Artur Daniel Liskowacki „Capcarap”, Wydawnictwo FORMA. Stowarzyszenie literackie Forma, Szczecin 2008, str. 124
Wanda Skalska
„Capcarap” - tytuł zwarty, dźwięczny, wpadający w ucho, lecz dla młodszego pokolenia niezrozumiały. Bo dziś tego zwrotu się nie spotyka. Oznaczał (i nadal oznacza) „chapnięcie”, szybkie zawłaszczenie, przemyślną kradzież. Mówi zresztą o tym zresztą opowiadanie tytułowe.
Jesteśmy przy nowej książce Artura D. Liskowackiego – poety, prozaika, eseisty, autora słuchowisk i książek dla dzieci, a też krytyka teatralnego i dziennikarza. Tym razem przyglądamy się twarzy twórcy jako prozaika, który zaoferował czytelnikom frapujący zbiór opowiadań. Nie tylko opowiadań, ściślej mówiąc, lecz także reminiscencji prozatorskich, czasem w swej lapidarności przypominających haiku prozą. Wiem, wiem, taka forma nie istnieje. Jednak istnieć może.
Autor nanizał koraliki swoich próz na rzemień sumiennych obserwacji, wiążąc na kartach zbioru węzły tematyczne: „Uzdrowisko”, „Epitalamium”, „Opowiadania autobusowe”, „Notatki do nekrologów” i „Szpitalnicy”. Od strony do strony wędrujemy wspólnie z narratorem sanatoryjnymi alejkami, odwiedzamy dom pracy twórczej, ślimaczymy się miejskimi autobusami, by u końca wylądować na szpitalnych korytarzach. Narrator w opisie swych obserwacji jest powściągliwy, ale bystry. Dostrzega to, czego niby doświadczamy wszyscy, nigdy jednak nie potrafiąc tego przyszpilić słowem, wyartykułować.
Spytamy: co jest przedmiotem tych obserwacji, w jakich kręgach tematycznych porusza się autor niedawno wydanej, a na inny sposób intrygującej, powieści „Mariasz”? Dominuje tu klimat „terminalny”. Jesteśmy zanurzeni w atmosferze trochę melancholijnej, znajdującej swe źródło w rozważaniu spraw ostatecznych. Spotykamy tu postaci naznaczone chorobami, ocieramy się o śmierć. A zatem siłą rzeczy otrzeć się musimy o poczucia osamotnienia i samotności – gdyż jednostkowo tak odchodzimy, mimo zdarzającej się przy odejściu obecności bliskich.
Samotność zresztą w tej prozie odmieniana jest przez różne przypadki. Chwilami odnosi się wrażenie, iż egzystencja nasza skazana jest na izolację. Lecz tylko chwilami. Bo w gruncie rzeczy garniemy się do siebie, oczekując zrozumienia, akceptacji, wreszcie pociechy.
To są wnioski wynikające z lektury „Capcarap”. Nie jedyne. Bo przez dojmującą melancholię tej prozy przebijają promyki nadziei. Że jednak można, że trzeba pochylić się nad drugim człowiekiem – ten wysiłek się „opłaca”. Jaki z tego zysk? Dzięki przebiciu twardej skorupy ego (mimo wewnętrznych ran, zafundowanych nam przez życie) lepiej rozpoznajemy siebie, pogłębia i poszerza się współodczuwanie. Stajemy się bogatsi, a też silniejsi duchowo.
Ogromnym walorem tej prozy – pozostawiającym „wolność” czytelnikowi - jest nienatrętność przesłań oraz brak moralizatorstwa.
I jeszcze jedno. O języku. Cechuje go dyscyplina – nie ma tu zbędnych fraz czy sztucznych ozdobników. Słowo nachodzi na słowo w sposób naturalny, dający uczucie przejrzystości.
To pisarstwo prawdziwie wysokiej próby. Mogłoby spokojnie leżeć w Sevres pod Paryżem – jako wzorzec tej kategorii prozy. Obok wzorca kilograma i metra.
Latarnia Morska 1-2 (11-12) 2009 / 1 (13) 2010