Dorota Filipczak "Wieloświat", Towarzystwp Przyjaciół Sopotu, Sopot 2016, str. 40
Leszek Żuliński
WEHIKUŁ PRZESZŁOŚCI
Dorota Filipczak, poetka i tłumaczka należy – cytuję – do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Pracuje na stanowisku profesora nadzwyczajnego w Zakładzie Literatury i Kultury Brytyjskiej Uniwersytetu Łódzkiego. Redaguje czasopismo „Text Matters: A Journal of Literarture, Theory and Culture”.
Autorki tej do tej pory chyba nie znałem. Może nie zapamiętałem, choć zapewne czytywałem jej wiersze, bo ukazywały się w dobrych i znanych periodykach literackich. Czytam, że pierwszy swój zbiór wierszy wydała w roku 1994, a ten najnowszy tomik jest jej szóstą książką. Tak więc mamy do czynienia z „twórczością nieśpieszną”. W zasadzie nieważne, czy ktoś publikuje często czy rzadko. Ważne, by pisał książki dobre. I domyślam się, że Filipczak do tej kategorii autorów należy.
Wieloświat to nie tylko książka dobra, lecz niestandardowa, nietypowa w swej dykcji i światoobrazie. Jej główne „piętno” i „klimat rozpoznawczy” biorą się z głębi przeszłości. Większość tych wierszy „dzieje się” w dzieciństwie – bo jest to opowieść o czasie utraconym. To nawet nie to, że chce się je przypomnieć, to raczej ono wciąż samo się przypomina. Pani Dorota w swoim „powidoku lat” mocno zakorzenione ma wspomnienia, ludzi, drobiazgi, scenki niby błahe, a jednak po latach urastające do fundamentalnej tożsamości egzystencjalnej. Jest w tym jakiś freudyzm, jakieś freudowskie it – ale bardzo piękne.
Oto – dla przykładu – wiersz tytułowy tomu: Tata ważył się na wiele / za przywiązanie do prawdy / nie otrzymał nic / oprócz śmierci / Nocami zawieszał planety / na suficie dziecinnego pokoju / stwarzał świat bez pomocy / Internetu // Jego wnuk zna właściwości ciał niebieskich / urządza szkołę księżyców i mówi / że w czarnych dziurach są przejścia / do światów alternatywnych / Tata, który nie widział zdjęć Neptuna / jego wnuk, który poznaje planety po kolorze / spotykają się we mnie.
W tym pokoleniowym „doznawaniu świata” jest przemiana czasu, jaka z dziadka na wnuka może się zdarzać i się zdarzyła. Wieloświat galopuje, a Filipczak jest zafascynowana owym zjawiskiem i sama z wielką wrażliwością go doznaje. Te wiersze nie wiercą się w standardowych klimatach, a ich „liryzm” jest – rzekłbym – powściągliwy. Tzw. aury w nich nie brakuje, jednak jest to „poetyka sensów”. Uzależniona od wspomnień, z których autorka niza swoją drogę od źródła i do źródła. Wehikuł przeszłości ociera się tu o teraźniejszość, ale właśnie ten splot czyni te wiersze zwartym, konsekwentnym cyklem.
Rzuca się w oczy także topos miasta. Już drugi wiersz w tomie opowiada: Nigdy nie myślałam tym miastem nim się urodziłeś / budynki bez twarzy, bez tajemnic jak ludzie / idący na cmentarz na Wszystkich Świętych / z naręczem brzydkich , sztucznych kwiatów / zwabieni zapachem kiełbas do peerelowskiego autobusu / Nie chcę, żebyś w ten sposób wchodził do historii / Nie chcę, żebyś przestawał w brudnych pomieszczeniach / po co zbierać się na stromą zjeżdżalnię pod ziemię / gdzie bohaterowie mrą powtórnie / spodziewając się innej ceremonii / popatrz, jak błądzę wiecznie w tej przeszłości / Nie wspomnę o fasadach, lukarnach, judaszach / ze strachu przed pamięcią / zamkniętą w budynkach / których i tak nie widzisz.
Tak, w milczących kamieniach tkwi pamięć. Miasto nosi nas w sobie, choć tego nie zdradza. Filipczak ma zmysł czucia tej biocenozy. Choć ani krzyny tu „sakralności”, to ona gdzieś wisi w przestrzeni słów.
W pamięci zachowują się także – co mniej dziwne – inne klimaty. Historyczne, ale i te niezbyt dawne, jak w wierszu pt. Zrównoważenie: Na kuchennej wadze mojej mamy / tata waży zwierzątka z dziecinnego pokoju / To rytuał / tata ustawia odważniki / ja kładę na szali misia z Teheranu / waga oprószona jest mąką / z kuchni snuje się zapach / jak dym z lampy Aladyna / w następnej kolejności tata waży Uszatka / podchodzi do zadania z pełną powagą / Za oknem komunizm / Tylko w domu jest jasno.
A więc „klimaciki polityczne” też tu się odezwały. Interior duchowy przechodzi w eksterier historyczny, bo ta wierszowana opowieść chce opowiadać nie tylko subiektywność, ale i czas historyczny. Echa PRL-u tu się przemsknęły. Toteż cały ten melanż dzieciństwa jest chyba próbą uchwycenia za rogi minionego czasu. Powrotom w „pejzaże wewnętrzne” towarzyszy (nienachlanie) sceneria lat i zdarzeń.
I jeszcze jeden akcent muszę tu wysłowić: piękne są te wiersze Filipczak, w które wprzęgnięta jest kulturowość. Np. na okładce tomiku widzimy wieżę starego łódzkiego gimnazjum niemieckiego, a w wierszu Wieża znajdujemy echa historii, padają też nazwiska, które do historii przeszły. W innych wierszach niemało duchów przeszłości, które w historii i literaturze się zapisały.
Tak więc na początku tej lektury myślałem, że te wiersze będą wiwisekcją dzieciństwa i kolejnych etapów życia, a okazało się, że Dorota Filipczak swojemu rydwanowi poezji kazała mknąć od historii po własną dorosłość.
Jest to opowieść nieszablonowa, nie przystająca do żadnej dykcji, z jakimi do tej pory się spotykałem. Język poetki jest „gęsty”, pozbawiony tradycyjnych ozdobników i uniesień. Opowiada o konkretach faktograficznych i emocjonalnych; wszystko to jednak jest umoczone w intelektualnej esencji, mądrym przeżywaniu życia i losu – i z tego powodu zapamiętam już na dobre nazwisko autorki i będę jej wiernym czytelnikiem.
Dorota Filipczak „Wieloświat”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2016, str. 40
Leszek Żuliński