„Śmiech Chryzypa” (odcinek dziewiętnasty - ostatni)

Category: z dnia na dzień Published: Wednesday, May 12 2021 Print Email

Jerzy Żelazny 

 

KAŹŃ

- Delikwent, może usiąść na skarpie strzelnicy – zlitował się kapitan czarnych krawatów, bo Fryz Jerski nadal stał na miękkich nogach, podobny do bezlistnego krzewu  jarzębiny, w którym wiatr uwiązł, chwiał nim, natrząsał się, zdmuchnął wcześniej wszystkie liście, chichotał między nagimi patykami gałęzi.
- Chce pan papierosa? – zapytał się ku zdumieniu chłopaków w czarnych krawatach, którzy usiedli na darni, a kałasze ułożyli  między dolnymi kończynami. Jeden z wojaków z kałasznikowem gotowym do strzału zajął miejsce w pobliżu delikwenta, a siadając szepnął, tylko niech pan nie próbuje uciekać, poczęstuję serią jak nic, na pewno trafię, celnie strzelam, a to niehonorowo zginąć podczas ucieczki.
- Pan  odpowie dowódcy -  bo Fryz Jerski milczał, trzęsąc się na siedząco bardziej niż, gdy stał, patrząc w wycelowane w jego pierś lufy karabinów. Machinalnie wtedy policzył tych, którzy celowali w jego pierś i głowę. Jest ich sześciu, siódmy kapitan, czy rzeczywiście kapitan, nie miał na pagonach gwiazdek, tylko znak geometryczny - dwa trójkąty zachodzące na siebie. Jerski domyślił się, że to dystynkcja oznaczająca kapitana w tej dziwnej formacji, kapitanem bowiem tytułowali go żołnierze, którzy poza czarnymi krawatami nie posiadali żadnych innych odznak. Ubrani w robocze żółte kombinezony, w jakich chodzą do roboty hydraulicy, tylko na głowie czarne furażerki  czyniły z nich formację wojskową, odróżniając od ulicznych sprzątaczy, bo i takie skojarzenia nasunęły się Jerskiemu.  Mimo fatalnego położenia jego myśli wędrowały złośliwymi ścieżkami, nawet pozwolił sobie na chichot wewnętrzny, co było oznaką, że nie bał się śmierci, przeciwnie, wyczekiwał na nią, gdyż przeraziła go myśl, że już nikt – to mu wmówiono - od niego niczego nie oczekuje, nawet Lilli, ona nie odbierała jego  telefonów, sama też nie dzwoniła, owszem, raz jeden udało im się połączyć, ale rozmowę przerwano, coś musiało się stać, więc nic po mnie na tym świecie, nadciąga starość chorobliwa, bolesna, niewładna, z siusianiem pod siebie… Tak, przekonywali go  w Sekcji Przedsennej - nadszedł czas, by stanąć przed plutonem egzekucyjnym, to honorowa śmierć. Jeśli go rozstrzelają, co prawda z idiotycznego powodu, ale taka śmierć lepsza, bardziej godna, niżby miał skądś się zsunąć niczym Bohumil Hrabal ze szpitalnego piątego piętra, gdy już nie potrafił znieść życia.

Zachowanie Fryza świadczyło, że lekceważył kaźń, a zdarzenia te uważał za dość marne przedstawienie, a nie egzekucję, która wszystko zakończy. I ma być przestrogą dla tych, co nie przyjęli teorii społecznych Archikratora i jego przybocznych pismaków, jak pejoratywnie określał ich Fryz, nie mogąc uznać racji szajbniętych doradców Archikratora, dodawał w myślach, których on, Fryz Jerski, pisarz, miał wspierać w ich wydumanym systemie sprawowania władzy. Wybrał honorową śmierć. Te myśli i kalkulacje miały go uspokoić, bo trząsł się, gdy kazano mu usiąść. I właśnie nieco opanował dygot obmierzły, którym się nikt nie przejmował, a on, Fryz, go się wstydził.
Zastanawiał się  - w plutonie egzekucyjnym jest sześciu żołnierzy, więc sześć kul ugodzi moje ciało, czy aż tyle potrzeba, żebym padł martwy, może któryś nie trafi; cóż za pociecha, wystarczy pięć kul albo tylko jedna… Poza tym kapitan odda strzał w głowę, by dobić, chociaż delikwent bywa już martwy, ale taka procedura - dowódca strzelał dla pewności dobrze wykonanej roboty. Za rzetelność nagradzano, za partactwo karano.
- Nie palę, dziękuję, panie kapitanie – odpowiedział i przestał się trząść. Ta zdecydowana odpowiedź przywróciła mu pewność siebie, moc godnego trwania na miejscu kaźni. Kątem oka spostrzegł, że dowódca plutonu egzekucyjnego posmutniał, a nawet pokraśniał,  jakby odmowę przyjęcia papierosa przez delikwenta uznał za zlekceważenie jego dobrych intencji.
Fryz odważył się zapytać żołnierza:
- Czemu przerwano egzekucję?
- A co, śpieszy  się ci… panu się spieszy? – poprawił się. – Chce pan mieć to już z głowy? -  żołnierz uśmiechnął się, chociaż dyskretnie, gdyż w trakcie służby w plutonie egzekucyjnym nie należało się uśmiechać jak podczas wykonywania innych obowiązków. – Słyszałem, że nie ma podpisu pod decyzją. Będziemy czekać, może nawet do jutra. Musi podpisać Archikrator, to Jego prerogatywa, żaden inny dostojnik nie może Go wyręczyć w tym względzie. Jest zajęty, ma pilniejsze sprawy i większej wagi, niż zatwierdzanie egzekucji. Powinien pan zapalić, by zrobić przyjemność kapitanowi. On lubi, gdy delikwenci proszą o papierosa. Radzę poprosić.
- Powiedziałem, że nie palę, więc prosić jakoś głupio…
- To prawda. Niech więc pan poprosi o cokolwiek. O kubek wody, koc albo pled na przykład, żeby  się okryć nocą. Lepszy byłby śpiwór, bo wygląda, że będziemy czekać do rana, w nocy się ochłodzi, a pan masz na sobie tylko szatę idącego honorowo na śmierć, uszytą z pięknego, ale cienkiego materiału, będzie w niej zimno.
I rzeczywiście, żołnierze szykowali się na nocne trwanie na polu kaźni - z furgonetki, która stała nieopodal, dwaj żołnierze wyciągnęli śpiwory, rozdając  kolegom. Ci natychmiast wsuwali się do wnętrza, tylko głowy im wystawały z mętniejącymi furażerkami w nadciągającym zmroku.
Kapitan podszedł bliżej delikwenta, przyglądał mu się uważnie, może chciał sprawdzić, czy ktoś go nie podmienił, czy to ten sam, którego wyciągnął z przydzielonego mu saloniku, kazał wejść do furgonetki wraz z żołnierzami uzbrojonymi w kałachy.
Fryz się odważył: - Panie kapitanie, chcę wyjaśnić, że odmowa przyjęcia papierosa nie była z mojej strony przejawem arogancji lub zlekceważenia pana dobrej intencji, miłosierdzia poniekąd, lecz próbą uniknięcia dodatkowych katuszy, męki duchowej i niepotrzebnego kaszlu. Jestem bowiem uczulony na palenie papierosów, w czasach opresji żołnierskiej zmuszano mnie do zaciągania się dymem, więc znienawidziłem palenie, wywołuje ono we mnie ataki duszności, a nie chcę zakłócać powagi mej egzekucji, rozumiem bowiem jej doniosłość.
- W porządku, tak myślałem. Chce pan o coś poprosić? – kapitan, pogładził wąsy, których końce uniesione zadziornie, sterczały śmiesznie. Fryz pomyślał, że hoduje je, by jego twarz, prócz ustawicznie rozciągniętych ust, podniesionych ich kącików, dosadniej wyglądała na uśmiechniętą. Oczywiście na polu kaźni   wargi kapitana były  ścieśnione, kąciki ust opadłe na smutno, cała twarz trwała w przepisowej powadze, w służbowym skupieniu człowieka wykonującego ważną misję. Ten wyraz powagi  i dostojeństwa kapitana, zachęcił Fryza do wyrażenia prośby, którą wyrzekł z wyraźną gorliwością:
- O jakiś pled lub koc proszę, by się okryć, skoro mamy czekać na egzekucję całą noc. W tym uniformie człowieka przeznaczonego do godnego odstrzału zmarznę i będę się trząść, gdy stanę naprzeciwko wycelowanych luf, a chciałbym się zachować po rycersku, co gwarantuje mi dekret Archikratora.
- Słusznie, jest pan wzorowym delikwentem, to mi się podoba, dzielny z pana człowiek. Takich więcej, a nasza sprawa wkrótce zostanie urzeczywistniona. Zaraz wydam polecenie, aby przyniesiono pled, niech się nim pan starannie okryje i spędzi ostatnią noc bez znoszenia zimna. To ważne, takie są wytyczne, delikwent nie może cierpieć dodatkowych mąk ani znaleźć się w poniżającej sytuacji, żadnych szykan.
O północy przywieziono  nowego delikwenta. Położono go na skarpie po przeciwnej stronie nasypu osłonowego dawnej wojskowej strzelnicy, obecnie miejscu kaźni. Dostał też pled, żeby się okryć przed zimnem. Pilnował go żołnierz z kałasznikowem w rękach. Żołnierzy plutonu egzekucyjnego rozlokowano w pobliżu, a oficer poszedł do kanciapy służącej komendantowi miejsca kaźni.
Fryz Jerski przebudził się z krótkiego snu, przyglądał się delikwentowi leżącemu pod przeciwległą skarpą strzelnicy, ale w mroku nie potrafił rozpoznać rysów twarzy. Zauważył natomiast, że żołnierze pilnujący skazańców zasnęli, pochrapując z wyraźną nonszalancją. I słusznie, że spali, żaden z delikwentów nie miał zamiaru uciekać, bo to nie honorowo i nie było dokąd. W kraju inwigilacja została doskonale zorganizowana, nie było szans, by się gdziekolwiek ukryć. Zresztą  jaki sens uciekać, gdy się jest starym, już się stoi nad grobem, jak mówiono niegdyś.  Fryz pamiętał tamte czasy, ale jak przez mgłę; ucieczka więc nie miała sensu, lepsza śmierć przed plutonem egzekucyjnym, honorowa śmierć, godna, w odróżnieniu od skrytej, strzałem w potylicę.
Fryz spostrzegł, że przywieziony delikwent nie śpi, zapytał więc półgłosem, by nie budzić śpiących strażników:
- Hej, kim jesteś i za co?
- Kurcze, to ty, Fryzku? Poznaję cię po głosie – usłyszał. – Cieszę się, że zginę w tak zacnym towarzystwie. Odejść wraz z przyjacielem, wielkim pisarzem, jest raźniej, a śmierć nabiera większej wagi, ludzie zapamiętają…
- Też cię poznaję po głosie, Grzegorzu, przyjacielu. Och, nasza przyjaźń bywała szorstka, trwała niedługo. Szkoda, że skończyła się tak głupio. Odbudowaliśmy naszą przyjaźń na krótko, ale to piękne pojednanie, znaczące, skoro mamy  umrzeć razem. Odczuwam z tego powodu wiele radości i satysfakcji. Dokąd cię wywieźli, gdy po moim oskarżaniu, że jesteś antysemitą i prześladujesz chłopaków, podejrzewając, że są Żydami? Mnie gnębiłeś, oskarżając o inteligenckie wymądrzanie się, szpanowanie, a jam synem klafciarza.
- Już cię przepraszałem. Najpierw skierowali do karnej kompanii, a potem do szkoły szpiegowskiej. I przez wiele lat w ambasadach działałem jako szpieg pod przykryciem, a w wolnych chwilach napisałem powieść „Splot słoneczny”. Dostałem też ważną nagrodę, ale nie mam się czym chwalić. Oddałeś mi przysługę, denuncjując, zostałem dyplomatą.
- A może wiesz, co się stało z kapralem Kępą? Pogonił nas niejeden raz, w błoto nas wpędzał, żeby się w nim, czołgając, taplać.
- To fakt, lubił chłopaków poniżać, znęcać się, czerpał z tego satysfakcję. I chyba przyjemność.
- Powiedziałem mu, że jest sadystą. Wybałuszył oczy, nie wiedząc, co znaczy to słowo. Teraz to mi wstyd, że go tak nazwałem - nie był sadystą, tylko gorliwcem, chciał się zasłużyć.
- Byłem jakiś czas razem z Kępą w kompanii karnej, pracowaliśmy w kopalni. Nie miał do ciebie żalu, żeś na niego naskarżył. Gdy jednego razu w robocie mocno  dostaliśmy w dupę, powiedział, jeśli spotkam kiedyś tego Fryzjerskiego, to mu powiem, nie mam żalu, że się przyczynił do tego, że mnie tutaj… Powiedziałbym do niego – wybacz, Dawidzie. Nie trap się tym, żem musiał tyrać. On dzięki cierpieniu w tej karnej kompanii i kopalni stał się człowiekiem. I zginął wkrótce, wózek z urobkiem go przydusił. Chyba chciał umrzeć, nie znam powodów, domyślam się, że doszedł do wniosku, że dalsze jego życie nie ma sensu. Uśmiechał się, leżąc przygnieciony wózkiem. Czyniąc zło, wywołałeś dobro. To się często zdarza.
- Skoro tak,to odchodzę z tego świata bez żalu i fajnie, że wraz z tobą - z przyjaciółmi raźniej umierać -  westchnął Fryz radośnie.
- Mogę powiedzieć to samo – przyjemniej odejść z tego padołu w tak zacnym towarzystwie. Nie spodziewałem się, że ciebie tutaj spotkam. To niezwykłe.
- Podoba mi się to słowo, które przed chwilą wyrzekłeś – z padołu. Jest w nim metafizyczny szelest, a on mnie napawa otuchą, nadzieją, chociaż wiadomo, że wszystko się kończy, ale nadziei nie warto całkiem tracić, niech nam towarzyszy do końca. Że śmierć kończy cierpienie, chociaż ono bywało też piękne. Lubiłem, zwłaszcza te religijne rozważania o cierpieniu. Coraz bardziej skłaniam się ku myśli, że człowiek został powołany,  by się radować i cierpieć. Co  ważniejsze, czego więcej, Gregor, jak sądzisz? I komu się przydaje nasze cierpienie a komu nasza radość? Bogu? Po co Bogu nasze cierpienie?
 O świcie przywieziono kolejnego delikwenta. Fryz Jerski pomyślał nieco megalomańsko - cóż, jako artysta był megalomanem, pomyślał mianowicie,  będzie nas trzech jak na Golgocie. Wyzionąć ducha pośród innych, zwłaszcza przyjaciół, jest przyjemniej, a nawet weselej. Nie miał wprawdzie w tym względzie doświadczeń, ale tak mu podpowiadała intuicja. A Fiodor Dostojewski stał przed plutonem egzekucyjnym sam czy w grupie – tego Fryz nie wiedział. Szkoda, że nie sprawdziłem – żałował.
O siódmej zaczął się ruch. Wtedy Fryz rozpoznał tego trzeciego, co go przywieźli o świcie, a do tej pory nie miał okazji mu się przyjrzeć.
- Więc ty też, Jurasku? Razem odejdziemy do nicości, to zdarzenie pełne otuchy – mówił Fryz.
- Chciałbym, żeby i Truda z nami tam się wybrała, ale jej odmówiono, chociaż prosiła. Powiedziano, że jeszcze do końca nie wypełniła swych ziemskich powinności.
- Jak długo pracowali nad tobą w Salonie Przedsennym?
- Od tamtej nocy, gdyśmy  tańczyli przy dźwiękach melodii To ostatnia niedziela i śpiewali Wieczorny dzwon. Wymyśliłeś fajny tekst, chwytał za serce, na pożegnanie w sam raz…
- Nie ja go wymyśliłem, słyszałem w internecie, trochę tekst podrasowałem.
Żołnierze z plutonów egzekucyjnych kolejno korzystali z toalety, a gdy przywieziono śniadanie dla żołnierzy, do łaźni zaprowadzono delikwentów. Najpierw Fryza, a gdy się umył i miał wyjść, w progu natknął się Gregora. Skorzystali z okazji, padli sobie w objęcia, uściskali. Konwojujący ich żołnierze czekali cierpliwie, aż zakończą pożegnalne czułości. W drodze powrotnej Fryz napotkał prowadzonego Jurka Karniewskiego. Konwojenci również zezwolili, aby padli sobie w objęcia, uściskali się,  a w oczach drgały im płomienie zadowolenia, że tak pięknie spełnia się ich postanowienie o odejściu… To nasz wzniosły marsz w nicość – mówiły oczy Jerskiego.
W łaźni jeden z kapitanów pilnował, by umyli się akuratnie, znalazł się też fryzjer, który ich ogolił  a nawet skropił  twarze pachnidłem o nazwie Live True. Potem zjedli śniadanie – musli z mlekiem, świeże bułeczki z masłem i wędliną szwarcwaldzką, na spodeczkach podano dżem truskawkowy i do wyboru sałatka warzywna albo ośmiorniczki w pomidorach. Fryz nie skorzystał z żadnego specjału. Do picia do wyboru: kawa lavazza albo herbata lipton. Zaproponowano też  kieliszek cytrynówki lub wzmocnionego wina egri bikavér. O dziewiątej delikwentów ustawiono w szeregu, w tle wznosił się kulochwyt dawnej strzelnicy wojskowej zarosły chudą trawą, rozchodnikiem i macierzanką, pachniały tęsknie czasami młodości. Gdzieś z daleka nadleciały dźwięki piosenki To ostatnia niedziela, a później Wieczorny dzwon. Jerski był przekonany, że to grał na swym syntezatorze profesor Kinkopf.
Bez zwłoki wydano komendy – sześcioosobowe plutony egzekucyjne stanęły każdy naprzeciwko swego delikwenta. Z boku żołnierzy zajęli miejsce osobnicy przyszytymi do pagonów tasiemkami ułożonymi w trójkąty. Stali z wyrazem powagi i skupienia, gotowi do wydania komend, ale znowu na coś czekali.
Na Alfreda Nosa – wysadzili go z furgonetki, pomogli zająć miejsce na wózku inwalidzkim, pchał go kapitan, a trzech żołnierzy maszerowało przed wózkiem, trzech za. Szli krokiem wojskowym, niosąc na ramionach karabiny. Gdy wózek Alfreda Nosa zbliżył się do tych, którzy już stali na miejscu kaźni, Fred zawołał, witam panów, zwłaszcza ciebie, pisarzu Jerski. Jak fajnie, że tu jesteś, w takim towarzystwie odejść, poczytuję sobie za zaszczyt.
- I ty też, Nosie? Nie spodziewałem się, że w towarzystwie artysty od chmur i błękitów nieba odejdę w nieskończoność. Niestety, zburzyłeś układ z Golgoty…
- Rzeczywiście, to niedopatrzenie. Wybacz Fryz, nie moja to jednak wina, ktoś to źle zaplanował. Oni, ci z BIP, twierdzą, że są perfekcyjni, a popatrz, taka wpadka. Ja też uwielbiam układy trójkowe. Czasem na niebie chmury układały się trójkami, natychmiast je szkicowałem, by potem dodać kolorów…
- Jaki powód, że ty też…
- Och, człowiek zawsze nosi w  swoim sumieniu jakąś winę. Nie mogłem znieść, że pani Narcyza Kwik męczyła się, opiekując się mną – dawała mi jeść, spanie, a jej służąca popychała mój wózek, Narcyza czasem też. To przykre dla kogoś, kto nie rusza kulasami.
- Sądzę, że się mylisz. Opieka nad tobą sprawiała pani Kwik wielką frajdę pokutną. Nie powinieneś jej przyjemności  tej  pozbawiać. Ona się zachwycała pięknem ludzkich ułomności. Przecież opuściła ważne  stanowisko w pałacu Archikratora, by mieć pod bokiem twe nieszczęście, które było skutkiem jej dziecięcej niefrasobliwości i ciekawości oraz  chęci zabawy. Nie powinieneś jej odbierać komfortu, czy raczej przyjemności opiekowania się tobą. Zubożyłeś ją.
- Czas kaźni nadszedł – powiedział jeden z kapitanów. – Sądzę, że powiedzieliście sobie panowie to, co najważniejsze. Do dzieła. Panie Alfredzie, czy pan może stanąć na nogi, odsunąć ten fotel. Nie wypada strzelać do człowieka, który siedzi. To nieestetyczne i niehonorowe.
- Rozumiem, ale sam nie dam rady stać, upadnę, wywinę kozła, chyba że dwóch żołnierzy mnie podtrzyma.
- Mogliby zostać trafieni, a  byłaby to spora strata. Mamy mało chętnych do służby w plutonach egzekucyjnych. Poza tym jest jeszcze jeden kłopot – musi strzelać sześciu żołnierzy, taka jest procedura.
- Zatem będę siedział. Do siedzącego strzela się tak samo jak do stojącego. Przeboleję ten despekt na honorze. Mogę nawet napisać oświadczenie, że zgadzam się umrzeć na siedząco. Uwolnię świat o swej kłopotliwej obecności. To patriotyczny czyn.
- Podajcie panu Alfredowi papier i długopis – powiedział kapitan, a gdy Nos napisał, kapitan wziął papier, starannie schował za pazuchą. Potem wydał komendę, by żołnierze zarepetowali broń, wycelowali…  I znowu rozległa się melodia,  Ostatniej niedzieli, a potem Wieczornego dzwonu i wreszcie  skomponowany na tę okazję marsz Oczekuje nas  radosna dal.
Wśród gapiów, którzy stali niedaleko, oczekując w napięciu na huk wystrzałów, Fryz zauważył Igora, syna redaktora Pluma, z którym znakomicie spędził popołudnie i wieczór podczas podróży po odbiór nagrody literackiej. Poznał wtedy Narcyzę Kwik, kobietę zacną i doświadczoną. Igor podniósłszy rękę, pomachał Jerskiemu znacząco, jakby go witał powracającego z nagrodą literacką, zawołał, brawo Fryz, będzie ci tam dobrze - obiecał, do czego nie miał żadnego upoważnienia. I jeszcze dodał: - Żałuję, że już razem nie napijemy się, lubiłem pić w twoim towarzystwie nawet tę cholerną  cytrynówkę. Mam nadzieję, że wkrótce się spotkamy. No bo gdzieś chyba jest upragniona przestrzeń, która nas przygarnie,  to  się nie może tak głupio skończyć…
O czym on ględzi, myślał Fryz, ale ucieszył się -  przyszedł na moją kaźń, tylko czemu w szmacianej kreacji? Żegna mnie jako łachmaniarz, obrzępała, cóż to znaczy? – zastanawiał się, ale przestał, gdyż rozległa się salwa, huk z sześciu luf. Fryz zdziwił się, że je usłyszał, przecież kule lecą szybciej niż huk wystrzałów, nie powinienem słyszeć. I nie boli… Ach, to pluton egzekucyjny oddał strzały do  Freda Nosa, ja nadal stoję, czekam. To niesprawiedliwie – Freda przywieziono jako ostatniego, a pierwszy dostał salwą… Obsługa miejsca kaźni, popychając wózek inwalidzki z martwym Fredem, przewiozła ciało malarza na miejsce, skąd inna ekipa albo rodzina zabierała i wywoziła. Jeśli delikwent rozstrzelany nie miał rodziny, ktoś obcy mógł adoptować ciało, pochować, dbać o grób, sadzić kwiatki, w Zaduszki przyjść z całą rodziną, zapalić znicz. A posiadanie grobów bliskich było powodem do chwały. Nie miał Fryz wątpliwości, że ciało malarza zostanie adoptowane prze panią Kwik.
Czy po moje przyjedzie Lilli – niepokoił się. Na pewno, o ile zostanie powiadomiona o moim losie. Bo jeśli nie, to będzie czekać na mój powrót. Czekać i się martwić, rozpaczać, ale chyba nie dziesięć lat, nie dożyje, chociaż…  Zabranie mego ciała znakomicie ją uspokoi. Prosił, żeby Lilli została powiadomiona o dniu kaźni, ale nie widział jej wśród tłumu gapiów.
Opowiadają, że gdy człowiek odchodzi z tego świata, to mu staje przed oczami całe życie w szaleńczym  tempie, obrazy muszą się zmieniać błyskawicznie, bo czasu jest mało. Z Fryzem było inaczej - przypomniała mu się ta chwila, gdy o zmierzchu przyglądał się parze młodziaków pieprzących się na ławce w pobliżu jego domu. Potem przyszła Lilli, usiadła okrakiem na jego udach, ale nic się nie stało, wtedy pomyślał, skoro to już tak, to może lepiej stanąć przed plutonem jak ten bohater powieści Marqueza… I zaraz znalazł się w szpitalu, umierał jego ojciec, trzymał tatę za rękę, a tata, mimo że odczuwał ból po pobiciu go przez kłusowników, uśmiechał się i mówił, synu, cieszę się, że wkrótce wyjdziesz z wojska, twój wuj to załatwi, to wielki łobuz, ale chwilami dobry człowiek. Ukończ szkołę, zostań kimś ważnym, a nie jak ja klafciarzem. I zaraz pojawiły się w pamięci Fryza twarze trzech członków Rady Nieustającej – dwóch było brodatych, a trzeci totalnie łysy i wybitnie gburowaty, ale uśmiechał się przymilnie, fachowo, ci dwaj brodacze też się uśmiechali, ale raczej, urzędowo. Ten łysy mówił: - Trzymaliśmy pana w Salonie Przedsennym długo, pewnie stracił pan rachubę czasu, my też, ale jest pan doskonale przygotowany, by stanąć przed plutonem egzekucyjnym odważnie, patrzeć w lufy wzniesione śmiało, jak pisał poeta. Niestety nisko oceniliśmy autentyczność i szczerość pańskiego uśmiechu, dostał pan  jeden punkt na sześć możliwych. To świadczy, że nie jest pan entuzjastą nowych czasów, to pana wyklucza… Fryz porzucił wspominania, bo kapitan wzniósł rękę, żołnierze podnieśli kałachy, wycelowali w piersi Jerskiego, a on miał przygotowaną formułkę, by wykrzykując, pożegnać doczesność, ale wśród gapiów  towarzyszących kaźni zaczął się nagły ruch, pokrzykiwania, a drogą dojazdową do dawnej strzelnicy wojskowej, teraz przemienionej w miejsce kaźni, pędził samochód, trąbiąc rozdzierająco i buntowniczo. Fryz poznał – to mercedes Jura Kroma,  którym jeździł wiele razy, przeważnie na ksiuty i na ryby, ostatnio, przed podróżą po nagrodę już tylko na ryby; z otwartego okna wystawała ręka trzymająca kolorową chustę, jakimi zwykle okrywają się kobiety Romskie, machała nią, pokrzykując niezrozumiale. A gdy auto stanęło, wyskoczyła z niego Lilli, ach, chyba ubyło jej lat i przybyło wigoru. Biegła wołając: - Wstrzymać ogień, do nogi broń! Żołnierze posłuchali, opuścili kałasze, a Lilli podbiegła do Fryza, zarzuciła kolorową chustę na głowę (chyba rzeczywiście zwędziła ją Cygance, nigdy takiej nie miała) wołając:
- Mój ci on, mój! Niech umilknie łoskot wystrzałów! – użyła słów poety i pociągnęła go ku sobie, tuliła. - Fryzku mój kochany, jak mogłeś  stanąć przed plutonem egzekucyjnym, zostawić mnie, ty niewdzięczniku! – jej głos brzmiał słodko, ale również patetycznie.
A Igor Plum skomentował to zdarzenie:
- To spryciara, z Sienkiewicza ściągnęła zwyczaj zarzucania chusty na głowę skazańca, by go uratować, jak to uczyniła Danuśka w „Krzyżakach”. I Broniewskiego przytoczyła, nie wiadomo po co. A Lilli mówiła, prowadząc Fryza do samochodu:
- Kochany, jedźmy do domu, dość tej włóczęgi, ugotuje ci kapuśniaku. Wiem, że uwielbiasz kapuśniak na golonce, chociaż nie lubisz się do tego przyznać. Kupiłam ładną golonkę…
Gdy wsiedli do mercedesa, Jur Krom, ruszając, powiedział:
- Cześć szefie, narozrabiałeś nielicho.

Jerzy Żelazny


Przeczytaj też wcześniejsze odcinki powieści Śmiech Chryzypa J. Żelaznego, felietony, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)