Fotografia z Gwiazdą

Kategoria: proza Opublikowano: niedziela, 26 styczeń 2014 Drukuj E-mail

Judyta Bednarczyk

Nie mogę siebie nazwać wiedzącym. Byłem poszukującym i jestem nim dotąd,

nie szukam już jednak w gwiazdach i księgach, zaczynam bowiem

słyszeć nauki, którymi szemrze we mnie własna krew.

Hermann Hesse

Miała takie delikatne ręce. I delikatny sposób mówienia.

Myślisz, że to niemożliwe, mówić delikatnie? Zawijać wspomnienia w papier, jak kwiaty albo orzechy w karmelu sprzedawane pod Zieloną Bramą? To błąd. Nie wolno myśleć w taki sposób.

Nie wolno zakładać, że Maria jest zwyczajną, nadmorską dziewczyną. Inne jest nawet jej imię, bielone snem i piosenką. Inną lniana sukienka, pod którą kryją się sekrety ciała.

Maleńkie płatki rosa mundi, girlandy piwonii, arabeski lilii – misterny splot koronek w długich włosach Marii, tych, które mógłbym całować po omacku. A włosy Marii nie są brązowe i faliste, lecz zaczarowane. Przypominają opadłe listowie albo deszcz. Są jak włosy jesieni. Kończą czas zabawy, wpędzając dzieci do szkół, a poetów w ślepe zaułki.

Włosy Marii plamią nasze dusze. Potem spływają na papier, jak deszcz, i nic nam już nie zostaje. Ani wolny duch. Ani kartka, by można było na niej wszystko streścić.

 

Robimy się brudni. Zakrztuszeni włosami Marii, a jednak wciąż pragniemy ją odszukać. Wędrujemy przez zgiełk. Przedzieramy się, złaknieni choćby śladu.

Na Piwnej powietrze nasyca się ptasim świergotem. Zapach drzew jest jak młode wino. Muzeum Zabawek straszy ciasnotą i brakiem wyobraźni. Lepiej przyjrzeć się chłopcom na Długim Targu, jak igrają z Neptunem, wrzucając do fontanny rdzawy grosz. Mężczyzna w trzyczęściowym garniturze wymienia uwagi ze słuchawką. Niemiecka narzeczona obiecuje przyjechać na weekend. Do tego czasu zrobi się naprawdę chłodno. Za pasem październik. W ogrodach kwitną astry i późne odmiany róż. Dojrzewają miechunki.

Szukam Marii pod czterdziestką siódemką. Pod skrzydłem Świętego Ducha, gdzie Schopenhauer wydał z siebie pierwszy krzyk. Błądzę wśród żeliwnych latarenek i szyldów zachęcających, abyś wszedł, skosztował kawy. Szukam Marii w westchnieniu syreny, czekającej na swego kochanka, i w pijackim śmiechu.

Czasem zdaje mi się, że jestem już blisko. Staję nad kałużą, w której odbija się jej twarz. Wtedy upada w wodę czyjś aparat; widmo rozpryskuje się z pluskiem.

God damn it! Should I tell Annie? It’s hers.

Podrywam wzrok. Krajobraz spod wieży Babel, rażonej gniewem Boga, wyostrza się niczym kadr.

Amerykanka lat może trzydziestu (moja rówieśniczka?) płacze nad zatopionym cackiem.

I don’t know, Phoebe. Lie a lot – proponuje jej towarzysz.

Akcent ze wschodniego wybrzeża. Mezzosopran Miami. To tylko jeden ze składników mieszanki. Gdzieś dalej fragment Lozanny i zamglonego Paryża, drogie modele komórek z drugiego końca świata potrafiące robić świetne zdjęcia.

Gargulce.

Fasady.

Cokoły.

Niebo Północy rozlane na burgundzie tak jak złoty nektar.

Wszyscy wszystko utrwalają. Zapisują wrażenia. Nawet ta Amerykanka obchodząca wkoło pomnik Heweliusza. Jakby mogła wyczytać z niego stare prawdy. Powieźć je na Nowy Ląd, nanizane na sznurek paciorków...

 

W rzeczywistości możemy tak niewiele. Ja, cichy aptekarz z Trójmiasta. Płacząca Amerykanka i Maria. Moja najmilsza Maria. Kwiecie Karmelu, Płodna Winnica. Jesteśmy tylko dziećmi Wszechświata. Nad nami mleczne sekrety gwiazd, strzeżone przez zazdrosne słońce.

Ale o swej maleńkości nie pamięta teraz nikt. Amerykanka od aparatu. Maria od morza i od gwiazd. Ani ja. Cichy, zagubiony aptekarz.

Co teraz czyta? Z kim rozmawia? Nie wiem tego. Wiem tylko, kim bez niej jestem. Wracam do życia złożonego z prostych elementów. Apteka. Szepty dmuchawców zawieszone w gablotach razem z hibiskusem. Obsługuję staruszki. Turystów. Potem przeciskam się przez apteczne drzwi, jak ziarno przez torebkę kwiatu, by utonąć w hałasie. To w nim ją poznałem. W krzyku Gdańska.

Szła środkiem ulicy. Za nią materia sukni podobna do kłębiastej chmury. Idąc, deptała samotne serca. Idąc, rozsiewała szczęście.

 

Obserwowałem, jak wybiera bursztyny w obwoźnym kramie i zbliża do mojej kryjówki na schodach, miękko jak kot, uzbrojona w gazetę. Ja miałem swoją na kolanach.

– Pozwoli pan, że się przysiądę? – zapytała.

Spoczęła obok mnie, czysta i piękna jak sykstyńska Madonna. Tak czystą i piękną dojrzeć ją też musiał Bóg. Może nawet rozmawiała z nim w duszy, bo chwilę milczała, a potem posłała mi uśmiech. Promienny. Potrafiący uleczyć dzieciństwo.

– Jest... jest pani rusałką?

Mogła być nią na prawdę, ale nie chciała się zdradzić.

– Tak jak Lorelei? Nie. Maria. Mów mi po prostu Maria. A ty? Jak mam się do ciebie zwracać?

– Otto – imię wypełzło ze mnie z niemałym trudem. Miałem wrażenie, że dobra część sumienia popycha je od spodu pogrzebaczem.

Spojrzała ku ognistej kuli słońca, mrużąc oczy.

– Nie wydaje ci się, że zabytki kryją w sobie wiele tajemnic? Ale nie tych, o których opowiadają przewodnicy. Najciekawsze są przemilczane budowle. Na przykład takie tycie, tycie kościółki. Nie chadza się do nich, tylko do katedry... jakże ona się nazywała...

Chrząknąłem w garść.

– Do bazyliki. Bazyliki Mariackiej. Największy ceglany kociół w Europie. Od niego wzięła się nazwa tej ulicy – wskazałem na tabliczkę z krągłą cyfrą – Jest tam zegar astronomiczny... Mario. Pewnie słyszałaś takie nazwisko, Hans Düringer. To jego dzieło.

– Astronomiczny? W kościele?

Nabrałem powietrza, przypominając sobie pewną okoliczność. Traktaty mego ojca o gwiazdach i Stelli Maris. Duszpasterstwo Ludzi Morza. Wspomniałem też matkę. Jej pocałunki składane na dwóch palcach, koralowe szminką, chyba Margeret Astor – wiatr niósł je ponad portem i odciskał na moim policzku. W czasie sesji nie było sensu się golić, skórę pokrywał więc meszek, z którego mama lubiła się śmiać. „Wyglądasz jak brzoskwinka”.

– Wrócimy niebawem. Niech tylko tatuś przekona ich do siebie. Heweliusz ma konkurencję! – zawołała jeszcze, wsiadając na pokład i tyle ją widziałem.

Moją cudowną matkę towarzyszącą ojcu podczas naukowej konferencji.

Gwiazdy i morze.

– Wiesz, astronomia i wiara mają ze sobą wiele wspólnego. Pięcioramienna gwiazda obwieszczała narodzenie Pana. Brano tu pod uwagę raczej gwiazdę aramejską, nie tę od Pitagorejczyków, choć obie symbolizują divina proportio – złoty podział. Według niektórych kształt ten zawiera w sobie kod życie i śmierci. W Starym Testamencie Gwiazda Jakuba jest symbolem mesjańskim, przywołanym później w opisie Jezusa jako Gwiazdy Zarannej. W żydowskich naukach ezoterycznych heksagram określany jest tradycyjną nazwą – pieczęć Salomona. Symbol ten wywodzi się z Dalekiego Wschodu, gdzie znany był jako Wielka Yantra. Trójkąt skierowany wierzchołkiem do dołu symbolizował kobiecość – siłę istniejącą przed początkiem świata. Z niej  wyrosło nasienie męskie, reprezentowane przez trójkąt skierowany wierzchołkiem ku górze. Dwa trójkąty. Dwie stwórcze Emanacje, trochę jak noc i dzień. Yin i Yang. Heksagram, znany nam lepiej pod nazwą Gwiazda Dawida, stanowi połączenie tych dwóch pierwotnych sił. Uznawany jest też przed kabalistów, czczących zarówno męskie Bóstwo, jak i z jego żeńską esencję, Szechinę.

– Hm... może nie jest to sprawa wiary, ale... magii – zaproponowała nieśmiało.

– Zadaniem kabały jest dociekanie. Niektórzy posądzają ją o magiczność, to prawda, ale... chwileczkę, na czym skończyłem?

– Na Bóstwie. Mężczyzna-Bóg, kobieta-Szechina.

– Szechina, właśnie. Wyobraź sobie, Mario, że gwiazda ośmioramienna, związana ze stwarzaniem, płodnością i seksem, stała się emblematem Isztar. W starożytnych religiach wielkie boginie matki mają korony z gwiazd. Chrześcijanie zdobią nią głowę Maryi Dziewicy, nie wspominając już o „Niewieście obleczonej w słońce i księżycu pod jej stopami”.

„Mówię zupełnie jak on!” – pomyślałem.

O mały włos, a doszedłbym do następnego rozdziału. Bezpieczniej było milczeć. Podążać za głosem mej własnej Madonny. Był to głos zrodzony z fali. Miękka miłość Nereusa i Doris, wspaniała, gdy chce się pracować z dziećmi albo chorymi. Kojący, głęboki tembr.

Kim jest ta piękna Maria? Terapeutką?

– Miałam przeczucie, – oznajmiła ciepło i głęboko – że i w tobie jest coś tajemniczego, jak w całej tej Mariackiej. Posępny inteligent. Wiedzący, co to synkretyzm. Sam też przypomina hybrydę. Z profilu Rzymianin, Judejczyk en face. Taaak. To do siebie pasuje. Od razu wydałeś się idealny.

– Ja... jak to?

Maria zachichotała.

– Jestem fotografikiem, Otto. Robię zdjęcia ładnym ludziom i miejscom. Ludzie mi za to płacą. Miejsca nie. Chyba żeby liczyć za zapłatę kawałeczki gruzu. Cięgle się o nie kaleczę, kucając jak żaba. Śmieszna nazwa, perspektywa żaby, nie sądzisz? Więc na tym polega moja praca. Czasem jestem jak Leonardo, rozglądając się za pięknem, czasem jak zwykły, rzemieślniczy płaz.

Żadnych dzieci. Żadnych chorych biedaków. Jednak jakoś to do niej pasuje.

Fotografia.

– Szkoda, że nie widzę przy tobie aparatu. To chyba pożądany atrybut w tym zawodzie?

Odwróciła się do mnie całym ciałem. Głowę wsparła na zgiętym ramieniu, co upodobniło ją do wnikliwego agenta. Brakowało tylko lampy, by zaświeciła zbyt mocną żarówką, do reszty mnie onieśmielając.

Maria nie musiała nawet otwierać swych ślicznych, malinowych ust. Wystarczył ich grymas. Mirtowa nuta serca zaklęta w perfumach, by Otto stał się sługą dziewczyny. I sługą mirtu. Gałązki zerwanej przez Adama, na szczęście, w dolinie Edenu.

– Owszem, – mówiła spokojnie, niemal ważąc słowa – ale czy to nie idiotyczne, afiszować się ze swą profesją? Co myślisz o tych wszystkich, w sztuce rozkochanych młodych ludziach, sączących caffe macchiato, pewnych, że rządzą tym światem, bo pisze się o nich w Internecie, bo raz czy dwa udzieliło się wywiadu dla portalu o egzotycznej nazwie? Kim oni są? No kim? Artystami? O takich artystach, mój drogi, śpiewał kiedyś Kazik. Że to prostytutki!

Gwałtownie zmieniła pozycję. Nieszczęsna gazeta mięła się w dłoniach Marii, wyprostowanej Marii – symbol nowych czasów; litery i trochę papieru, barwne w rubryce Komiksy.

– Mój tata był witrażystą – dodała – Mama wyplatała koszyki. Miała do tego specjalny pokoik na strychu. Oboje, i matka, i ojciec, powtarzali mi: Maryniu, zasadą sztuki jej cisza. Niestrojność. Prawdziwą sztukę uprawia się incognito.

– Nie lubią więc pewnie Dalego – zauważyłem, nie przestając badać jej twarzy. Czy się zmieni?

– Nie bardzo. Tacy jak on to krzykacze, nic więcej. Och! Doprawdy nie muszę ci się tłumaczyć. Nawet się nie znamy.

Czyżby odwróciły się role? Tym razem ja rzucam na biurko stos akt. Jesteś przyszpilona. Jak motyl. Zaraz padną zarzuty.

– Nie lubiliby także Hansa Düringera, że wpadł na tak absurdalny pomysł. Bazylika i astrologia! Światłe Odrodzenie. Chrześcijaństwo czarodziejów. Ale coś mi tutaj nie gra. Nie gra mi też w naszym spotkaniu, Mario. Fotografko bez aparatu.

Uciekła spojrzeniem.

– Chcesz mnie poznać. Nie Rzymianina, nie mieszkańca Judei, ale mnie. Możemy zacząć od teraz.

– Poznawanie?

– Cóż. Wiem już, jak zarabiasz i kim są twoi rodzice. I że masz na imię Maria, tak jak Gwiazda Morza.

– Co takiego? – spytała półszeptem.

Szelest gazety. Wybicie kurantu. Ktoś ściera napis na tablicy i nanosi nowy. Menu dnia.

– „Nazywana jest Gwiazdą Morza i bardzo dobrze to do Matki Dziewicy pasuje. Ona bowiem najtrafniej może być przyrównana do świecącego ciała niebieskiego – jako że tak jak ono wysyła promień, samo przy tym nie ulegając zepsuciu, tak i Dziewica zrodziła Syna bez skażenia siebie”. To z traktatu Piusa XII. Ilekroć go zgłębiam, staje mi przed oczami mój ojciec. Dla niego Maria Dziewica była tylko jednym Wyobrażeniem. Bardziej interesowała go kabała. Może dlatego, że jako myśliciel i wyznawca liczb uprawiał coś do niej podobnego. Mój ojciec poszukiwał.

Maria zacmokała z uznaniem.

– Jesteś nie tylko tajemniczym inteligentem. Jesteś mistykiem.

Wyciągnąłem z kieszeni cygaretkę. Zaproponowałem Marii. Nie paliła.

– W porządku. Sam zapalę.

Prince Albert był słodki. Nawet trochę mdły. Kopcąc, zapominałem strząsać popiół i ten prószył na moją koszulę.

– Brzydki nałóg – powiedział kiedyś ojciec. – Niemęski. Powinieneś palić grube cygara. Podobnie jest z samochodami. Liczy się gabaryt.

Ciepło Marii promieniowało na mnie. Rozsadzało powietrze jak jakaś supernowa.

– Nie śmiałabyś się z tutejszej awangardy, gdyby popierali ją twoi najbliżsi. Ja też tak mam. Całą wiedzę zawdzięczam rodzicom.

Zawahałem się. Popiół na koszuli zaczął palić.

–  Oni już nie żyją. To smutne, a zarazem cholernie proste. Najgorsze, że nie wszystko można przewidzieć. Nawet gdy studiuje się gwiazdy.

 

Maria. Współczująca Maria. Trudno było określić jej wiek. Kilka piegów i zadziorne rysy czyniły z niej trzpiotkę. Bruzda przecinająca czoło pasowała do czterdziestolatki. Dziwna dziewczyna. Ale tylko osobliwości zapisują się w naszej pamięci serdecznym atramentem.

 

Pamiętam, że moja matka przechadzała się po domu w szykownym kostiumie. Takim z lat 30’. Była przez to inna. Magiczna. Zapamiętałem moją matkę, słodką czarownicę, babcię Amelię cerującą pościel przy blasku kominka i ojca. Garbił się nad atlasami nieba. Przypominał alchemika. A przecież nie miał brody i jego ręce nie były ani trochę zgrubiałe. Nie pokrywały ich wątrobowe plamki.

 

Mario. Nasze rody mają tak odmienne historie. Twój jest pewnie bezpieczny i wciąż wymienia uściski, spotykając się przy grobach na 1 listopada.

 

– Jesteś nietutejsza, prawda?

Machnęła ręką.

– A jakie to ma znaczenie? Dziś jestem tutaj, jutro gdzie indziej zapędzi mnie wichura. Jestem jak tuman kurzu. To także ma swoje zalety. Przyczepiają się do mnie różne historie.

Historie. Czytasz w moich myślach, dziewczyno.

Nie wiedziała, czy wolno jej żartować. Spróbowała.

– Ale nie obrzydliwe, nie nie! Z tym pewnie kojarzy ci się tuman.

– Albo z kimś mało rozsądnym – przyznałem.

– Albo. Powiedzmy, że tuman to nierozsądny pielgrzym. W drodze do własnej Jerozolimy.

Jej usta. Rozkosznie wycięte różowe usta. Przez następne kwadranse patrzyłem w nie tylko, w te usta, ona delikatnie mówiła.

– Ja, będąc ciągle w drodze, też coś wiem o samotności. Samotność ma wiele wymiarów, Otto...

Piękno jej ust nie wywodziło się z Ziemi. Było Energią, która przemienia kroplę w płatek śniegu, a wspomnienie w dar. Piękno jej ust, poczęte przez Ewę w rajskim ogrodzie, było pięknem budującym. Boski Architekt obwieścił mi swój plan i już wiedziałem.

Ta kobieta stanie się matką moich dzieci.

Cokolwiek by nie uczyniła, wielbiłem ją. Czciłem każdą dotyczącą jej błahostkę –  rogalika skruszonego na dwoje przy kolacji, cynamonowe świece tlące się w oknie jej pokoju, zadumę Marii nad przewodnikami. Czytała je tak namiętnie. Posłuszna znawcom Pascala dreptała – od Dworu Artusa do Uphagena, od Panienki z Okienka do Ratusza. W końcu przystawała niedaleko Żurawia i zerkała w niebo, gdzie czekały ją jeszcze doskonalsze wskazówki. Podpowiedzi gwiazd.

Pewnej niedzieli wybraliśmy się w rejs. Krótki. Zakolami Ołowianki. Kapitan tłumaczył coś zaspanym głosem:

– Obsługą handlu zajmowali się między innymi Żydzi. Handlowali przyprawami, futrami, suknem, dobrami szczególnie pożądanymi w XIII i XIV wieku.

Gdy skończył, Maria sprzedała mi kuksańca.

– Widzisz? Ilekroć wspomina się o Żydach, słowa takie jak kabała, Szechina, heksagram  nie padają.

Ta uwaga szczerze mnie zdumiała.

– Mam uwierzyć, że ze wszystkich naszych rozmów najbardziej zainteresowała cię ta o symbolach?

– Niezupełnie. Objaśnij mi tylko gwiazdę. Upierasz się, że ma ona coś wspólnego z boskością.

– Bo to prawda.

– Skoro tak, to czym dokładnie jest Szechina?

Hm... A jesteś kabalistką, by dokładnie to pojąć?

– Na temat Szechiny istnieje wiele teorii. Małżonka Boga, żeńska esensja obecna także w Duchu Świętym. Dopełnienie Jahwe, czego dowód stanowić ma imię Boga – JHWH. Semitysta Raphael Patai sądzi, iż cztery zgłoski symbolizują czterech członków Niebiańskiej Rodziny. J oznacza Ojca – Ela. H – Matkę. W symbolizuje Baala, a ostatnia zgłoska – córkę Anat, Asztoret albo Asztarte. Isztar.

Maria przyjrzała mi się nieco podejrzliwie.

– Ależ tak! Przodkini bogów Asztoret, Pani Morza Aszera. Żeńskość Boga, mówiąc oględnie. Pamiętasz? Jak podaje Stary Testament, Izraelici wyrzekli się dawnych bóstw – męskiego Ela, kobiecej Anat-Asztoret – wybierając kult Jedynego Boga. Ale ich ślady pozostały w słowie JHWH. Jahwe.

– Chcesz mi powiedzieć, że nie ma czegoś takiego jak Jeden Bóg? Tylko ŚLADY po dawnych bóstwach?

Pokręciłem głową.

– Nic nie chcę powiedzieć. Pytasz, więc odpowiadam.

–  A Szechina w Gwieździe Dawida? Gdzie jeszcze jest obecna? Chcę wiedzieć.

– Na dobrą sprawę Emanacja Szechiny obecna jest w wielu postaciach. Sara, Rachela, Lea... Ewa, nasza pramatka. Każda biblijna bohaterka staje się bohaterką nie bez powodu. Ma reprezentować cechy doskonałej kobiety, Szechiny na Ziemi, i swoim przykładem nauczać.

– Rozumiem – rzekła Maria, nagle pochmurniejąc. Po chwili jednak na jej twarzy znów pojawił się uśmiech.

– Wiesz, to wszystko jest fascynujące. Ale nie sądź, że tylko ty jesteś mądry. Raz już próbowałam cię przekonać. Wtedy.

Ach no tak. Wtedy.

 

Jeszcze pod bazyliką Maria powiedziała (a głos jej był głęboki i czuły; mógłby mnie uleczyć, gdybym tylko tego zapragnął):

– Ja, będąc ciągle w drodze, też coś wiem o samotności. Samotność ma wiele wymiarów, Otto. I moi rodzice nie żyją, ale nie karmię się ich śmiercią. Śmierć nie jest końcem, lecz początkiem. Jest przemianą.

Droga Mario... Znam tę Prawdę od dawna. Boskie i fizyczne splecione w jednym tańcu; dance macabre jak tanatejski allemande.

 

Sacrum i profanum – mruczałem pod nosem, gdy pewnego razu wręczałem jej bukiet akacji.

Maria piła ich woń tak zachłannie, jakby zależało od tego jej życie. Byliśmy na targu. Pomidory, jabłka, zabawne, dekoracyjne dynie, wszystko w koszyku Marii. Jakbym miał przed sobą martwą naturę Jana van Eycka.

– Nie patrz tak, Otto. Patrz w niebo. Dałoby się umrzeć z tęsknoty za niebem. Topole już pylą, Otto. Łap kotka! To pozdrowienie z niebios, ten wiatr i topole! Nie wiesz, co pisał święty Franciszek? Ja też znam na pamięć kilka wersów: „Pochwalony bądź, Panie mój, przez brata wiatr i przez powietrze, i chmury, i pogodę, i każdy czas, przez które Twoim stworzeniom dajesz utrzymanie”. To wszystko, Otto, należy do Pana!

Maria wgryzająca się w owoc. A zatem jesteśmy w Raju. Sprawdzamy cierpliwość Boga, gdy robimy hennowe tatuaże, kosztujemy Porto Ruby. I kiedy nagle spada deszcz.

Te krople to łzy jesieni, nie lata. Łzy aniołów zerkających w nas, jak niepoważnie się bawimy. Łamiemy zakazy. Drzewo Wiadomości jest takie kuszące. Adam zbliża się do Ewy. Bada doskonałość jej ciała, u góry szczupłego, krągłego na wysokości bioder. Maria o figurze wiolonczeli. Grać na niej. Nie odrywać smyczka.

Czasem trapi mnie dylemat – jaka pora roku panowała w Raju, gdy opuszczali go pierwsi ludzie? Jako że kobiecość jest płodna, dająca urodzaj, trudno mi uwierzyć, że nigdy nie było tam jesieni. Obecność Ewy winna natchnąć ogród do przemiany. Może...

Może w Raju była wtedy wczesna jesień? Taka jak teraz? Bo koniec sierpnia przynosi ze sobą zapach palonych liści, gnijących gruszek. Przynosi ze sobą deszcze.

Gdy spada ten pierwszy, jesienny, znajdujemy schronienie w antykwariacie. Jest tu ciasno i duszno.

– Intymnie, Otto.

Geocentryczny model kosmosu, zgryzota Kopernika, przykuwa uwagę Marii i stoi mokra, z kosmykiem przyklejonym do policzka, nachyla się nad obręczami, rozpływa się granatowy tusz do rzęs.

– Zamierzam cię pocałować – oznajmiam i nim dziewczyna pojmie, w czym rzecz, jestem już blisko.

Musisz wiedzieć, że usta Marii nie miały smaku deszczu. Tak smakowały wieczerze w domu mojej babci. Składając pocałunek, ujrzałem babcię Amelię, jak powłóczy nóżkami; wnosi do pokoju wazę gorącego rosołu. W tłuszczu pływa natka. Po zupie doprawione kurczę i galaretka z agrestem. Odgłos kładzionej na stole karty – pasjans mamy. Skupienie mego ojca przy teleskopie i pomiarach. Oto, co rozpoznałem w smaku ust Marii. Fakturze – ani starej, ani młodej – jej skóry. Skóra Marii – skorupa planety, jaką pieściła.

Potem zauważyłem, że jest zawstydzona.

– Chciałabym, abyś coś mi wyjaśnił – rzekła uroczyście.

– Co tylko zechcesz.

Zamierzała pewnie pytać o miłość. Co się z nami stanie?

Przecież kończyło się lato.

– Nie dziwi cię, że jest ich aż tyle?

Nie zrozumiałem.

– Gwiazd. Widzę je wszędzie wokół. Rozmawiamy o nich, na nich wznosimy marzenia. Nigdy się z czymś takim nie spotkałam. Wyjaśnij mi, dlaczego żyjesz gwiazdami i tą... Szechiną. Dlaczego mnie nimi zaraziłeś? Twoje dziwaczne wykłady powracają do mnie w snach.

Znowu usłyszałem głos ojca. Czaszka dzwon, a mózg jak jego serce. Bim – Bim – Baaam!:

Miłość potrafi nas złamać. Miłość potrafi nas pochłonąć niczym morskie fale. Miłość wywodzi się Stamtąd. Od Niej.

Samozwańczy przewodnik stanął pod oknem antykwariatu i snuł swoje bajki.

– Jan Heweliusz... znakomity astronom... tymczasem gdańscy kabaliści...

Nie mogłem dłużej trwać w ciszy. Ta Prawda musiała wydostać się na świat. Choćbym miał oddać za nią życie.

 

– Posłuchaj, Mario. Wiesz, że mój ojciec był astronomem?

– Tak, już o tym wspominałeś.

– A wiesz, jak umarł mój ojciec?

Maria stuliła ramiona.

– Nie, ale...

– Słuchaj, Mario. To był sierpień. Dokładnie taki jak ten. Pierwsza dekada znaku Panny. Ojciec wybierał się do Sztokholmu, debatować o swoim odkryciu. On odkrył gwiazdę, Mario. Wyobraź sobie.

Tutaj pojawia się cygaretka. Poczciwy z niej rekwizyt! Niekoniecznie pasuje do aptekarza, chociaż... No właśnie. Czy naprawdę wolno mi tak o sobie mówić? Aptekarz?

Przecież to, czego nauczył mnie ojciec, a czego sprawnie doglądała moja matka, nosi raczej inną nazwę.

Alchemia. Mistyka.

Pragnę wyprowadzić cię z błędu – nie jestem aptekarzem. Sprzedając syropy i maści, uprawiam marny ogródek Rzemiosła. Realne studia mają miejsce po tym, jak zamkną się za mną drzwi. Gdy ląduję w zgiełku, a urodziwe dziewczyny pokroju Marii rzucają na mnie czar.

Już kiedyś byłem zakochany. Miłość zbliża mnie do Absolutu. Różnica tkwi jedynie w rozmiarze uczucia. TO Z MARIĄ jest wyjątkowe. TO Z MARIĄ musi się udać. Inna TEGO nie pojmie.

Miłość alchemika. Zmieniająca w złoto szarą rzeczywistość. Nie ma chyba nic doskonalszego. Przekonał mnie o tym ojciec mający czasem... hm... różne fascynacje.

– No tak, jesteśmy w antykwariacie. Tu nie wolno.

Przystawiam do nosa cygaretkę. Uspokaja mnie to, ale nie Marię. Maria męczy rąbek swej sukienki, jakby mały gest mógł pomóc jej zrozumieć.

– Zgadujesz może, co jest najpiękniejsze w odkrywaniu gwiazdy?

– Nie.

Kwiat z jej włosów upada na ziemię. Sacrum zrównane z profanum. Pomimo tego jest Ewą. Ukołysaną przez śpiew rajskich ptaków. Motyle siadają na jej ustach. Zwiastują Przemienienie.

Wszelkie życie bierze swój początek w kobiecości. W kwiatach, gwiazdach i morzu.  

Powoli wypuszczam powietrze.

– Uwierz mi, najwspanialsze w gwieździe jest jej nazywanie. To subtelny proces. Niemal mistyczny. Imię gwiazdy nie może być wynikiem przypadku. Naukowcy określają ciała niebieskie tak pospolicie. Cyfry. Litery. Nie ma w tym sensu, albowiem serce pierwszego ziemskiego kochanka gwiazdy poznało Święty Zamysł. Odkrywca gwiazdy potrzebuje wiele czasu, by dojść do jej Jądra. Kiedy zaś w końcu, w zbolałym świetle nocy, pokona ostatni most, odnajdzie Jeruzalem na posadzce swej własnej, gotyckiej katedry, jego oczom ukazuje się to, co prawdziwe. I co dobre. Tak trzy platońskie zasady – Piękna, Prawdy i Dobra – scalają się w jedno, za pośrednictwem Gwiazdy – Oblubienicy oraz Astronoma – Oblubieńca. Dzięki prawdziwemu imieniu gwiazda wykluwa się z niebytu. Oblubieniec to rozumie. Chce, by Oblubienica była szczęśliwa. I szuka... My wszyscy Czegoś szukamy. Ale on, mój ojciec, osiągnął cel jako jedyny.

Tytoń pachnie słodko. Delektuję się nim, nie przestając głęboko oddychać.

– Nazywanie gwiazdy jest jak... zaznajamianie się z Bogiem. I tym było to odkrycie dla mojego ojca. Twierdził, że odnajdzie Boga, klucząc wśród sefir, midraszy. Ukaże mi się znak, przepowiedział. Dzięki kabale i gwiazdom przeszedł coś na kształt iluminacji. Był przekonany, że rozwiązanie znajduje się w kobiecym aspekcie. Ja sam nie wiedziałem, o co mu chodzi, dopóki nie pokazał mi Drzewa Życia.

Rozglądam się po antykwariacie. Odpowiedni rysunek przybliżyłby Marii kabałę. Rozczarowany wyciągam z teczki zeszyt i ołówek. Kreślę kilka linii.

– Przyjrzyj się. Czy punkty styku coś ci przypominają?

Źrenice Marii robią się wielkie. Dwie smoliste dziury.

– To jest przecież...

– Konstelacja. Zgadza się. Prawa strona Drzewa oznacza męskość, lewa – kobiecość. Tylko że to kobieta – matka, rodzicielka, dawczyni – jest znacznie doskonalsza od swego małżonka. Towarzyszy jej Płodność, przez innych określana jako Eros. Dlatego mój ojciec ze szczególną uwagą badał „żeńskie”sefiry. Uważał, że na przestrzeni lat zapomniano o tej Emanacji.

Maria nie podejmuje wątku. Daję jej czas do namysłu i zapełniam przestrzeń. Słowem. Chyba jestem jak Jahwe.

– Zabawne. Kiedy ojciec cytował mi traktat Piusa, wydawało mi się, że nie ma racji. Że szuka elementów wspólnych religii i nauki, co w samym swoim założeniu jest bzdurą. Potem zrozumiałem, że popełniam błąd. Bo tak na prawdę religia i nauka to jedno. Obie próbują dociekać.  Rezultatem obu jest Poznanie. Spokój wypływający ze świadomości – Coś lub Ktoś tam jest!

Tłumaczę sobie, że na podobne rewelacje można zareagować jedynie oszołomieniem. Stąd ta cisza. Nagła, ciężka. I dziwna. Teraz mi nie przeszkodzi.

Zohar, kabała, Drzewo Życie, gwiazdy. A do tego najważniejsze. Coś, co próbowałem przemycić do światopoglądu Marii.

– Zgadnij, jakie imię nosi gwiazda mego ojca? Jego Niebiańska Oblubienica? Ta gwiazda nosi imię tej jednej jedynej. Szechina. Dla chrześcijan  – Maryja Dziewica. Dla dawnego Babilonu – Asztoret. Szechina. Kobieta-Bóg. Ta gwiazda, to nie była byle jaka gwiazda, jeśli wolno mi tak powiedzieć. Jej pojawienie się na niebie kiedyś zwiastowało narodziny Chrystusa. Ojciec był pewien, że dokonał odkrycia opisywanego w Piśmie. Gdy oto przyjść miała niewiasta...

– W wieńcu z gwiazd, obleczona w słońce, a pod jej stopami księżyc – dodaje Maria szeptem. – To z Apokalipsy. Czy ty czasami nie przesadzasz?

Przedziwna sprawa. Maria mnie gasi!

– Czym jeszcze jest gwiazda? – Maria świdruje swymi czarnymi oczami.

– Tajemnicą.

– Czym jest tajemnica? Każdą trzeba kiedyś objaśnić, tak?

Patrzy na mnie śmiało.

– Jak ważnym jest sekret, który może być odkryty przez zwykłego śmiertelnika? A może śmiertelnik się pomylił? Może tylko WYDAWAŁO mu się, że dotarł do Prawdy, lecz mapa, którą się posługuje, została stworzona przez innego człowieka. Nie przez Boga. Założenie kabały jest takie – możemy Boga poznać. Być jak On! Jak chcesz pogodzić wiarę w Jego majestat z egocentryzmem? No jak? Za pomocą znaków mających źródło nie w Bogu, tylko w ludzkim Ja? W założeniu, czego to ja nie dokonam, wspierając się znakami? – Maria zadaje cios – Wielki Izaak Luria uznał, że jesteśmy reinkarnacjami pierwszych ludzi. Chodził na cmentarz odprawiać seanse spirytystyczne. Jak to się ma do światłej idei poznania? A może to zwykłe szarlataństwo, tylko jak się już pod czymś podpiszesz, to głupio jest robić odwrót?

Łzy aniołów uderzają w okna. Mimo to nadal jest cicho. W tym antykwariacie, na ulicy. Po raz pierwszy cichy Gdańsk. Tylko ja i Maria, podobni do pierwszych ludzi, nim Bóg wygnał ich z Edenu – nim gałązką mirtu zapachniało śmiertelne życie – stoimy na przeciw siebie.

– Ty, Mario – ujmuję jej dłoń – też jesteś gwiazdą. Nie rozumiesz? Ty jesteś moją Szechiną. Nie chcę się z tobą rozstawać, ty mnie dopełniasz. Znaczysz dla mnie tak wiele, a jednak chcesz mnie zranić.

Włos Marii powoli skręca się od wilgoci.

– Jestem twoim dopełnieniem?

– Tak, Mario. Jesteś. Ale jest jeszcze tyle spraw. Pragnę ci o tym opowiedzieć, o tych wspaniałych, wspaniałych rzeczach.

Przewodnik bredzi coś o Heweliuszu. Czekam na jej odpowiedź.

– Otto. Jak zginęli twoi rodzice?

– Co takiego?

– Poczekaj, już wiem. Zginęli w drodze na konferencję. Na tej konferencji mieli udowodnić istnienie Szechiny. Kobiety z gwiazd. Ich statek zatonął.

– Nie rozumiem, do czego zmierzasz – denerwuję się.

Znów słyszę głos w środku głowy.

Na cóż tworzenie wieczne, na cóż uganianie, jeśli stworzone pada w nicości otchłanie?!

 

Nie poznałem Marii. W jednej chwili ukazała mi się całkiem inną osobą. Stanowczą. Ze ściągniętymi brwiami nabierała coraz większego dystansu. Wciąż jednak była piękna. Piękna tak niebiańsko, że zapierało mi dech.

– Podejrzewam, że to, o czym mówisz, po prostu ładnie brzmi. Słucham twoich wykładów od wielu dni i wnioski mnie przerażają. Tak, przerażają, Otto. Początkowo mnie fascynowałeś, teraz boję się ciebie. Szechina? Kobieca strona Boga? Owszem. Ale nie wtedy, gdy próbuje się to wrzucić do jednego worka. Tak właśnie robią amerykańscy pisarze w swoich książkach o zagadkach Kościoła.

Kiedy cię poznałam, miałam nadzieję, że zostaniesz moim przyjacielem. Nie kochankiem, nie ojcem moich dzieci, ale przyjacielem. Tylko że jest we mnie coś, co każe mi się zatrzymać. To potężny głos, pouczający, iż połączenie barw nigdy nie da nam bieli; tęcza przepuszczona przez diament nie jest tęczą. Jest jakimś... brakiem. Chaosem. Teraz, w XXI wieku, każdy ma coś ważnego do powiedzenia. Każdy jest oświecony i w duchu New Age. Ale wiesz co, Otto? Nie ma w tym oświeceniu Boga. Jest zagubiony, otoczony przez symbole, jak przez szlaczki, człowiek. Pielgrzym bez celu. Jeśli celem jest wszystko, a świadomość za wszystkim nie nadąża, lądujesz w ciemnościach. Wtedy ledwie krok dzieli cię od upadku. Tak się dzieje, gdy uważasz się za mądrzejszego, niż faktycznie jesteś.

 

Maria poprawiła sukienkę. Sięgnęła do torebki, wydobywając z niej... parasol. Miała go przez cały czas?

– Ja wierzę w Maryję Dziewicę. Tę z Bazyliki. Nie w Isztar. Nie w Szechinę, do której mnie przekonywałeś – tak, tak, choć to ja ciągnęłam cię za język, wiem co nieco o mowie ciała i o manipulacji. Jako człowiek, nie gwiazda, Otto (gwiazdy świecą nad nami, w nas jest prawo moralne) mam na imię Maria. W dzieciństwie prawie nie umarłam. Moja mama modliła się za mnie na Jasnej Górze i oto jestem. Żyję dzięki mojej orędowniczce. Ale jest coś jeszcze.

Uchyliwszy drzwi, wyjrzała na ulicę. Zaczynało się przejaśniać.

– Przez kilkoma laty zajmowałam się kabałą. Byłam w tym na prawdę dobra, podobnie jak w stawianiu kart, feng shui, medytacjach anielskich i innych tego rodzaju sprawach. Wciąż nie jestem pewna, czy ezoteryczny mistycyzm jest słuszny. Może Bóg się w nim objawia? Ale jeśli tak, my, jako ludzie, zachłanni na tytuły, rozmiłowani w pysze, nie powinniśmy się tym zajmować. Bo nie umiemy. Prawdę przyćmiewa nam własna nieidealna osobowość.

Usłyszałem westchnienie.

– Tacy jak ja i ty zajmują się kabałą, gwiazdami i tak dalej nie ku chwale Bożego majestatu. Robią to dla siebie samych, przekonują się – coś znaczę w Uniwersum, coś znaczę! Zapominają, że zaczyna się nie od szczegółu, ale od ogółu. Ja znam tylko jeden ogół. Boga. I na razie się go trzymam, starając się zachować pokorę. Myślę, że trzydzieści lat to na prawdę mało, i że przy takiej maleńkości pokora jest dobrym drogowskazem.

Przystanęła w drzwiach.

– Nie chcę, aby moje słowa zadawały ci cierpienie, ale muszę, po prostu muszę zapytać. Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego twój ojciec poszukiwacz spoczął na dnie morza razem ze swoją Prawdą?

Zagryzłem wargi.

Maria złożyła pocałunek na koniuszkach palców. I posłała mi go przez wiatr.

Znów pachną astry. I liście. Lato powoli odchodzi, zostawiając na szybach rdzawe pocałunki.

Ciepło w mojej aptece. Suszy się dziurawiec dla Blanki. A Blanka pije herbatę. Prosto z moździerza.

– Nie znalazłeś jej, mam rację? – pyta od niechcenia.

Próbuję wbić się w przyciasny fartuch.

– Już nie mieszka w Patronie?

Nim jej odpowiem, klnę na guziki i emblemat sieciówki, który tak cholernie, cholernie mnie wkurza. Wygląda to tak, jakbym miał na piersi wielkiego, zielonego dropsa.

– Wymeldowała się w lecie, a już prawie październik. Po co mam tam chodzić?

Blanka podaje mi gazetę.

– Znalazłam pod drzwiami apteki.

– Co takiego?

Blanka wkłada mi tę gazetę w ręce. Czuje się za mnie odpowiedzialna. Zaplanowała, że przejmie moje nazwisko, na przykład w czasie ceremonii na Seszelach, tylko że ja nie jestem jeszcze na to gotowy.

Po chwili rozpoznaję pismo Marii. Skreślone na taniej makulaturze, zdobiące twarze polityków (ha ha!) nasuwa skojarzenia z kodem.

ZAJRZYJ DO DZIAŁU KULTURY.

Czuję Blankę. Nachyla się nade mną, piersiami muska moje ramię.

– No zajrzyj, albo ja to zrobię!

Przerzucam strony, aż natrafię na nagłówek: Już wkrótce w Gdańsku wystawa prac Marii Arenderskiej.

– Boże, Otto, to ty tutaj jesteś! Na tej fotografii!

Wpatruję się w zgarbioną postać. U jej stóp spacerują gołębie. Jest późne lato. Prawie jesień, na co wskazuje kolor liści. Rozmazani przechodnie jak duchy; cień rzuca Bazylika Mariacka.

– Schowałaś aparat, zanim podeszłaś – mówię sam do siebie.

– Co tam napisali? Jesteś sławny, czy jak?

Nie pozostaje mi nic innego. Czytam. A robię to bez wyrazu, jakbym przeżuwał drewno.

Autorka zdjęcia właśnie wstąpiła do zakonu sióstr franciszkanek. Mamy nadzieję, że ten wybór nie uniemożliwi jej robienia fotografii, których kunszt został doceniony przez niejedną galerię. Przypomnijmy, że Maria Arenderska jest artystką uznana na całym świecie. Jej prace poświęcone zabytkom Watykanu oraz gotyckim katedrom Europy zyskały przychylne recenzje najwyższych namiestników Kościoła. Arenderska, a właściwie siostra Maria Amandyna, swoje ostatnie fotografie przedstawi w Sopocie, a potem w Gdańsku.  Tytuł wystawy –Tajemnice Trójmiasta – brzmi zachęcająco. Jedno ze zdjęć prezentujemy poniżej.

 

– Jak nazywa się to zdjęcie?

Głos anioła czy Blanki? Sam już nie wiem...

Dość banalnie, kochanie... – dłoń z gazetą bezwładnie opada na kontuar.

Fotografia z Gwiazdą. Dość banalnie, Blanko.

 

Warszawa – Gdańsk – Warszawa – czerwiec 2013

Judyta Bednarczyk

 

portal LM, styczeń 2014