Julia Szychowiak "Poprawiny", Biuro Literackie, Wrocław 2006, str. 16; "Po sobie", Biuro Literackie 2007, str. 44
Leszek Żuliński
Odeszła na moment
Ach, zauważyłem, że im bardziej się starzeję, tym bardziej podobają mi się młode poetki. „Faustyzm” w krytyce literackiej? Hm, czemu nie? To „podobanie się” jest jednak naprawdę krytycznoliterackie, bowiem dobry wiersz unosi starego krytyka, porywa, dodaje mu skrzydeł. Odmładza. Czasami to czuję.
O Julii Szychowiak nic nie słyszałem, dopóki redaktor „Latarni” nie przysłał mi jej dwu tomików z prośbą o „rzucenie okiem”. Ta wrocławska 21-letnia studentka odniosła już sukcesy w kilku konkursach poetyckich (m.in. imienia Rafała Wojaczka i Jacka Bieriezina), ale przede wszystkim została zauważona w projekcie „Połów” realizowanym od 2005 roku przez nieocenione, znakomite Biuro Literackie Artura Burszty. W ramach tego projektu w roku 2006 wyszedł skromny, 13-wierszowy, acz dobrze, sympatycznie wydany tomiczek Julii (zatytułowany „Poprawiny”), a obficiej Biuro Literackie zaprezentowało autorkę w tomiku „Po sobie” zawierającym już 31 wierszy, w tym siedem z „Poprawin”. Jest to jak na razie prezentacja – przyznajmy – objętościowo skromna; oba zbiorki zawierają łącznie 37 wierszy (jeśli nie liczyć tych powtarzających się), ale mamy do czynienia z dwojga rodzaju ewenementem. Po pierwsze, autorka drukując „Poprawiny” nie miała w ogóle żadnej publikacji prasowej, co zdarza się niesłychanie rzadko; po drugie, ta skromna garść wierszy zdecydowanie wystarcza, by taki stary, zblazowany wyjadacz jak ja powiedział głośno: mamy nową, dobrą poetkę!
Mamy poetkę nowego języka. Bowiem Julia Szychowiak inaczej słyszy język. To w poezji – wbrew pozorom – zdarza się niesłychanie rzadko. Zawsze odnosimy się do języka zastanego i w nim rozpoznajemy siebie i własne sytuacje egzystencjalne. Można to robić znakomicie, twórczo, bowiem ów „język zastany” wciąż daje nam nieskończone pole do popisu, pozwala odkrywać w sobie nowe możliwości. Ale gdzieś jest nieokreślona granica, za którą rozpoczyna się albo eksperyment albo aneksja języka dla potrzeb własnej wyobraźni. W jakiejś mierze są to zawsze gry niebezpieczne, grożące utratą komunikatywności, ale jeśli tej granicy się nie przekroczy, poeta może wyrazić nową grę sensów, sensów nie istniejących w owym „języku zastanym”. Dlatego każda awangardowość jest tak niesłychanie ważna dla poezji; jest dla niej zdobywaniem nowych obszarów eksploracyjnych. I przynosi nową wiedzę o człowieku, która możliwa jest tylko „w języku”.
Kiedy Julia pisze: „Odeszłam na moment i pusto mi po sobie”, to w tej prostej, a zarazem bardzo wyrafinowanej konstrukcji sygnalizuje cały dramat rozdarcia bytu i jaźni; o tej jednej linijce można napisać parafilozoficzny traktacik i w tego typu potencji kryje się siła tej poezji wywołującej kaskady myślenia.
W ogóle dramat rozdarcia i niedookreślenia jest głównym problemem tych wierszy. Dlatego tak trudno o nich pisać, opowiadać je „zwykłym” czy też „krytycznoliterackim” językiem. Jaźń tych tekstów zawieszona jest jakby w jakiejś magmie zdezintegrowanych sensów, sytuacji, wrażeń, odczuć; świat niespójny tworzy swoją własną wizję niespójności. Najwyraźniej wyraża to wiersz zatytułowany "[Łóżko, w którym leżę, puste]":
Nie pamiętam tej kobiety, w której chodzę
i z którą sypiam. Cudzym oddycham, w cudze
włosy wsuwam dłonie. Kim piszę,
kim będę czytać?
Szychowiak opatrzyła swój tom mottem z Krystyny Miłobędzkiej: Jestem żeby wiedzieć znikam? / Znikam żeby wiedzieć jestem? / Cała ale całej nigdzie nie ma. Ten trójwers w sposób piękny i dynamiczny oddaje całą istotę sprawy: świadomość dezintegracji, „wieloosobowości”, nieuchwytności, zmienności i podmiotu, i świata. Ruch i względność (co za tym idzie: także względność ustaleń, konstatacji, pewników, prawideł, morałów...) wywołują tę poezję i narzucają się jej jako temat. Temat mroczny, traumatyczny, bolesny, nihilistyczny... Egzystencja bez wiary w jej sens to elan fatale tych wierszy. Ale z kolei chodzenie ścieżkami tych lęków i goryczy porusza w języku dziwne piękno skojarzeń i imaginacji. Oto – dla przykładu – metafora oddechu: Śnił mi się konwój powietrza do miejsca, / skąd wraca pieśń – ciemna darń w gardle. Słowa chcą w całej tej poezji nadążyć za wyjątkowością stanów. To im się na ogół udaje. Jak owad w bursztynie odcisną się w papierze jako pomnik poszukującej, definiującej, ścigającej stany egzystencjalne poezji...
Ale czy warto? Tak, dla Sztuki warto. Dla życia może i tak już nie ma ratunku.
Będzie mnie ten tomik bolał. Ale to dobrze. Kiedyś nie wiedziałem, że także krytykiem jest się po to, by w końcu natknąć się na tak autentyczną i oryginalną poezję. Gdy się natykam – nie wiem, co dalej. Ale Julia też nie wie.
Może właśnie dlatego piszemy? Wszyscy, którzy piszemy. Jeszcze. Zanim odejdziemy – na moment?
Latarnia Morska 3 (7) 2007