Brygida Helbig „Niebko”, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2013, str. 320

Kategoria: port literacki Utworzono: piątek, 04 kwiecień 2014 Opublikowano: piątek, 04 kwiecień 2014 Drukuj E-mail


Jolanta Szwarc

ŚLEPY LOS

Zrządzenia losu są niezależne od naszych pragnień, były, są i będą. Świadczy o tym historia, która, niestety, lubi się powtarzać, na co mamy dowód w niepokojach i obawach ukraińskich, no i co by nie mówić, naszych polskich, europejskich i sięgających do tych, którzy mieszkają, jak powiedział Putin „za wielką kałużą”. Schronienie w Polsce znalazło już kilkudziesięciu Ukraińców z Krymu. Jak potoczą się ich losy, było nie było, na obczyźnie? Kto to wie. Historia jak chłopcy lubi bawić się z ludźmi żołnierzykami, tylko nie są oni odlani z ołowiu, lecz prawdziwi, żywi, tacy z krwi, kości i mięsa. Zabawa w bitwy krwawe i bezkrwawe, przemożna chęć wygranej prowadzi do sięgania po wszelkie metody postępowania. Najczęściej nie mające nic wspólnego z moralnością i wrażliwością.

Budowane na oczach przyjaciół nasze małe „niebka” czasami znikają zniszczone lub zabrane przez zdrajców. Czasami agresor wchodzi w rolę wybawcy. Czasami przyjaciele spokojnie przyglądają się zabraniu naszego „niebka”, bo ich własne jest lepiej, jak się im wydaje, ukryte. Pilnując swojego, obojętnieją na cudzą krzywdę. Nie chcą walczyć o obce.

Bohaterka książki Brygidy Helbig – Marzena urodziła się w powojennym Szczecinie, to miejsce powinno się stać jej domem. Haneman – bohater powieści Stefana Chwina – powie „życie jest wszędzie”, ale to „wszędzie” powinno być jasne, przejrzyste, bo już dziecko będzie pytało: dlaczego, skąd, a najbardziej nęcące będzie odkrywanie skrzętnie chowanych rodzinnych tajemnic. Marzena widzi, że jej matka, Basia ma jakąś szczególną, wyróżniającą ją na tle rodziny i wśród koleżanek urodę. Kiedyś nawet niemiecki lekarz zażartował niezbyt taktownie – Do Chin to Panią bez wizy by wpuścili za sam wygląd, ha, ha, ha. Jednak Marzena nie będzie odtwarzać tej genealogii, szukać aż tak bardzo głęboko zapuszczonych, mocno rozgałęzionych korzeni, spekulować, wydzwaniać po parafiach, grzebać godzinami w Internecie, na mormońskich forach, dostawać na tym punkcie obsesji. Nie, co to, to nie, ale niezmordowanie pytać będzie rodziców, dziadków o ich przeszłość. Przy okazji przeglądnie strych ciotki, by zabrać książeczkę do nabożeństwa z jakimiś notatkami dziadka Jakuba. Raz eksperymentalnie podłożyła ją pod poduszkę i miała makabryczne sny. Od tej pory modlitewnik cicho spoczywał w szufladzie. Zabobony, przesądy, odpukiwania w niemalowane wiercić się będą obok realiów, prawdy zmieszanej w opowieściach ojca z ewidentnym wpuszczaniem córki w maliny, bo ojciec lubił żartować.

W „Niebku” Brygidy Helbig mamy całą galerię postaci rozsianych w czasie i przestrzeni. Czas sięga roku 1783, w którym osadnicy znad Renu rozsiedli się w niemieckojęzycznym Księstwie Austriackim, w miejscowości S., gdzie strumyki Nanówka i Królówka z werwą i pluskiem wpadały do Stebnika. Polski tam nie było. Kołatała się głucho w sercach Polaków, ale żeby tam było Księstwo Austriackie, nie wiem. Królestwo Galicji i Lodomerii, to i owszem, ale może nie uważałam na lekcjach historii, a i pochodzenie moje nie jest z tamtych stron. Osadnicy pokochali tę objętą w posiadanie ziemię. Żyli tam obok innych narodowości, zachowując język, religię i swoją niemieckość. Jak rozumiem, kisili się we własnym sosie. Bywało, że dziewczyna, wychodząc za mąż, nie musiała nawet zmieniać nazwiska. Tak właśnie rzecz się miała w wypadku babci Christiny. Nazywała się Keller, tak jak Joseph. Oczywiście, krew nie woda i czasami zaiskrzyło między młodymi, bo wśród blondynów pojawiali się tacy jak Czarny Heinrich, pradziadek Marzeny, ojciec Christiny. Ten utarty tryb życia zaczęły zmieniać wojny. Po pierwszej wojnie światowej zabór galicyjski przeszedł pod polskie panowanie, ale niemieckość, okupywana czasami butelką wódki, trwała, opierając się polonizacji.

Małą ojczyznę musieli niemieccy osadnicy opuścić. Buuum! Jesienią 1939 roku, gdy Gombrowicz balował w Argentynie, Bruno Schulz nie chciał wyjechać z Drohobycza, osiemnastego września Stanisław Ignacy Witkiewicz przeciął sobie żyły brzytwą i wojsko uciekało przez S., bo tędy zbiegało Wojsko Polskie z zachodu na wschód i na południe do Rosji, do Rumunii, na Węgry. Dokądkolwiek. Może jeszcze jeden cytat. Wkrótce potem wasale Hitlera zajęli się troskliwie obywatelami S. Trzeba było najpierw coś z nimi zrobić, zabrać ich stamtąd, ratować przed Sowietami, żeby móc ich potem swobodnie wystrzelić w kosmos.

Gombrowicz, Witkiewicz, Schulz sami zdecydowali o swoim losie. Niemcy mimo paktu o nieagresji usuwają swoich, 25 i 26 września 1939 o trzeciej nad ranem, przed Sowietami. Nawet ci, którzy wrócili do S., musieli na rozkaz wysłannika Wehrmachtu opuścić domostwa. Tylko Wojsko Polskie „zbiegało” pod prąd, prosto pod skrzydła Związku Radzieckiego. Niemcy nacierali, a oni rwali co sił, byle prędzej do Rosji, do Rosji.

Jeśli to prawda, to ja jestem Hans Kloss.

Willi Keller, niemiecki chłopiec z Galicji, późniejszy ojciec Marzeny, bezpiecznie jechał z bliskimi do nowych miejsc zamieszkania.  Transport zatrzymał się w kilku miejscach w regionie ujścia Warty zwanym Warthegau albo Reichsgau Wartheland.

Ujście Warty?

Niby wiem, że „Trylogia” Sienkiewicza, to nie podręcznik historii, a Mickiewicz nie zawsze pisał poprawnie. Pamiętam anegdotę krążącą o profesorze Nitschu, który na tablicy ogłoszeń wywiesił kartkę z informacją dla studentów: „Ci, co mają u mnie zdawać egzamin, proszeni są o przybycie…”. Dowcipny student poprawił – nie „ci”, ale „którzy”. Profesor, broniąc honoru dodał – „Mickiewicz napisał – Panno święta, co jasnej bronisz Częstochowy”. Na takie dictum student odpowiedział – „Co wolno Mickiewiczu, to nie tobie Nitschu”. Pewnie, autor nie jest chodzącym słownikiem poprawności językowej, ale PWN jest usłużny i nikomu nie zabrania korzystać ze swego dorobku. No bo jak tu zaśpiewać popularną piosenkę ludową korzystając ze słów podanych przez narratora – Gęsi za wodą, kaczki za wodą, uciekaj dziewczyno, bo cię  p o b o d z ą

Książka Brygidy Helbig wymaga uważnego czytania. Zmienność czasów dziania zmusza czytelnika do porządkowania zapisywanych przez Marzenę wspomnień poszczególnych członków rodziny. Sporo miejsca poświęca Basi. Bo Marzena pisze książkę na metry. Gdyby tak codziennie bębnić w klawiaturę, to za kilka dni dojdzie już bez mała do połowy, jest na stronie osiemdziesiątej dziewiątej, właśnie przeskoczyło jej na dziewięćdziesiątą. Czasem eksperymentuje i powiększa  literki, wtedy wychodzi jej dużo ponad sto stron, już zupełnie inaczej niż na początku, już na porządną książkę wyglądać to zaczyna; za chwilę wraca jednak do dwunastki, zabrania sobie tego triku.

Mama MarzenyBasia z drewnianego domku w M. w okolicach Nowogródka wywieziona z rodziną do Kazachstanu, wraca po wojnie do Polski, ale nie tej, którą zapamiętała, ba, dobrze pamięta, bo w końcu była już duża, miała sześć lat. Teraz się pozmieniało, jedzie do L., żeby tata mógł wymarzonego konia trzymać, w końcu do Szczecina nie było tak daleko. Narrator wszystko wie. Wie o niespełnionych marzeniach Basi, całe życie żałowała, że nie zgłosiła się do „Mazowsza”. Pal to diabli, ale maturę musiała mieć. Wzięła walizkę, prowiantu trochę i poszła do technikum w Szczecinie. Zakwaterowała się w internacie, uczyła się od czwartej rano, bo o innej porze nie miała warunków. Po maturze namawiano ją na Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Szczecinie, ale nie poszła, bo bała się matematyki. Ten wszechwiedzący narrator opowiadając o ścieżce edukacyjnej Basi, idzie na skróty i czytelnik mógłby pomyśleć, że na początku lat pięćdziesiątych młodzież mogła sobie przyjść ot tak z ulicy do technikum i zamieszkać w internacie. A egzaminy? A gdzie staranie się o uzyskanie miejsca w bursie? Basia nie mogła wstawać o czwartej rano, żeby uczyć się na łóżku. W każdym internacie mieszkał wychowawca i zajęcia młodzieży były dokładnie rozplanowane. Był czas na posiłki, pora na odrabianie lekcji (pod nadzorem wychowawcy), trochę czasu wolnego i cisza nocna. Zakłócanie ciszy nocnej, palenie światła o czwartej rano było nie do pomyślenia. Tak samo nie mogła zdawać egzaminu na Wyższą Szkołę Pedagogiczną, bo jej po prostu wtedy w Szczecinie nie było. Rok przed maturą Basi, w 1954 roku utworzono dwuletnie Studium Nauczycielskie o profilu humanistycznym, zatem nie musiała bać się matematyki. SN o profilu matematyczno-przyrodniczym powstało dopiero w 1958 roku.

Mało prawdopodobnie wygląda też sytuacja Susi, ciotki Willego, na którą doniósł Zenek, syn jej późniejszego męża Władysława. Niemcy nakryli ją w domu polskiego kochanka i wywieźli do obozu koncentracyjnego w Chełmnie nad Nerem. Wyciągnęła ją stamtąd po jakimś czasie siostra Christina dzięki pomocy komendanta policji Piepla, który się u niej stołował. On się w końcu za Susanną wstawił. W końcu się wstawił – to musiało potrwać, a w Chełmnie czasu nie było. Tam od ręki załatwiano sprawę, bo to był obóz zagłady. Ciężarówka ze szczelną budą, gaz z rury wydechowej i do dołu.

Niemniej prawdą jest, że dzieje mieszkańców Szczecina, Gdańska, w ogóle tak zwanych Ziem Odzyskanych były poplątane. Córki Waldka Kelera – tak naprawdę Willego Kellera, który nie zdecydował się na wyjazd do Niemiec – długo nie zdawały sobie sprawy, że krew w nich płynąca jest mieszanką polskoniemiecką w polskim poniemieckim Szczecinie. Willi służąc ofiarnie w Wojsku Polskim, skrzętnie ukrywał swoje pochodzenie. Kim właściwie się czuł? Kto w Szczecinie obcy, a kto swój? Gdzie tradycja, gdzie całe główki kiszonej kapusty? Czy córki obecnego Waldka, a byłego Willego i Basi są szczęśliwe uciekając z domu za granicę? Wszystko wskazuje na to, że dla obu dziewczyn, podobnie jak dla ich ojca bardziej niż przynależność państwowa liczyła się własna ziemia i prywatna ojczyzna.

Nieopublikowana książka Heinricha Wolfa „Steinfels. Ein deutsches Dorf in Galizien” i opowieści rodzinne stały się dla Marzeny materiałem do skonstruowania książki „Niebko”. Książki budzącej podejrzliwość, że znowu mamy do czynienia z wątpliwą prawdą zarówno historyczną jak i psychologiczną. Krótkie informacje typu – Mathilda, siostra Christiny, otrzymała rozkaz uśmiercenia swoich lekko upośledzonych bliźniaków. Zrobił to powidzki lekarz. Ciotka tonęła w rozpaczy. – sprawiają, że czytelnik chciałby dopytać. Matce kazano doprowadzić dzieci do lekarza i może jeszcze patrzeć na ich umieranie? Ile lat miały? Co znaczy upośledzenie lekkie? We wczesnym okresie życia takie zaburzenia trudno zauważyć. Wiem, że Niemcy pozbywali się wielu ułomnych obywateli – pensjonariuszy domów opieki i szpitali psychiatrycznych, ale pierwszy raz czytam, że w taki sposób i nie dowierzam.

Trudno jednoznacznie wypowiedzieć się o tej książce, bo z jednej strony czaruje potoczystość języka, z drugiej denerwuje poszatkowanie. Z jednej strony można przez nią przelecieć jak pies przez pole i zaliczyć do przeczytanych, odfajkowanych, z drugiej kusi, żeby porządkować informacje, szukać czegoś więcej niż odkrywania typowych w owych czasach losów.

Marzena ma córkę Milenę, którą nazywa swoją córczyzną. Czy to w niej widzi ojczyznę, oparcie, jak ją wychowała – nie bardzo wiadomo. Co mogła przekazać dziecku samotna matka, która nie może poradzić sobie z własnym życiem?

Oprócz książek ojczyzną Marzeny był kościół… Tam czuła się bezpieczna, tam był spokój. Podczas Pierwszej Komunii młodszej siostry Ewy myślała, że tylko tam, w sercu Jezusa znaleźć może wolność. Że Jezus otworzy w niej, gdzieś w środku, jakieś drzwi, wewnętrzną przestrzeń wolności, skoro zewnętrznej jej poskąpili. Przestrzeń niewidoczną gołym okiem, jak w „Harrym Potterze”.

A tak w ogóle o co chodzi? O złe chowanie dziecka, że w szpitalu nie chciała wyleźć i musiano zastosować kleszcze, żeby siłą wywlec na świat, że urodziła się po pierwszym poronionym dziecku, że miała być synem, że naburmuszony ojciec na pytania babki: Waldek, co się urodziło?! Nic ciekawego! – warknął, że po porodzie przynoszono dzieci matkom tylko do karmienia, a resztę czasu spędzały osobno, że jak miała cztery miesiące, oddali ją babci Krystynie, a później babci Annie? O co chodzi? Czy tak źle było? Marzena wylicza też dobre chwile, zaczynając jednak od – nie licząc tego, że… A więc trochę ich było, a może nawet niemało, ale po co je doceniać.

Wyjeżdżając do Anglii, do męża z ogłoszenia Marzena szuka spokoju, pogodzenia się z losem. Ewa mieszka w Berlinie. Wydaje się, że lepiej sobie radzi.

Kiedy tylko pamięta się braki – i nie chodzi tu o biedę materialną, ale o braki uczucia (czyżby?), o wojskowy rygor wprowadzany przez ojca i stawiane wymagania, dbanie o naukę i za mało marchewki…

Marzena marzy. Ach, gdyby tak wziąć od każdego co najlepsze – przejąć spokój pradziadka Anzelma od plecenia koszyków, jego niewzruszoną cierpliwość, wzniosłość pradziadka Walerego, przemierzającego życie na wysokim koniu, siłę i intuicję dziadka Jakuba, upór i odwagę dziadka Josepha, ambicję, humor i energię Waldka. Ale przecież są i kobiety – ciepło i miłość babci Christiny i prababci Elizy, pragmatyzm, tajemna wiedza i cięta ironia prababci Katarzyny, słodycz i głębia babci Anny, radość życia i nieprzeparty wdzięk Basi

Jak żyć, gdy odznaki Waldka się zdewaluowały? Kiedy nic już nie znaczy to, że z narażeniem życia uwalniał kraj od min?

Jak na razie są to tylko czcze pytania. Tak naprawdę Marzena tkwi w jakimś marazmie. Może to pisanie książki będzie terapią dla niej, może rozpoczęta nauka znienawidzonego – chyba to już przeszłość – języka niemieckiego będzie pierwszym małym krokiem w dokonywaniu wewnętrznych zmian. Może zechce jej się chcieć zadzwonić do skonfliktowanego z rodziną wujka Georga, może odwiedzi S. przy ukraińskiej granicy i M. pod Nowogródkiem, może odkryje niezmienne od pradziejów wartości, ten stały punkt w życiu każdego człowieka.

Przesiąknięta nielubianą przez Basię poznańskością powiem: Pani, bez tego się zaś ale nie da.

Brygida Helbig „Niebko”, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2013, str. 320

Jolanta Szwarc

 

 

Przeczytaj też w „porcie literackim” omówienia wcześniejszych książek B. Helbig –  zbioru wierszy Hilfe (2010) oraz prozy Enerdowce i inne ludzie czyli jak nie zostałem bohaterem (2011) pióra Wandy Skalskiej