Kazimierz Brakoniecki „Chiazma”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2012. Str. 74
Anna Łozowska-Patynowska
LUDZKIE SACRUM
Chiazma to splot, punkt będący połączeniem dwóch rzeczywistości, dwóch różnych sfer istnienia, życia ze śmiercią, prawdy z fałszem, nieba i piekła. Takich skrzyżowań jest w lirykach Brakonieckiego bardzo dużo. Ale poecie chodzi również o spoiwa mające całkiem inną proweniencję, takie, które przejawiają się w naszym wnętrzu. Chiazmy są przecież w nas, istnieją w naszym czekaniu na zbawienie, towarzyszą nam w nieustającej wędrówce po świecie. W chiazmy jesteśmy złapani, w nie bywamy zaplątani, a czasem nawet w nich zagubieni. Roztaczają one przed nami sieci, ale to my decydujemy, czy chcemy się w nich znaleźć czy nie.
Chiazma to zatem możliwość dokonania wyboru, wyboru, który jest równoznaczny z podjęciem ryzyka wejścia w historię, w opowieść o czasie banalnego życia i nieprzeciętnej śmierci. Chiazmę poddaje nam Brakoniecki jako zamiar wejścia w poetycką rzeczywistość. Chce abyśmy z nią obcowali. Dziwnym trafem zgadzamy się na to, bo poezja Kazimierza Brakonieckiego wciąga nas i prowadzi powoli za uzdę, każąc delektować się językiem jego liryków. Zatem przenikamy do jego świata bardzo szybko, zanim zdołamy przekonać się, że już w nim jesteśmy.
W punkcie wyjścia musimy zastanowić się głębiej nad techniką obrazowania, którą posługuje się Brakoniecki. W sposobie konstrukcji tekstu zastosowano pewne metody, które, w wydaniu Brakonieckiego, współtworzą technikę kolażu, reglamentacji, fragmentacji, rozbijania na części. Jest to forma uciekania od całości. Pełnia istnieje gdzieś obok, ale wydaje się być nieosiągalna. Bo przecież chiazma jako splot, jako umowna integralność, trwa tylko z pozoru. Dlatego świat Brakonieckiego jest w dużym stopniu pokawałkowany, porozrywany na strzępy, i z tych właśnie ścinków pragnie ułożyć poeta umowną spoistość. Na wstępie można założyć, iż jego poetycki światopogląd bliski jest wizji poetów neobarokowych.
Dlaczego jednak poeta tak postrzega życie? Czy właśnie przez to nie jest ono bardziej autentyczne i namacalne? Filozofię życia Brakonieckiego odczytać możemy już z pierwszych strof „Święta Epifanii”. Na jego życzenie „Śnieg pada do nieba i nie boli”. W jego systemie światopoglądowym i ideologicznym płatki zmrożonej wody, wbrew sile ciążenia, unoszą się do góry. Zatem poeta podaje nam wskazówkę, w którą stronę powinniśmy czytać jego poezję. Na pewno nie od początku do końca, na pewno nie strukturalnie i dosłownie. Brakonieckiego trzeba czytać „pod górkę”, z wysiłkiem i ogromnym zaangażowaniem, przede wszystkim emocjonalnym. Te liryki trzeba „studiować” całym sobą. Tylko wtedy możemy liczyć na interpretacyjne powodzenie.
Co jest jeszcze charakterystyczne dla poezji Brakonieckiego? Poeta prezentuje wszystko z dystansu, przez okno, przez szybę. Odizolowani jesteśmy od prezentowanego świata niemalże niewidoczną przeszkodą. Dlatego śnieg z „Święta Epifanii” można tylko podziwiać, nie można go dotknąć. Artysta wyznaje, że tylko w śniegu jest przepaść, w śniegu jest zatem prawda i zrozumienie, w nim znajdziemy postać egzystencji, bliżej nieokreślone ciało na mroźnej smyczy. Śnieg jest źródłem tajemnicy, którą należy odgadnąć. Jest on konkretyzacją całego świata poetyckiego, jest wartością unikalną, bo nie można go brać za pewnik. Rozmyta i bliżej nieokreślona postać wykreowanego świata akcentowana jest przez sypiący śnieg, rozpraszający naszą uwagę i czujność. Tajemnica śniegu jest wielowymiarowa i do tej wieloaspektowości przywiązywać należy szczególną uwagę. Zatem liryków Brakonieckiego nie można odczytywać jednoznacznie. To kolejna wskazówka dana od artysty, mająca przekonać nas o heterogeniczności tej poezji.
Co jeszcze stara się nam powiedzieć ten śnieg? Brakoniecki wyznaje wiarę w trwałe wspomnienia. Prosta teologia śniegu pamięci to wiara w efemeryczne momenty, nietrwałe skrawki czasu. To wyznanie, które można nazwać religią sumienia. Tomik Chiazma to misternie zaplanowana konfesja. Wyznanie zawiera się w opowieści o śniegu, któremu Brakoniecki oddaje głos. Śnieg pada za oknem, ale też za ciałem, za słowem, śnieg straszny, nierozumny okrutny. Śnieg sprawia, że dusza ludzka pogrąża się we śnie. Jąkający się śniegiem świat współtworzy obraz majaczącej przestrzeni, w której krążą ulotne skrawki wspomnień.
Brakoniecki, niczym egzystencjaliści, w swoich lirykach rozważa trudne prawdy ludzkiego istnienia. Najważniejsza jest dla niego autentyczna intuicja, przeczucie człowieka, który już dawno doświadczył wielu życiowych sytuacji. Tylko poezja jest właściwą eksplikacją jego doznań: Poezja jest śnieżycą uczuć,/ W której wykopujesz jamę słowa. Słowa drążą tunele w śnieżnym gąszczu skojarzeń. Wydostająca się na zewnątrz mowa jest możliwością wyjścia poza świat materialny: Znajdź i dla mnie takie słowo, /które by mnie ożywiło niematerialnie. Ale musi być to mowa celowa i szczególna. Musi coś znaczyć, musi coś zakładać. Co więcej, wypowiedziany sens, będący ekwiwalentem uczuć, prowadzi do interioryzacji „ja”. Intencjonalność słowa powoduje wewnętrzne uzdrowienie człowieka. Zatem słowna epifania posiada cechy cudu. U Brakonieckiego cuda stają się same. Jest to właściwie proces, w którym następują po sobie kolejne miracula. Zatem poezja jest dla niego nagłym objawieniem, niezwłocznym odsłonięciem prawdy, próbą ustalenia zgodności wizji poetyckiej z rzeczywistością.
Utwory Brakonieckiego pragną osiągnąć retoryczny wymiar spełnienia. Jednak zawsze spotykamy się tu z nienasyceniem, niedokończeniem, zawieszeniem pewnych pytań w próżni. Nie oznacza to, że są to wiersze niekompletne, wszak prowadzą do osiągnięcia „wewnętrznej epifanii”. Świat Brakonieckiego jest niezwykle skondensowany, by nie powiedzieć przesycony, i właśnie przez ten poetycki nadmiar powoduje rozproszenie myśli, prowokuje do stawiania pytań pobocznych i wielokrotnych dygresji.
Chiazmy to poezja bogata w poruszaną problematykę a jednocześnie niezwykle podatna na wszelkie interpretacje. Jest zbyt złożona, by mogła mieć tylko jedno objaśnienie. Brakoniecki pokazuje uniwersalny problem, ten, który pojawia się u Słowackiego w Anhellim, ten, którym zajmuje się Toni Morrison w swojej powieści Umiłowana i w końcu ten, który pojawia się w całej prozie tzw. poobozowej. Wiersze Brakonieckiego są bardzo podobne do tych, które pisał Różewicz tuż po wojnie, mam na myśli tomiki: Niepokój oraz Czerwona rękawiczka. Uderza nas ten sam nihilistyczny, częstokroć powtarzający się lament niewiary oraz bytowanie na krawędziach zwątpienia. Dostrzec można także podobieństwa w zakresie systematyzacji jego poezji a także wizji matki sprawującej pieczę nad literackim sacrum poety. Universum, cały wszechświat, ogromny zasób swoich myśli i emocji ukrywa artysta w rękach kobiety, która wydała go na świat: Cierpliwa twarz matki,/ kiedy po raz pierwszy / jej powiedziałeś,/ że nie wierzysz/ ani w Boga,/ ani w umysł,/ ani w historię./ A ona/ opowiedziała ci,/ jak zmówiła po polsku modlitwę/ i położyła się na piasku pustyni w Azji/ po morderczej pracy na plantacji bawełny (…).
Tak jak Różewicz w swoich lirykach, poeta tęskni za matką. Jestem martwy matką, pisze, Moja matka była Jezusem,/ który nie zmartwychwstał. W momencie, gdy człowiek postrzega swoją matkę, wtedy widzi wszystko, cały swój widnokrąg. Nie wymaga to zbytecznych słów. Brakoniecki kreuje w pewnych momentach przestrzeń przemilczenia. Milczy, ponieważ widział wiele, zauważał cierpienie i pomalutku pojmował istotę relacji międzyludzkich. Zobaczył bezduszność i pragnął ją ukoić, zrozumiał sens ziemskiej pokuty i starał się uzmysłowić ją innym. Poeta potrafił odczuć martwotę życia i pragnął się w niej pogrążyć, by wiedzieć, poznać, zrozumieć świat. To zanurzanie się w duchową nekrozę przychodziło samo. Nikt mu niczego nie narzucał, nikt nie kazał zatapiać się bardziej w tej studni. On sam szukał odpowiedniej nazwy dla stanu, w którym się nagle znalazł. Teraz już wie, czym jest prawdziwa rozpacz, czym są konwulsje sumienia, jakie są objawy napadającego człowieka lęku. Wystarczyło zobaczyć i poczuć, dotknąć bólu… Ale aby czytelnik nie popadł w prawdziwą depresję, Brakoniecki znajduje medykament. Dystans to sposób chwilowej ucieczki, odwieszenie na moment spraw niezwykle istotnych. W nim właśnie znajduje schronienie podmiot liryczny zbioru.
Brakoniecki stara się przemówić głosem wielu, Tadeusza Różewicza, Włodzimierza Odojewskiego, Adolfa Rudnickiego i tych, którzy po katastrofie ocaleli a teraz borykają się z przeszłością. Czyni to w sposób niezwykle sugestywny. Podobnie jak jego literaccy poprzednicy, posługuje się pewnymi formami obrazowania, na przykład epatowaniem brzydotą czy makabrą. Brakoniecki, tak jak niektórzy artyści, głównie przedstawiciel latynoamerykańskiego realizmu magicznego, Alejo Carpentier, uważa, że: Prawdziwe „ja” jest nierzeczywiste. Toteż bardzo ciężko jest odnaleźć język, aby to „ja” wyrazić. Brakoniecki prowadzi proces restytucji samego siebie w wymiarze nieco innym niż medyczny: Piszę w języku, który do mnie nie należy,/ a który mnie wymyśla (…) Język jest ocaleniem./ jest metafizyką mięsa.
W pewnych miejscach wizja świata i języka według Brakonieckiego jest spójna z wyobrażeniem Adama Zagajewskiego (język jako żywe mięso). Tylko żywa mowa może być mową prawdziwą. Poeta krztusi się krwią, wspólnym głosem swojej własnej przed historii, pisze jednocześnie: Jak ją wyksztuszę całym wreszcie krwotokiem,/ będę tym wierszem umierał, co jest ciałem moim.
Język jest narzędziem, którym można zaczarować albo, co więcej, odczarować świat, pokazać innym odpowiednią formę dla treści, znaleźć właściwą formułę do opowiedzenia. W języku jest ocalenie rzekomo umarłego świata pierwotnej arkadii. Ale język jest prawdziwy dopiero wtedy, gdy jest językiem codzienności, gdy jest bezpośredni, a nie uładzony. Mowa jest autentyczna tylko wtedy, gdy jest nieocenzurowana, gdy daje świadectwo temu, co znajduje się w środku i na zewnątrz. Język to jednocześnie człowiek, jego jestestwo i sylwetka.
Brakoniecki poprzez użycie takiego języka stwarza jednocześnie człowieka na jego wzór i podobieństwo, istotę z pozoru banalną a równocześnie niezwykle głęboką. Cała ta kreacja poczyniona przez artystę to metafizyczna wariacja na temat naszego świata będącego w relacji z człowiekiem.
Jak wynika z powyższych rozważań, Brakoniecki jest m.in. kontynuatorem stylu i światopoglądu Różewicza. Udaje mu się łatwo stopniować napięcie poetyckie. Właściwie jest ono stałym elementem jego liryków. Ten kreator zamglonej przestrzeni, tworzy i tworzy by pokazać, że oto nagle nie istnieje już nic. Że wszystko jest tylko przygasłym wspomnieniem. Świat Brakonieckiego wydaje się bowiem zetlały i rozproszony. Wszystko jest niewyraźne, najbardziej widoczny jest jednak śnieg, który coś dla niego znaczy: pada zawsze śnieg/ hostie, kiedy brakuje ludziom Boga. Płatki śniegu topnieją na dłoni czy twarzy, tak jak topnieją zmrożone egoizmem ludzkie serca.
Poezja Brakonieckiego jest więc liryką wzruszenia. A turpizm i brutalizm nie przeszkadzają uniesieniu, wręcz przeciwnie, właśnie je współtworzą i, co więcej, potęgują. Co do wspomnianego nurtu „neobarokowego” (m.in. Alejo Carpentier), Brakoniecki wydaje się kultywować technikę zarówno Baudelaire’a i jego estetykę brzydoty, jak i późniejszych turpistów. Padlina, zdziczałe śmierci, trupia kora wojny wszystko to pozostało w rzeczywistości poety niczym na pobojowisku. Historia pojedynczego człowieka i otaczających go ludzi, świat niepoukładanych rzeczy i świat obolałej natury to wymiar, w którym następuje przetasowanie płaszczyzn wyobrażeniowych, zmieszanie ze sobą sfer podniosłości z okrucieństwem i zezwierzęceniem.
Stylistyka zastosowana przez Brakonieckiego służy intensyfikacji zła, które przenika świat. Zło to brak dobra, ten brak to wewnętrzna pustka, martwota. Brak dobra powoduje poważne odkształcenie w ludzkim życiu, wewnętrzny paraliż, który może trwać bardzo długo. Tak na niego reaguje podmiot liryczny tomiku Chiazma. Brutalnie przedstawiona rzeczywistość poetycka to reakcja na wdzierającą się w obecne życie podmiotu historię: Odciąłem genitalia – padlina, padlina, padlina.
Oznacza to ucieczkę od tego co było, budowanie nowej ideologii, zupełnie innej od tej, która trwała dotychczas. Padlina jest prawdą, amorficzną masą, której nie można ukształtować ani zdefiniować, właśnie dlatego, że jest zbyt dosadna. Jej bezpostaciowość wynika więc z jej niezrozumienia. Substancji, jaką jest rozkładające się ciało, nie sposób pojąć, można ją tylko dostrzec i na poczekaniu spróbować określić. W szczątkach jednak zapisana jest jakaś opowieść, jakaś historia człowieka, systemu czy procesu. Resztki ciała wzbudzają emocje, radość i nienawiść, mogą także wzbudzać wstręt, zazdrość lub niechęć.
Mięsna budowa świata u Brakonieckiego jest niezwykle częsta. Nawet oddychając powietrzem, czujemy posmak mięsa: Śnieg, śmierć, sen, surowe mięso zawiei czy Czerwone to mięso ziemi./ Gnije za oknem utraconego raju. Taki naturalistyczny obraz pojawia się przed naszymi oczami. Psujące się ciało to zatem także zapis wszelkiego zła świata i wszelkiego dobra, które już zostało zapomniane. I to właśnie tymi przeżyciami wewnętrznymi zajmuje się Brakoniecki.
Poeta w niezwykły sposób uśmierca także otaczającą go przestrzeń. Najpierw ucieleśnia przyrodę, by potem nagle ukazać jej rozkład, proces gnilny na co dzień przecież niewidoczny: Czasami wkurza mnie to, ze zdechnę (…) Żebym nie wył, nie płakał, nie rzygał./ Żebym wyleciał z siebie kosmicznie,/ łapiąc Kostuchę za wygolony srom. Podmiot liryczny jest niezwykle bezpośredni, jest świadomy śmierci a na dodatek jest pewien tego jak chciałby, aby wyglądała jego śmierć. To on ma ją zaskoczyć a nie ona jego.
Zatem poezja Brakonieckiego to liryka niezwykle precyzyjnych skojarzeń, odpowiednio wyważonych słów, doskonale dopasowanych określeń (Trup jest anonimowy./ Rozkłada się do wewnątrz). Brakoniecki jest niezwykle trafny w ilustracji i dowodzeniu prawdy. Widzi bowiem jednocześnie życie i śmierć, doświadcza nietrwałej materii i stabilnej nieskończoności. Pisze o tym, jak widzi wszystkie rzeczy, potrafi dookreślić procesy, które, choć są niewidzialne, dzieją się w nas. A przede wszystkim potrafi nas zaskoczyć, zadziwić tak mocno, że dopiero po tym fakcie możemy się poczuć jak adepci sztuki wodzeni za nos. Nie tylko to wprawianie w osłupienie jest cenne. Wartościowy jest także sposób oglądu rzeczywistości, którego dokonuje artysta: Widziałem podwójnie,/ od wewnątrz i zewnątrz. Tylko postrzeganie symultaniczne jest gwarantem powodzenia w poznawaniu rzeczywistości.
Poezja Brakonieckiego to poezja sacrum, poezja w pewnym sensie religijna. Mówi o świętych miejscach ludzkiej duszy, o dziewiczych i nienaruszonych obszarach ludzkiego dobra i o tych plugawych, nikczemnych cechach osobowości. Brakoniecki mówi o człowieku w całości. Nie ukrywa niczego. Potrafi doskonale pokazać ludzką duchową wzniosłość, czystość intencji, ale widzi w człowieku także jego małość, mizerność i ograniczoność. Prezentuje w człowieczych ramach po prostu człowieka. Sacrum to integralna część człowieka. To jego ramy duchowe. Na szkielecie religijnym buduje Brakoniecki wizję istoty ludzkiej. Człowiek to przecież bardzo mało, człowiek to przecież bardzo dużo. Misterium odbywa się w nim codziennie. To człowiek jest hostią, sam jest dla siebie wyzwoleniem, pod warunkiem, że zrozumie jak bardzo jest skończony w swojej pozornej nieskończoności, jak bardzo jest nikły, kruchy i jak mały w swojej wyniosłej wielkości.
W poezji Brakonieckiego człowiek, życie i śmierć to system naczyń połączonych. Poezja ta stanowi swoisty organizm, który zbudowany jest z poszczególnych tkanek pełniących zróżnicowane funkcje. Jakie to tkanki i jakie pełnią funkcje u Brakonieckiego? Tkanka życia i śmierci, w niej ukryta jest droga w jedną bądź drugą stronę. Jej sekret stanowi dwutorowość, możliwość obustronnego przechodzenia z jednej strony w drugą. Podmiot liryczny Brakonieckiego wydaje się posiadać zdolności podróżowania w obie strony. Zna on tak samo życie, jak poznaje stopniowo śmierć, właściwie żywi się nimi jak zupą (Syn zachłannie je zupę./ (…) Syn je życie,/ śmierć przełyka krew,/ stygnie). Śmierć jednak dominuje nad życiem. Obrazy poetyckie wychodzące spod ręki Brakonieckiego przypominają chwilami obrazy Goi, a szczególnie Saturna pożerającego własne dzieci.
Kreacje Brakonieckiego są zawieszone w jakiejś niezrozumiałej próżni. To pustka, w której krzyk zostaje chwilowo opóźniony. I oto kolejna tkanka tekstu Brakonieckiego, wołanie. W przestrzeni poetyckiej rozchodzi się ono powoli. Zdławione larum drażni bębenki, ponieważ dociera do uszu pomalutku, następnie nabiera siły, przejmuje rozpacz emocji, staje się coraz bardziej donośnym, by na końcu ten właśnie głos mógł wykrzyczeć siebie, swoją istotę i sens upadłej i niezrozumiałej świadomości ludzkiej. Głęboka, bezdenna melancholia przenika większość wizji Brakonieckiego. Tu świat, skonstruowany z wielopiętrowych mniejszych mikroświatów, zapada się w sobie. Tu wbrew pozorom nic nie „stygnie”, lecz ukazuje się jako rozjątrzona rana. To poezja mocnego wyrazu, liryka bolejącego jestestwa i rozdygotanej, otoczonej przez nicość duszy.
Brakoniecki pisze o życiu, o tym życiu, z którego jedni się naigrywają a inni po prostu płaczą. Poeta pisze o codzienności, która jest nie tylko najprostszą czynnością fizjologiczną. Życie to doświadczanie świata na własnej skórze, to brutalne i namacalne odczuwanie szpilek na tkance miękkiej, która jest nadwrażliwa i podatna na zapalenie od otaczającej człowieka rzeczywistości. Wygląda na to, że podmiot liryczny jego wierszy jest po prostu uczulony na najdrobniejsze wykwity świata, że wdychając je, pogrąża się coraz bardziej w letargu. Liryka Brakonieckiego pokazuje, że mimo ludzkiej łapczywości emocjonalnej i chęci szybkiego poznania oblicza rzeczywistości, światem nie można spokojnie oddychać. Bo świat to żywe centrum doświadczeniowe, epicentrum poznania. Dlatego Brakoniecki rzuca nas od razu na głęboką wodę, każąc szukać wodnych kręgów, które sami wywołaliśmy.
Kazimierz Brakoniecki „Chiazma”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2012. Str. 74
Anna Łozowska-Patynowska
Przeczytaj też w „porcie literackim” omówienia książek K. Brakonieckiego: zbiorów wierszy Armor. Wiersze atlantyckie (2005), Obroty nieba (2010) oraz prozy Dziennik berliński (2011)