(Dobra pora na spacer...), Może za morzem nie wiem, Zosinów. Przystanek na żądanie, Zdjęcia lotnicze, Sierpień - i inne wiersze
Aleksandra Słowik
(DOBRA PORA NA SPACER…)
Dobra pora na spacer dookoła wiersza
ostróżki straż trzymają
w niebieskich piąstkach lęk
którędy licho nie śpi
tędy tędy za domem
omszała metafora pochylony płot
słowa w rzędach trzy po trzy
Powiem wam ostróżki
urodzić się i żyć
to ten kawał pola
po którym żurawie kuleją przed odlotem
umrzeć
to uczepić się skrzydeł
MOŻE ZA MORZEM NIE WIEM
Od skóry po krew
po rozległości tam gdzie najdalsze lądy
i opuszki palców zapomniały jak brzmią
ich podpisy zbyt proste
bez zmiękczeń i szelestów
więc
pewna tylko sigma
suma wzgórz i zagłębień
albo jeszcze inna identyfikacja
w źródle
pod obojczykiem przepastna kraina
monarchia pomarańczy
gdy rosną naprzeciw światłu
a on obiecuje
domalować nadfioletowy znak
wołanie z kosmosu
nieprawda że to postarza
od skóry przez paznokcie
po mieszkanie duszy która z drapacza chmur
powiększa spojrzenie patrzy przez makroskop
za doliną góra za doliną ja
bezdomne latyfundia
Moje w Nich Zagubienie
Na wielkim morzu tratwy
tak władcy bez ziemi płyną do wodospadów
ZOSINÓW. PRZYSTANEK NA ŻĄDANIE
Chłopcy
nie potrafią wziąć winy na siebie
biegną poskarżyć się
gdy ich grdyki
są tylko indyczym gniewem
o połkniętą pestkę
mówiła babcia
a w świetle karbidówki
włosy
rzucały urok na patelnię
Pierwsza próba ryzyka
miała majtki na szelkach
i łykała koluchy
rybki wielkości świerszcza
przystanek w drodze po rzeczy
które nie mieszczą się w brzuchu
wkrótce kres płaskiej Ziemi
wczesne porozumienie ponad tym
co męskie
Resztę zniszczyła wiedza
Adam nie był gotowy
by zabrać Bogu Eden
babcia zawsze starannie
dobierała słowa
zwijała pończochy
czytała powoli nie patrząc na kartki
Tęsknota
jak srebrne refleksy na koniuszkach traw
W niektórych bedekerach
notka drobnym drukiem
Zosinów
odszukaj konduktora
ZDJĘCIA LOTNICZE
Potrzebuję głębokiej ciemności,
aby napisać ten wiersz.
Zasłaniam dłonią Słońce.
W moich szybowcach błękit
natychmiast zatacza się
w noc.
Blisko Merkury, Mars i Pluton.
Brak tlenu pobudza
wyobraźnię.
Żyjemy z rozpędu.
W zawrotnych hiperbolach
tylko fragmenty
są możliwe do uchwycenia;
zarys ust towarzyszący zamyśleniu
- kreska między jonosferą a kosmosem.
Wiem tylko, że to mężczyzna.
Nic więcej.
SIERPIEŃ
Coś w niej zamarło
zatrzymało się na chwilę
kruchy szczyt
żółte cukrowe szkiełko
W ten sposób podchodzimy
w głąb za granice skóry
Ziemia ostrożnie zmienia oś
pobiera inne światło
powolny roztargniony ruch
do pewnego stopnia
tak
widzieć tylko do pewnego stopnia
połykać zapach przypuszczalności
i przepuszczalność
wyodrębniających się kolorów
sam zamysł zmiany
niedokończoną smugę mgły
łagodny kleik na języku
coś w niej
znieruchomiało na chwilę
portal LM, lipiec 2011
WSTĘP DO PETROGRAFII
Pola
pola szeroko
dziecko
zasłania twarz
dwa domy bez koloru
chłodne
jak wieża Eiffla.
Śnieg topi się brzegami. Ciemne smugi liszaju.
Chmury w połowie gór, w połowie oddają się kształtom.
Mówili: trzymaj się wsi, tych piargowych odłamków.
Są zmienne. Można z nich tworzyć – nasiać, nasadzić
i zżąć.
Lecz nie, gdy się rozpadam. Kiedy niekompletna
szukam gęstego spoiwa. Krew, ropa i śluz ; właściwy wstęp
do betonu. Ta noc, gdy usłyszano: został poczęty mężczyzna.
Opoka, której się oprę, stojąc na straży kamieni.
Bruk z pachnącego groszku, róża kamienic na rynku,
słoneczniki w latarniach. Ogród skałorodnych – skalniak.
DUBLIN
Nagle
zaczęły się
kształty.
Szłam do nich przez lata grzęznąc w epizodach.
Masa przeczuć, gdy kula ziemska podchodziła do gardła.
Wypluć i narysować nową ścieżkę pragnień. Wrzucić w wodę
- niech spęcznieje, spuchnie, urodzi młode.
Na rogu Arbour Hill. Udo płask. Rozgrzane. Żagiel. Szal
żegluje wśród fal. Drozda gwizd. Runęło. Róg. Roguryk.
Codziennie odwiedzam Joyce’a. Prawda, że bywa rozpustny
- to poszerza moje widzenie. Moralni, niemoralni. Ci drudzy
wykonują za pierwszych całą brudną robotę.
(bababadalgharaghtakamminarronntonner… denethurnuk!)
GRY LOSOWE
Idziesz
zakręcasz
kubkiem
wytrącasz
lęk.
Mężczyźni, którzy klną. Kobiety które wróżą,
marszczą brwi w tajne znaki: olbrzym to kilka kresek,
reszta z nas
kurhany, za kurhanami kościół, ulice znaczą strit.
Rzućmy jeszcze raz kości - niech stanie się oczywiste,
że runy odczyniają,
jeśli się nimi podpisać, cały strach skuty w baszty.
Lecz ty wciąż kręcisz kubkiem. Z kości wynika czaszka,
budujesz schron.
SANTA FE
O
moja
święta
wiaro.
Tutaj, w Argentynie, jesteś trochę mniej sławna
niż twoja siostra z Meksyku. I różna od hiszpańskiej;
wiedźma – nie zakonnica. Dziewczyny znad Salado,
szybkie, długonogie, wpinają we włosy srebrne medaliki
z zapisem imienia.
Bosonogie dziewczyny kryją je pod bluzką, a te szpilkonogie
przechowują w torebkach razem z monetami.
Tak dla niepoznaki, by można się pomylić i płacąc za kawę
ułożyć wróżbę fusów. Przymierzyć blaszkę i schować,
zadziwić kelnerkę.
Lecz kelnerkonoga też ma swój amulet. Kiedyś znalazła srebro,
które jest rozmową w wysokich trawach pampy. Które nie jest
ciszą i nie pragnie złota.
Prosi poetkonogą, żeby napisała wiersz o wierze w istnienie
po drugiej stronie morza, tuż przy ujściu Styksu - tam,
gdzie łatwo czernieją nasze medaliki.
OSTEOPOROZA
Życie
toczy się
i toczy
nas
od środka
wyjada.
Pozostają szkielety. Przerażająca ilość ości w rybie,
nie można domknąć ust. Pełno tego, co puste. Ruiny.
Szedł olbrzym i wielką, ciężką stopą miażdżył zbędny wymiar.
A więc nowy krajobraz. Prawdziwe dzieło sztuki, kronika przypadku.
Nikt by tego z rozmysłem tak nie skomponował.
Przejrzyste piszczele. Liche, wdowie woalki skrywające rozpad.
Domów się nie zamyka. Domy odeszły najwcześniej.
Miasto rozwarte przemocą jak bezbronna ręka. Nikłe cienie Elizji,
jakieś zgubione meble w somnambulicznym marzeniu,
w którym stoją wciąż plecami do ściany.
Aleksandra Słowik
(powyższe utwory pochodzą z przygotowywanego do druku zbioru wierszy Miasta – domy – skrzyżowania)
portal LM, lipiec 2012
O TYM, ŻE POCZĄTEK WYGLĄDA JAK DZIECKO I NIE MOŻNA GO ROZPOZNAĆ.
I
Być może zawsze była dorosła, jeśli dorosłość polega na skupieniu uwagi,
na uważnym zatrzymywaniu się w drodze, czasem w połowie słowa.
Stań, mówiła do drzewa, stań i wyciągnij do mnie ręce. Nie śpiesz się tak
z kwitnieniem. Wystarczą mi twoje sękate zgrubienia. Kto ci zrobił
te guzki – bolesne i boleśnie zielono pękające? Powiedz, czy są rzeczy
ważniejsze niż rana?
II
Okna narożnego pokoju łączyły się z jesionami. Posępne, mocne rośliny
pokazywały jak rosnąć po cichu. Kiedy o tym zapominała,
przychodziły we śnie, niczym entowie - nierozmowne, spowolnione spokojem.
Kładły gałęzie na miarę framugi. Kreska to wszystko, czego należy się uczyć.
Zaznacz ją i odejdź.
III
Pokochała znaki. Kawałek trzciny. Ledwo widoczny świt na horyzoncie.
Marginesy w zeszytach. Linie nosów i brwi. Kreskę zmęczenia na czole.
Kładła na niej palce, całowała próbując zamienić cięcie w opatrunek.
Pokażcie mi dwa punkty, a ja zapiszę słowa, historię między nimi.
Wiedziała od czego zaczynać pamiętniki, spisy treści, wiersze.
Długo patrzyła, ostrożnie otwierała. Być może to właśnie jest dorosłość.
KŁOPOT Z TYTUŁEM, KIEDY WSZYSTKO KWITNIE – BABKA LANCETOWATA, DZIURAWIEC I WIELCE WSTYDLIWY MNISZEK.
I
Plan był prosty. Dom, ganek i ogród. Za ogrodem co roku pasły się
biedronki, a trochę wcześniej bób. Kilka zagonów kartofli, żeby kosztować
wczesne, podbierane spod krzaka,
a potem już łąka. Oburzenie sąsiadów na marnotrawstwo ziemi.
Słodki odpoczynek rozgrzywionej trawy. Biegała tam z książką,
tak ważne było odczytywanie mrówek. Miały pełne prawo
do obywatelstwa na nieznanej planecie farby drukarskiej i bibułki
z drewna. Szaleństwo Almayera.
II
Zwyczajne szaleństwo na połączeniu światów. Czuła je
przy korzeniach, u samej podstawy życia, skąd wyrastało źdźbło.
Jak ona złożone z kilku koszulek, kilku snów o wspinaczce
do miękkiej kity kwitnienia. Białawy kolor piaszczystego podłoża
i zapach. Kaczeniec łąkowy, bodziszek, świetlik, żywokost. Gorące,
gorące sedno; puchły od tego usta.
Ślady raju. Nad głową błękitna lemoniada, Drabinę Jakubową
było widać dokładnie. Ostatni urwany szczebel i dudnienie tramwajów.
III
Tuż obok, blisko - miasto. Gyddanyzc oznacza gniazdo, miejsce
zapamiętania. Ciemne krzewy głogów, a potem ulica Szafarnia.
Zielona, wiejska strefa, bardzo Długie Ogrody. Właściwie tylko źdźbło
- tak nas widać z kosmosu.
PODKREŚLONE ZAPISY, POCZĄTKI SŁÓW, KTÓRE PO ZMROKU ZMIENIAJĄ SIĘ W ZWIERZĘTA.
I
Zawsze lubiła nie wiedzieć wszystkiego do końca. Stać obok
i pobierać osmotycznie; czuć ciepło rozchodzące się pod łukami żeber
jak modlitwa w katedrze.
II
Zwłaszcza wieczorami lub wczesną nocą w lecie, albo we wrześniu,
kiedy okna trwały otwarte i oświetlone, wciąż, po drugiej stronie ulicy.
Słabe głosy rozmów chodziły przez pokoje, kładły cienie pod sufit.
Na parapecie książki, słoik miodu i dalej na półkach zagajniki słów.
Stawała na balkonie bliżej lecz nie za blisko. Byle wymyślić zapach.
Popatrzeć do środka w głęboki lej wyobrażeń – pobrać haust, spróbować
nienapoczętych obrazów. Ktoś jeszcze się krzątał, przesuwał przedmioty,
wychodził i wracał. I nagle koniec, przepaść przez szerokość ulicy;
ciemny, kosmaty bezruch. Nawet nie wiadomo, które miejsce
zgasło.
III
Zostawał tylko Joyce i niedopowiedzenia. Pomieszanie źródeł, krzyżówki
i stronice numerowane na oślep. Jaki jest wiek duszy ludzkiej?
Ostrożnie, żeby nie uronić, czego się nie pamięta i nie próbuje notować.
Znieruchomieć jak zając, który staje słupka i zasypiać z otwartymi oczami.
Była blisko miejsca, gdzie błona pomiędzy światami stawała się przeźroczysta.
Wypukły kształt głowy, ślad ucha po tamtej stronie.
PO RÓWNONOCY DOBRZE JEST ZSUMOWAĆ DOŚWIADCZENIA.
I
Przecież domyślała się wszystkiego. Kilka faktów i już było jasne,
co oznaczają, jaki łańcuch zdarzeń wlecze się za nimi. A jednak
wolała nie dowierzać przeczuciom, odłożyć na potem trzeźwą ocenę.
Piła wino,
II
ciemnoczerwone, dzikie - dojrzewający w październiku smak.
Musi być trochę gorzki z osadem na dnie. Gęste ociekanie
po brzegach kieliszka. Schodzi się wtedy nisko i dosięga ziemi.
Chropawość na języku, a potem gładka gytja łatwa do przełknięcia.
Moment, gdy spośród liści piętrzą się gałęzie.
Zdejmowanie ubrania przez unoszenie rąk hands up baby
hands up. Choć nie tak rytmicznie; bardziej - łagodny jedwab,
który zatrzymuje się dopiero u stóp.
III
Warstwa za warstwą coraz więcej jesieni. Już nie spłoszona kura,
lecz wielki rajski ptak rozrzucający lotki; bilans nagromadzeń.
Odzyskać lekkość i zmarznąć do kości.
Żelazna podstawa bardzo niewielu zasad, które posiadały. Ona i jesień
sprawdzały teraz w sobie, że mieć pewność i przeczuwać,
to dwie różne rzeczy, dwa różne zamieszkania, pokoje i drzwi.
Tak jakby dać się ponieść zapachowi dymu i zadławić nim.
ŚNIEG CIEMNIAŁ NA NIEBIESKO, TOPNIAŁ LÓD. NIC WIĘCEJ.
I
Obserwowała poetów, podglądała pisarzy. Ich hermetyczność;
przestrzenie, w których więzili czas. Karmiła się tomami zginając rogi
w kartkach – ten sam dystans do Swanna. Jałowy, wsteczny bieg
i ziemia nie więcej warta. Rodzaj nieobecności – bawić się pękiem kluczy,
pić kawę małymi łykami, podnosić do oczu rękę, pamiętać nieuważnie.
I tylko, tylko w ten sposób poruszać się między datami.
Tęsknota to grudka masła roztarta na wielu kromkach.
II
Nigdy nie miała nadmiaru przyjaciół, przedmiotów, pieniędzy.
Widziała, kiedyś na rynku starą kobietę w chustce, w roboczych spodniach
i bluzie jak rozkładała na ziemi pięć rzeczy do sprzedania
- pokryty ceratą parasol, paczkę miętowych cukierków w zielonym pudełku
z dziurką, szczotkę do włosów, budzik i główkę od prysznica.
Obok siedział szaman i tresował kobrę.
Tak było lub być mogło.
Ważne jest przebieranie między możliwościami. Wystarczy,
że będą trzy: wczoraj, dziś i jutro. Wystarczy, że się ich dotknie
za każdym razem inaczej. Zamiesza i wylosuje, a potem ściera kurz.
III
Kiedyś jest bardzo pojemne. To wtedy miała brata. Długo był starszy od niej.
Aż wreszcie się zrównali i w końcu go wyprzedziła. I zazdrościła Proustowi
jego zamkniętych pokoi.
(Utwory z przygotowywanego tomu Tabletki na poprawienie nastroju)
portal LM, czerwiec 2013
* * *
szepci się
przepowiada
a jeśli
obejmują mnie
twarde palce słów
tajny upływ tkanki
stygmaty autyków
* * *
ostrożnie wsuwam dłoń
pod płaski krajobraz
nizina
równina
kto się w niej położy
zlegnie
w towarzystwie nieruchomych form
twarzą na wznak
ku ziemi?
nie wierzę w uniesienia
nic się nie wychyli
nie pozwoli wiatrowi potargać przymierza
przymierzam się
przymierzam
kwitnąć nisko
* * *
wrzos
przechyla się
w ultrafiolet
wróżę z żył
begonia
puściła krew łodygami
w pierwszych dniach października
złotolistność na mleku
gęsta mgła
ptaki przysiadają w powietrzu
zapewne
wydarzy się coś pięknego
może śmierć?
* * *
ledwo widoczne znaki
dyskretna strefa
obcowania w martwym
jakiś drobiazg
na przykład
nieobecność
w nowej taktyce
odnajdywania ust
spowolnione łagodnością tempo
penetracja warg
ostrożnie pij ostrożnie
jesteś oddzielona
ptak na rysunku
w książce
niklowana blacha
nożyczki
skalpel
* * *
pnie drzew
na wysokości
oczu
jak gdyby
nie istniało
bujne rozgałęzienie
pękających żył
wysocy
przystojni
mężczyźni
niewysocy
intrygujący
mężczyźni
starzejący się
zmęczeni
mężczyźni
patrzą
z sęków
* * *
coraz bliżej
powrotu
odciski stóp
i drzewa
niepodlegające pochówkom
zaszczepione mchami
jawnie się powalają
w mrocznej rozwiązłości
czerwieją
* * *
rano rana
długo
w bezruchu
na wznak
nim sczepi brzegi
szpilkami do zrazów
rozchyli usta
i uwolni skrzep
wielką zielonkawą muchę
z mięsa na mięso
* * *
zwija się w kłąb
ciemne włosy
ma splątane
baal
nie on
to zmyślność człowieka
opracowuje metody
zadawania bólu
gdyby nie czarne
białe nie miałyby sensu
Aleksandra Słowik
portal LM, sierpień 2015
Przeczytaj także recenzje jej tomików Jednoczęściowy wierzchni strój kobiecy (2010), Kolejność stron (2011), Sakwojaż Penelopy (2012), Pomiędzy kwartałami śpieszył się i zwlekał (2013)