich w stan hibernacji.

Co było dalej, żaden z nich oczywiście nie wiedział. Profesor Martyniuk był przekonany, że ta wiedza może im teraz bardzo zaszkodzić. Postanowił więc na razie nic im na ten temat nie mówić.

- Panowie są już zmęczeni. Porozmawiamy kiedy indziej.

Po kilku dniach profesor Martyniuk przybył do nich, aby opowiedzieć im o teraźniejszości. W sąsiednim pomieszczeniu czekali lekarze i pielęgniarki ze sprzętem reanimacyjnym.

- Panie profesorze – odezwał się niespodziewanie Korolko – my jesteśmy ludźmi inteligentnymi, my się wszystkiego domyślamy. Nie obudził nas doktor Konicki, więc prawdopodobnie umarł. A że nikt nie wiedział gdzie jesteśmy, to pewnie pospaliśmy trochę dłużej. Kilka miesięcy, rok, trzy lata. Chyba nie dwadzieścia?

- Panowie, w każdym razie w stanie hibernacji funkcjonowanie waszych organizmów zostało zahamowane, łącznie z procesami starzenia. Pod względem biologicznym macie teraz tyle lat, ile w dniu, gdy zamknęły się za wami drzwi laboratorium.

- A jak długo tam byliśmy?

- Siedemdziesiąt lat. Siedemdziesiąt lat – powtórzył profesor i zamilkł na chwilę, jakby czymś głęboko zasmucony. - Przez ten czas  świat się bardzo zmienił. Będziecie się musieli do niego teraz przyzwyczaić. Oczywiście pomożemy wam w tym. Wyobraźcie sobie, że obecnie jest o wiele więcej samochodów, telefonów. Telefony nosi się ze sobą – wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy.

- Byłem w domu najstarszy – powiedział nagle Rubin – może któraś z moich czterech sióstr jeszcze żyje. Chciałbym się z nimi spotkać.

Martyniuk spojrzał na niego zaniepokojony.

- Moi drodzy, była wojna. Wybuchła 1 września 1939 roku, trwała pięć lat i zginęło na niej wiele milionów ludzi.

- Przed naszym zamrożeniem mówiło się, że będzie wojna – zauważył Korolko. – A kto z kim walczył?

- Niemcy i Sowieci napadli na Polskę.

- A nasi sojusznicy: Francja i Anglia? – zapytał Granicki.

- Oni wypowiedzieli wojnę Trzeciej Rzeszy, ale poza tym nic nie zrobili.

- A to zdrajcy! – zdenerwował się Polak.

- I co było dalej?

- Panowie, to wszystko jest bardzo skomplikowane i emocjonujące. Mogłoby wam zaszkodzić. Może odłożymy dalsze wyjaśnienia na inną okazję. Teraz jest pokój. Jesteście bezpieczni.

- Nie, panie profesorze – zaprotestował Korolko. – Jeśli nam pan wszystkiego nie opowie, będziemy zaniepokojeni. I to nam może zaszkodzić.

Profesor uśmiechnął się. Wiedział, że jego rodak ma rację.

- A więc Niemcy zajęli większą część Polski, oprócz terenów wschodnich, które zabrali Sowieci. Nasz Lwów stał się miastem sowieckim.

- Cieszę się, żeśmy ten czas przespali – powiedział Rubin.

- Potem było jeszcze gorzej. Niemcy zajęli Francję i kilka innych krajów Europy Zachodniej. Tylko Wielka Brytania się broniła.

- To była więc druga wojna światowa!

- Niespodziewanie w 1941 roku Niemcy napadli na Związek Sowiecki. Z łatwością doszli prawie pod Moskwę. Wtedy Sowieci przystąpili do koalicji antyniemieckiej. I ta koalicja ostatecznie wygrała. W maju 1945 zajęto Berlin.

- Czy lwowiaków wielu zginęło? – zapytał smutno Granicki.

- Wielu, wielu. Ale Lwów przestał być polskim miastem.

- To niemożliwe! – wykrzyknął.

- Sowieci zajęli całą wschodnią Polskę. Wysiedlili też stamtąd większość Polaków, którzy musieli znaleźć sobie miejsce w nowych granicach Polski.

- To my teraz jesteśmy sowieckimi obywatelami? – zaniepokoił się Korolko.

- Teraz już nie. W 1991 roku Związek Sowiecki przestał istnieć.

- I Lwów wrócił do Polski? – domyślił się Granicki.

- Nie. Powstała wolna Ukraina. Lwów jest miastem ukraińskim.

- A więc udało wam się stworzyć własne państwo – powiedział Granicki do Korolki z wyraźną ironią w głosie.

- A kto mieszka wokół Lwowa? – zapytał Ukrainiec.

- Na przykład moja rodzina!

- Ciekawe!

- Wokół Lwowa mieszkają Żydzi – wtrącił Rubin.

- Tak było przed wojną. Teraz już niewielu Żydów mieszka na Ukrainie – rozpoczął nowy temat profesor.

- Dlaczego?

- Niemcy postanowili wszystkich Żydów unicestwić. Łapali ich, wywozili do obozów koncentracyjnych, gdzie zabijali trującym gazem.

- A czy ktoś ich próbował ratować?

- Za pomoc Żydom groziła kara śmierci. Niektórzy Ukraińcy ich łapali i dostarczali Niemcom.

- To nie może być prawda – zaoponował Ukrainiec.

- To jest prawda, Niemcom udało się skaptować wielu Ukraińców, obiecując, że pozwolą im utworzyć państwo.

- Czy nie wydarzyło się nic dobrego, kiedy byliśmy zamrożeni? – spytał Dawid.

- Po wojnie Żydzi utworzyli własne państwo w Palestynie.

- Wiedziałem, że ono powstanie – powiedział ze wzruszeniem.

- A co działo się tutaj? – zapytał Granicki.

- Tutaj przez pół wieku był komunizm. Do połowy lat pięćdziesiątych panował straszny terror. Potem się poprawiło. Nie było wojny, ludzie mieli pracę, nie głodowali. Jednak na Zachodzie ludziom powodziło się lepiej. Poza tym oni mieli wolność, my nie.

- A czy nasz Lwów bardzo się zmienił?

- Jak całkiem wydobrzejecie, zabiorę was na wycieczkę. Sami zobaczycie.

Zabranie ich na wycieczkę okazało się niełatwe, nawet wtedy, gdy zaczęli wstawać z łóżek i przechadzać się po sali. Dowiedział się o nich bowiem cały świat. Przed szpitalem wystawało mnóstwo dziennikarzy oraz ciekawskich. Gdy czasami na chwilę znikali, profesor prowadził swoich niezwykłych pacjentów do okna, by mogli trochę popatrzeć na współczesność. Zawsze wtedy im towarzyszył i objaśniał to, na co spoglądają.

W końcu zorganizował im objazd po mieście. Kazał im ubrać się w stroje noszone przez młodzież i nocą wyprowadził bocznym wyjściem, przed którym czekało auto terenowe. Pojechali na starówkę, która, jak sądził, zbytnio się nie zmieniła w ciągu siedemdziesięciu lat. Oni jednak uważali inaczej. Znane im zabytkowe budowle – ratusz, kościół dominikanów, katedra ormiańska – według nich nie były takie same jak dawniej. Inne pokrywały je tynki, inny wokół nich roztaczał się zapach… Wszystko zmieniło się na gorsze.

- Co zrobiliście z naszym Lwowem? – powiedział z goryczą Granicki, patrząc na Korolkę.

- Do mnie masz pretensję?

- Do twoich rodaków.

- Przecież profesor ci wyjaśnił, że rządzili tu Sowieci, komuniści. Tacy, jak kuzyn Dawida – wskazał ręką na Żyda.

- Ja nie mam z nim nic wspólnego. A przecież w każdej rodzinie może zdarzyć się czarna owca.

- W rodzinach żydowskich jest ich tyle…

- Panowie, panowie, przestańcie się kłócić – próbował ich uspokoić profesor. – To doprawdy do niczego nie prowadzi.

Potem jeszcze kilkakrotnie odbyli podobne wycieczki. Za każdym razem, gdy oglądali stare części miasta, doznawali żalu, że uległy one zmianie, że nie są takie jak przed siedemdziesięciu laty. Najbardziej żałował Korolko, którego dom przy ulicy Pełczyńskiej zachował się, lecz on nie mógł już do niego wejść. Chętniej więc oglądali nowe dzielnice, nawet brzydkie blokowiska.

Podczas którejś z takich wypraw wyśledził ich jakiś dziennikarz i w dodatku sfotografował. Zdjęcia trzech niezwykłych lwowian obiegły cały świat. Poza tym komuś udało się niepostrzeżenie wtargnąć do ich pokoju w szpitalu. Władze obawiając się o ich bezpieczeństwo, zdecydowały się przewieźć ich do bazy wojskowej we wschodniej części kraju.

Zastanawiano się, co z nimi zrobić. Rząd polski zażądał natychmiastowego wydania bezprawnie przetrzymywanych obywateli polskich. Natomiast rząd Izraela uważał, że Ukraińcy powinni  oddać im Rubina. Ukraina zaś wszystkim trzem przyznała obywatelstwo ukraińskie. Niezależnie od tych przedsięwzięć politycznych panowała opinia, że oni sami powinni zdecydować o swojej przyszłości.

- Panowie, nie zamierzamy was przetrzymywać – powiedział przybyły do bazy wojskowej przedstawiciel władz ukraińskich. – Powiedzcie więc, gdzie chcecie żyć?

- Wiadomo – odpowiedział za wszystkich Korolko – tylko we Lwowie.

Grzegorz Pełczyński

 

portal LM, marzec 2015

 

Przeczytaj też felieton G. Pełczyńskiego w dziale „felietony”, a także recenzję jego zbioru opowiadań Cukierki i fajerwerki (2015)