Andrzej Turczyński "Homo Pictor, Homo Viator", Fundacja Literatury im. Henryka Berezy, Kolekcja eleWatora, Szczecin 2013, s. 102
Leszek Żuliński
ARTYSTA O ARTYŚCIE
Andrzej Turczyński to pisarz wysokich lotów – poeta i prozaik – co do wartości którego nie mam najmniejszych wątpliwości, zaś co do recepcji jego twórczości jak największe obawy. Jest on po prostu „autorem trudnym”. Wyrafinowanym intelektualnie i warsztatowo, a więc nie trafiającym pod strzechy, ale chyba także w naszym „środowisku branżowym” ustanawiający progi wysokie. Lecz taki właśnie „sukces ekskluzywny” mi imponuje; tylu z nas uległo różnym czarom popularności, że i naszej twórczości wystarcza poprzeczka nieprzesadnie wysoka. Turczyński takim urokom nigdy nie ulegał, co będzie mu wynagrodzone w dystansie na długą metę.
Tyle tytułem rytualnego zagajenia, a teraz przejdźmy do konkretu, czyli do najnowszej książki Andrzeja Turczyńskiego zatytułowanej Homo Pictor, Homo Viator. Na stronie tytułowej od razu znajdujemy informację: Fragmenty o sztuce Mariana Kratochwila. Tenże Kratochwil to malarz żyjący w latach 1906-1997. Losy wojenne rzuciły go najpierw do Szkocji, potem do Anglii, gdzie przy sztalugach upłynął artyście dalszy żywot (urozmaicany podróżami po Europie). Malarstwo Kratochwila odniosło sukces – wymieńcie jego nazwisko przy znawcach czy muzealnikach, a zapewne usłyszycie jęk estymy i aprobaty. Istnieje obawa, że publiczność polska wie o tym artyście mniej niż zachodnioeuropejska.
Turczyński zaczął poświęcać swój czas i zapał Kratochwilowi od 1994 roku – i tak rodziła się ta książka. Co się urodziło? Esej o Artyście. Już w punkcie wyjścia zaskakujący, bo pisarze raczej rzadko zajmują się malarzami. Tu jednak zaszły także inne koincydencje. O Kratochwilu Turczyński dowiedział się przed laty od Leopolda Buczkowskiego. Wszyscy oni trzej mieli wspólne korzenie – polskie Kresy. Po wielkiej migracji Kresy osadzały się w nas Charyzmą i Mitem – ta pępowina nadal pulsowała krwią i baśnią. A piszę „w nas”, bom ja też „postkresowy” i jak się o wspólnocie Kratochwila, Buczkowskiego i Turczyńskiego dowiedziałem, to zaraz poczułem się kimś bliskim tej ferajnie i ta lektura zaczęła mnie podniecać mimo różnicy pokoleniowej. Autor znakomicie wplata w historię tej znajomości różnorakie przemyślenia filozoficzne i historyczne, w tym także pomieszcza studium Człowieka Kresowego (dla osób z naszymi rodowodami to rozmyślania bezcenne) oraz dzieje Galicji i wielkiego obszaru postbizantyjskiego (co szczególnie w kontekście obecnych wydarzeń ukraińskich brzmi bardzo pouczająco). Historia tygli kulturowych jest zazwyczaj dramatyczna, ale dla wszelkiej sztuki wielce „kaloryczna”.
Tę wielość problemów Turczyński co jakiś czas inkorporuje w nasze obecne lata, wplatając liczne didaskalia na temat „tu i teraz”. Ot, taka chociażby refleksja: Sztuka europejska przestała świecić własnym światłem. I jeśli jeszcze niekiedy rozbłyśnie, to tylko martwym księżycowym blaskiem, którego plastykowe źródło bije skądinąd. Sztuka europejska jest zmęczona i wyjałowiona. Gwałtowność połączona z naiwną rozrzutnością, z jaką w wiekach dziewiętnastym i dwudziestym Stary Kontynent rozdawał swoje artystyczno-intelektualne dobra, doprowadziły do tego, że dzisiaj zawdzięcza on swój żywot owej resztce soków czerpanych z przeszłości. Gdybyśmy tego typu wyimki tej książki tu zacytowali, zrozumielibyśmy, skąd ta estyma do Mariana Kratochwila – raroga, który po wojnie na kilka długich dziesięcioleci wywiózł na Zachód swoje galicyjskie Macondo.
Turczyński nigdy bezpośrednio Kratochwila nie poznał. Zdążyli jednak pokorespondować ze sobą. A że Malarz popełnił także niemałą, solidną powieść (jej temat: obrzydzenie wojną) i pasjonował się filozofią, to obszar wspólnego powinowactwa nabrał rumieńców. Po prostu znaleźli wspólny język. Turczyński zresztą już na początku pisze: Język to palimpsest sam-z-siebie na sobie samym nieustannie się nadpisujący. Coś takiego zdarzyło się w tych relacjach.
Ta książka jest relacją Turczyńskiego z pasjonującej znajomości, dla której na dodatek Sztuka była biocenozą najlepszą z możliwych.
Dużo tu o sztuce. Z jednej strony Turczyński opisuje jej „uzależnienia mimetyczne”, tzn. dyktat historii i wydarzeń społecznych, jakie ją zawsze rodziły, przy czym wchodzi w ciekawe egzemplifikacje (np. Bell Époque); z drugiej zaś porusza tajemnice katartyczne, np. opisuje „bunt metafizyczny” Kratochwila. Bo też duża część tej książki jest poświęcona malarstwu Pana Mariana – jego początkom, tematom, inspiracjom, motywom, ewolucjom. Innymi słowy Turczyński, zakochany w sztaludze Krotochwila, wszedł w rolę krytyka sztuki. Robi to zresztą znakomicie i fachowo, a przy okazji my pozyskujemy ciekawą wiedzę o malarzu, o którym w Polsce zbyt głośno nie było i nie jest. W to wszystko ciekawie wpleciony jest wątek biograficzny Artysty, łącznie z cudowną historią zażyłości Kratochwila i Buczkowskiego – kresowych ziomków, na dodatek rówieśników (Buczkowski był zaledwie o rok starszy od Kratochwila), którzy mimo różnych życiorysów byli synami i „wytworami” tej samej epoki.
Wrócić jeszcze na chwilkę chcę do pierwszej partii tej książki... W niej dużo „wtrętów” teoretycznych i kontekstów filozoficznych, sytuujących późniejsze rozważania Turczyńskiego. Przywołuje on sporo teorii i punktów widzenia. Np. zderza zdanie Oscara Wilde’a o sztuce, że jest ona zarazem powierzchnią i symbolem ze zdaniem Paula Klee, że sztuka nie odtwarza tego, co człowiek widzi, ale czyni widocznym. Dużo tu tego typu didaskaliów. I kilkakrotne stawianie pytania: czy na początku było Słowo czy Obraz? Według Turczyńskiego Obraz. Hm, to by się zgadzało. W semiotyce malarstwa dominuje Obraz, w semiotyce literatury – Słowo. Symbioza tych sztuk w tej książce była dla mnie dodatkowym, ciekawym wątkiem...
Podziwiam Turczyńskiego. Ta książka mogła być po prostu opowieścią o jego przyjacielu-malarzu. I jest. Jednak w tę opowieść wpisany jest esej o bardzo rozległych horyzontach. Ileż tu erudycji! Ileż szerokiego tła mitologicznego, historycznego i odniesień do sztuki w ogóle. Ileż wiedzy literaturoznawczej, teoretycznej, lecz i faktograficznej. I te tropy lektur – licznych, rozległych, ważnych. Dlatego szansa nie tylko nie została zmarnowana, ale wręcz osadzona w rozważaniach wielowątkowych. Bardzo nietypowa książka, bardzo ciekawa. I w końcu przywracająca nam artystę, o którym niewiele do tej pory wiedzieliśmy.
Andrzej Turczyński "Homo Pictor, Homo Viator", Fundacja Literatury im. Henryka Berezy, Kolekcja eleWatora, Szczecin 2013, s. 102
Leszek Żuliński
Przeczytaj też w „porcie literackim” naszego portalu recenzje książek A. Turczyńskiego Koncert muzyki dawnej (2011) – pióra Wojciecha Czaplewskiego, Miniatura z gazelą (2012) – Jolanty Szwarc oraz Zgorszenie (2011), Żywioły (2012) i Bruliony Starej Ziemi – Wandy Skalskiej