Krzysztof J. Lesiński „Grzechy najwspanialsze”, wyd. MAMIKO, Nowa Ruda 2011, str. 96
Żeby wydać swoja pierwszą książkę Krzysztof J. Lesiński potrzebował zachęty. Kilkanaście lat temu Piotr Cielesz namówił go na opublikowanie przechowywanych w szufladzie tekstów. No i tak to się zaczęło. W tym roku ukazał się kolejny tomik niepewnego autora – Grzechy najwspanialsze.
Rzadko się zdarzają, ale się zdarzają, nadmuchani pewniacy. Na ogół piszący są niepewni wartości liter układanych w słowa, frazy, wersy i wtedy szukają, tak jak to zrobił K.J. Lesiński potwierdzenia, że dobre, że się podoba.
Zatem „proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam”(Mt7,7). I tak autor szczęśliwie znalazł wspomnianego już Piotra Cielesza, Antoniego Pawlaka, Tadeusza Żukowskiego, Henryka Berezę (posłowie) i Józefa Barana, który na wszelki wypadek w przedmowie się usprawiedliwia. „Nie dlatego, że tam byłem i nalewki gospodarza rzadkiej smakowitości piłem – mogę docenić wyborność takiego oto drobiazgu poetyckiego”. I tu przytacza w całości wiersz „Sulim” z trzeciego rozdziału – „Taniec z wiatrem”. Rozdział ten pełen zachwytu rodzimą przyrodą, według J. Barana „stanowi myślowo-zmysłową kontrpropozycję w stosunku do postnych biadoleń Eklezjasty”. Te „postne biadolenia”, to rozdział pierwszy – „wciąż idę”. Cytuję dalej. „W drugiej części znajdujemy wiersze (niekiedy bardzo piękne) głoszące pochwałę ziemskiej miłości”. Chodzi o „podglądanie courbeta”.
Do znajomości z autorem przyznaje się także H. Bereza. „K.J. Lesińskiego znam z wierszy i z kilku rozmów telefonicznych. Znam tak dobrze, że zaprzyjaźniłem się z nim na ślepo i na odległość. (…) Szczęśliwie znalazł mądrych doradców w Piotrze Cieleszu i Józefie Baranie. (…) ‘Grzechy najwspanialsze’ są prawdziwą niespodzianką. Nie ma w nich poezji naiwnej, zastąpiła ją poezja – można powiedzieć – uczona, kunsztowna w swoich formach, pisana w kolaboracji sztuki słowa z innymi sztukami”.
Poeta – człowiek niepewny, z głową w chmurach błądzi, szuka, stara się zrozumieć samego siebie i świat. Szuka sposobu wyrażenia myśli, drogi do czytelnika. Wyciąga ręce do przyjaciół, autorytetów po piórze jeszcze przed wydaniem nowej poetyckiej książki. Powiedzcie szczerze, co sądzicie? Zapewne otwarty jest na przyjęcie pochwał, ale i uwag krytycznych, gotów rozważyć zaproponowane zmiany. Jeśli nie ma żadnych sensownych uwag, żadnych propozycji, tylko gotowy wstęp lub posłowie, zwraca się z tekstami do wydawnictwa, a wydawnictwa najchętniej świadczą usługi. Zapłacisz – damy numer ISBN, zrobimy łamanie, skierujemy do drukarni. Zrób sobie korektę, poeto, nakład jest twój i zmartwienia z nim związane, też twoje. Chcesz mieć książkę, to ją masz. Taka współpraca wydawnictwa z autorem jest bardzo wygodna. Nie ma ono problemu ze zbytem, płaceniem autorowi, z przydzieleniem redaktora, którego obowiązkiem byłoby pozbawienie tekstów wszelkich błędów – gramatycznych, interpunkcyjnych, najprzeróżniejszych. No i po łamaniu korekta. Przynajmniej trzykrotna, żeby wyłapać wszelkie literówki i inne drobiazgi, by nie drażnić kubków smakowych potencjalnego czytelnika.
Grzechy najwspanialsze obyły się bez redaktora, pomoc ze strony piszących przyjaciół też nie zdała egzaminu, bo tomik wyszedł nierówny. Są tam wiersze zasługujące na uwagę, jak inicjujący zbiór „nieskończony wiersz”, w którym widać zmaganie z materią słowa – piszę poprawiam / zmieniam / wykreślam / dopisuję i jednocześnie poszukiwanie prawd transcendentnych – odgaduje ostatnie słowa / szukam boga / szukam spalam się / tonę, czy interesująca inwokacja do czasu. Jest utwór zaczynający się od słów: organy przerywają / milczenie boga w chłodzie / listopadowego kościoła. Oto msza pogrzebowa, zmarła zdziwiona jak bardzo / kochały ją dzieci i ksiądz, który tego świata marność głosi żarliwie, co nie przeszkadza mu w obserwacji krążącej tacy. I piękna refleksja na zakończenie – ale kto / widział majową nocą / śpiewającego słowika. Podobają mi się rozważania o tym, co niewidoczne, kiedy myli się duch z materią, kiedy z dłoni wypadł świat. I zapytam, trawestując słowa poety. Jak zrozumieć cud błędu liturgicznego / w sokółce, kiedy nawet październikowy dzień (…) śmiechem parska // a bóg się zżyma i przychodzą Mu do głowy myśli niechętne / o natrętnych ludzkich / muchach // i o piątkowym poście. Rozumiem „naukę umierania”, choć mam przekonanie odmienne od autora, który pisze: w końcu / pewnie nauczę się / tej trudnej sztuki // umierania. Nie, chyba nigdy nie zdobędę tej trudnej umiejętności, bo jak dobrze odegrać tak ważną rolę bez żadnej próby. Smakuje mi wiersz „co mi będzie żal zostawić”. Żartobliwy, zmyślnie zrymowany, dedykowany „Ewie i Wackowi z Edenu”, choć muszę się przyznać, że ta dedykacja podsunęła mi sprośne skojarzenie, z którego szybko się wycofałam, ale dalej, gdy spojrzę na wiersz, diabeł szepce mi do ucha. Mimo zawartych w nim kulinarnych smakowitości, pod koniec stawał się już nużący tym przydługim menu.
Autor stara się znaleźć dla wierszy chwyt, sztuczkę, która uwiodłaby potencjalnego czytelnika, tymczasem trudno się na nią złapać, jak choćby w wierszu „czarno białe”. Biała ziemia / czarne niebo (…) biały szatan / czarny bóg // czarno biały człowiek. To ogrywanie bieli i czerni jakoś mnie nie przekonuje. Za mniej udane uważam „jacy jesteście” i „z tamtej strony”. Drażnią mnie też w ciekawym utworze zaczynającym się od słów spłonął bruno dwa następne wersy – z kołkiem Klemensa / w gardle, ale być może dlatego, że znów nasuwają mi się podczas czytania kudłate skojarzenia.
Drugi rozdział – „podglądanie courbeta” zawiera przede wszystkim erotyki. Otwiera go piękny wiersz „Safona” opatrzony mottem „Nie ma większej i bardziej szalonej rozkoszy od cielesnej”, wyjętym prosto z ust Platona i ta cielesność będzie tu dominowała. Rozdział zamykają „opinie” – wiersz (zresztą słaby) skonstruowany z rzeczywistych, bądź wyimaginowanych wypowiedzi czytelników, który miałby usprawiedliwić wybór dokonany przez autora. Myślę jednak, że zadania swego nie spełnił. Józef Baran pisze: „Ukoronowaniem tej części jest ‘litania’, wiersz – perełka, w polskiej erotyce nieznajdujący sobie równego, bo z jednej strony bardzo śmiały, wręcz – wydawałoby się – fizjologiczny i ekshibicjonistyczny, a jednak nieprzekraczający granicy dobrego smaku, zachowujący walor liryczny”. W moim pojęciu wychodzi jednak poza granice dobrego smaku. Nie pasuje mi forma litanii do żeńskich narządów rodnych, choć mam świadomość, że istnieją mężczyźni, którym wagina przysłania świat i im starsi, tym bardziej modlą się do niej o wzwód. Wyobrażam sobie zawieszoną na ścianie reprodukcję „Pochodzenia świata” Courbeta, dobrze zaopatrzony barek i facetów śpiewających błogosławiona / między wszystkimi członkami / podnoś nasze głowy / jaskinio ciepłej wilgoci / podnoś nasze głowy (…) przyczyno naszej miłości / podnoś nasze głowy. Do tej „litanii” dorzuciłabym modlitwę z innego wiersza – błogosławiony niech będzie ten dar (…) ten kawałek Priapa. Powiedziałabym – poezja męska. Odważnie stawia sprawy, jak w „igraszkach czasu”. Brzuch jej / dzisiaj / rozciągnięty pusty/ worek // usta / kwiat przywiędły / pierś obwisła / posiwiała głowa (…) trudno być kochanką / jeszcze trudniej być / kochankiem / gdy czas się śmieje // zwiędłą piersią / zwisłym członkiem. Jeszcze taki męski komentarz do seksu Kafki i Goethego – obaj po prostu / znaleźli mokrą gościnną / waginę / może też pachy spocone // i urosło im / libido nieoczekiwanie.
Kontrastem do wierszy, o których pisałam jest delikatny erotyk „mokre szczęście”. Słońce penetruje mokre ciało kobiety – ale jest to wyrażone z uczuciem, subtelnie: zamykam oczy w objęciach / mokrego szczęścia. Pełne uczucia są też wiersze „widziałem cię wczoraj”, czy „zrobiłem dla nas” i nie widzę nic zdrożnego w pełnej namiętności ekfrazie „początek świata” do „Pochodzenia świata” Courbeta.
Natomiast „miłość pod krucyfiksem” nasuwa mi tylko jedną wątpliwość. Czy krzyż stojący przy drodze, gdzieś na wolnym powietrzu, można nazwać krucyfiksem? Bo dalej – zgoda – kochałem / to wspaniałe ciało / pod święcącym / w słońcu krzyżem.
W ten ostatni wiersz dobrze wkomponowuje się tytuł ostatniego rozdziału – „taniec z wiatrem”. Po ładnym, pełnym melancholii, lirycznej zadumy „Sulminie” znajduję wiersz „Bory Tucholskie”, z askładniową segmentacją wersową, podzielony na cztery pięciowersowe strofy. Jedyny w tomiku, w którym autor zastosował interpunkcję. Pierwsza zwrotka opisuje, jak za tę ziemię mężczyźni bez / strachu umierali, zabierając / z sobą obraz strzelistych sosen. Już nie będę złośliwa i nie przypnę się do tych oklepanych strzelistych sosen, bo co by nie było, sosna musi być strzelista. Za to za pożywkę posłuży mi druga strofa. A w domach / kobiety w rozpaczy bezdennej, / bez mężów, zasmarkane, bez / ojców dzieci. Nie mogę zgodzić się z tym tekstem. Kobiety nic nie robią, tylko rozpaczają? A niby kto miałby się zająć dzieciakami i dobytkiem, jak mężowie na wojence? Znam taki przypadek sprzed stu lat, że gdy mężczyzna zaliczał służbę wojskową, kobieta wyprowadziła gospodarstwo z długów i odłożyła sporą sumkę. Jak mąż wrócił, całe oszczędności przepił. A kto tam był „zasmarkany”? Kobiety, czy dzieci? Stawiam pytanie otwarte, bo zastosowane przecinki nie rozstrzygają tego problemu. Ale co tam. Część wojujących musiała wrócić, bo poeta twierdzi dalej: Ta ziemia nie umrze, / ona rodzi. Na niej miłość chroniący / mężczyźni, szerokobiodre kobiety. Bóg je tak stworzył, żeby było wygodniej mężczyznom, a jak już uda się im zapłodnić, żeby łatwo rodziły. Dalej zamieszczone są wiersze opisujące najbliższe sercu autora okolice.
Przepraszam, że nie wszystko w moim tekście się świeci, ale to wina autora, bo ani do mnie nie zadzwonił, ani żadną ze swoich nalewek nie poczęstował. Może to i lepiej. Może to, co napisałam, przyda się na coś. Na przykład na chwilę zastanowienia nad różnicą między prostytucją, a miłością. Niby te same narządy rozrodcze, takie same pocałunki, dotyki, a różnica w smaku diametralnie różna. Zaliczyć, a kochać. Tak kochać, żeby na starość zobaczyć coś więcej niż zwisające piersi, sflaczały brzuch i scherlały penis.
Jolanta Szwarc