Kąt odchylenia, Siła ciężkości, Niepewności pomiarowe, Rok 1972, Rok 1975 - kwiecień, Rok 1976 - wrzesień, Rok 1976 - październik, Tania w Paryżu, Tania we Włoszech
Agnieszka Tomczyszyn-Harasymowicz
KĄT ODCHYLENIA
(do Jerzy Harasymowicz, Żony poetów)
Mój Harasymowicz jest mężem poetki
i chyba od tego wyłysiał; karmienie sylabami
odbija się w końcu czkawką. Bo czyż miłość do kobiety
jest tym samym co miłość do poetki?
Wątpię. Z powiązań obrączkowych zostają w końcu łabędzie
albo inne ptaki powracające. Nie przemieszczaj we mnie
sporadycznych westchnień, uczę się przecież pilnować mleka
na kuchence i ciebie uczę się doglądać na wszelki wypadek.
SIŁA CIĘŻKOŚCI
(do Jerzy Harasymowicz, Barokowe czasy)
Zginam pokornie kolana i wchodzę po słowach, badam wielkość
stopni do Kościoła bernardynów w Krakowie, mijam Barokowe czasy,
które zjeżdżają po poręczach jak niesforne dzieci z wystawionymi
językami. Ta gradacja wydaje się podobna do białych tarasów
z Pamukkale, nie ma tu przecież przestanków; tylko Maryja-disco
stojąca na bramie rozbawia islamistów. Schody są wysokie na cztery
strony; zniechęcają trwałością, biegnę po nich wzrokiem, kościół stoi
osłupiały jak żona Lota. Mówisz, że rozumiesz moje zafascynowanie,
że nie jesteś zazdrosny; trudno dociec, do kogo piszę,
przecież macie to samo nazwisko.
NIEPEWNOŚCI POMIAROWE
(do Jerzy Harasymowicz, Mów mi, Prowadzona za rękę,
Dziewczyna, Liryka; Cyprian Norwid, Pielgrzym)
Kiedy zaniosłeś tę dziewczynę na stóg siana
i zapaliłeś pożądaniem – słoma wkradła się w twoje wersy
jak stara panna i papier skręca się i płonie.
Teraz wiem, że nie jestem jedyna w twoim wierszu,
nie dla mnie stawiasz namioty z wielbłądziej skóry,
ziemia pod stopą nie moja; na tulonych palcach rosną osty,
nie mogę mieszkać w tym liryku na wieki,
nawet na mgnienie motyli czystych jak tabula rasa.
ROK 1972
Jeszcze raczkujemy, choć wpajają nam szybkie dorastanie do NRD,
nie należymy do pokolenia dzieci kwiatów, ale wąchamy kwieciste
dzwony. Zamiast narkotyków boimy się czarnej wołgi i wampira
z Zagłębia. Chwiejnym krokiem uciekam po schodach; przekraczam
mur berliński. Wczoraj padało cały dzień; kąpię się w kałuży; wyłapują
mnie dzieci sąsiadki i przerażone zanoszą do domu; podoba mi się
póki jest błoto i można się umorusać jak na Folwarku zwierzęcym.
ROK 1975, KWIECIEŃ
Tato jest milicjantem, możemy wyjeżdżać do Niemiec na zakupy;
dostaję śliczne sukienki, małe lalki i wózek w kolorze nadziei.
Mamy z bratem beztroskie dzieciństwo. Otwiera się przed nami
Trasa Łazienkowska, małe iskierki na przyszłość. W przedszkolu
leżakuję, a potem wracamy przez całe miasto dużym fiatem.
Tylko samochód zostaje, gdy umiera tato; na cmentarzu sadzą
żywopłot, który będzie ze mną dorastał.
ROK 1976, WRZESIEŃ
Zostajemy sami, nocą przychodzą ludzie w czarnych płaszczach
i kapeluszach, rewidują nasz strach. Kruche rączki szukają oparcia;
tato nie stoi już w drzwiach w mundurze z teczką, nie przynosi mleka.
Zawiążę twoje ręce, rozstrzelam twoje serce – śpiewa Niemen;
ojciec nie poddawał się naciskom, rozważał ścieżki pod stopami;
Rusza mi się mleczny ząb, po cichutku wiążę go na klamce;
krew i krzyk wybudza KOR, a ja boję się domu dziecka.
ROK 1976, PAŹDZIERNIK
07 się nie zgłasza, zjawia się Brunet wieczorową porą; dobrze,
że wyrosłam z paska żałobnego na kołnierzyku. Próbujemy się chronić
przed dzikością ludzi, którzy dzwonią po nocach, by szykować nam trumny.
Szaleństwo liczby pojedynczej przytłacza młodość mamy. Wyjeżdżamy
Gierkówką z Katowic; ruch dudni w głowie, ucieczki zawsze są jak wyścigi.
Kryjemy się w podwarszawskim hotelu, gdzie kelner uczy mnie mieszania
herbaty – trzeba odłożyć łyżeczkę do cukiernicy i wziąć inną.
TANIA W PARYŻU
Przy krągłych kształtach dojrzały
malarz bez trudu uchwyci legendę
Na malowidle jesteś soczysta jak fałda
między Rubensem a Manetem. Mógłbym
położyć cię obok Olympii i udowodnić,
że krwiobieg d’Orsay potrzebuje dzieł sztuki
o piersiach ciężkich od przypływów.
Zwiedzamy. Rzadkie dzieła sztuki gęsto wnikają
w twoje sutki. Mimo kamer światło prowadzi
w zakamarki. Obserwuję cię dokładniej niż Nanę,
której gorset wydziela kibić. Przy krągłych
kształtach nienaturalnie wlepiam się w ciebie
i nie obchodzi mnie żaden zakaz dotykania.
TANIA WE WŁOSZECH
*** (Pompeje)
Niebo takie kłamliwe, łudzi, że wiecznie.
Przewodnik – dziwka, daje się czasowi,
pergamin, zwoje, dwoje, zje; żaden Zamek Aniołów
nie zaprzeczy, choć wszystkie drogi do Rzymu.
Kopuła jak czapka ze sklepu na wagę, wieczne miasto,
łyka tupot trampek, upał słodko-mdlących skuterów,
wielkość nogi, kolumna, płynie jak wszystko, obrót ust,
paraliż spod Pompei, różowe pomarańcze za 3 euro,
słuchawka tłumaczy przeszłość, kto wytłumaczy przyszłość?
*** (Florencja)
I.
Florenckie dachy przepychają się wielkością parasoli,
deszcz przemyka od kościoła Santa Croce do
Piazza della Signoria, pod peleryną dreszcze
rozebranych posągów przymykają okiennice.
Wreszcie mamy się dla Florencji, zdobywamy ustami,
nikogo nie dziwi nasza głębokość i błyszczące oczy,
oczywista obecność wsiąka w kolorowych sprzedawców
i zapach kurzu na Starym Moście, pod stopą wrażenie
wieczności, lody kosztują tyle co złoto.
II.
I wchłonęliśmy się tu po raz pierwszy na oczach
Wszystkich, banalna Casablanca, lata czterdzieste
40-latków, podarte pończochy od parasola i chłód
twoich rąk pod peleryną. Na Ponte Vecchio zawsze pada,
wilgotni biegniemy przyjrzeć się detalom z brązu na drzwiach
Baptysterium, potem Santa Maria Novella z fasadą
z czarno-białego marmuru; nie dotykaj mnie w tym miejscu,
to tylko klimat Florencji tak swata.
Agnieszka Tomczyszyn-Harasymowicz
portal LM, grudzień 2012
Przeczytaj też na naszym portalu recenzję zbioru wierszy A. Tomczyszyn-Harasymowicz gównazjum.pl – pióra Wandy Skalskiej