Dzikie jabłka, Śmiercioczułość

Kategoria: proza Opublikowano: sobota, 06 luty 2010 Drukuj E-mail

Aneta D. Jadowska


DZIKIE JABŁKA                                                                                                       
                                                                                                                       Stanisławie J.

Kolejny dzień. Wanda siedziała na krześle przed oknem, witając wschodzące słońce. Nie czekała na nie. Siedziała, bo nic innego do roboty nie było. Nie sypiała dobrze. Właściwie w ogóle nie sypiała, nie mogła - od trzech, może czterech lat. Czasami mimo to kładła się do łóżka, przymykając powieki; niekiedy nawet odpływała na chwilę, przysypiała, nigdy jednak na dłużej niż kwadrans. Później leżała do rana z szeroko otwartymi oczami. Chłonęła ciszę i ciemność. Częściej jednak nie kładła się wcale, bo i po co. Siedziała jak dziś, skurczona na drewnianym krześle, prawie bez ruchu, aż do odrętwienia kończyn. Popatrzyła na złożone na kolanach dłonie o spękanej skórze i brudnych paznokciach, toporne, prawie męskie. Teraz, zdrętwiałe i blade, były jakby nie jej. Nie czuła ich, nie wierzyła, że mogłaby ruszyć choćby  palcem.
Znowu dzień. Słońce, wynurzając się zza drzew, plamiło niebo czerwienią. Kiedyś nie wzejdzie, przynajmniej dla niej. Wstała z głośnym stęknięciem. Dłonie gładziły wymięty fartuch. Rozprostowała ścierpnięte ciało, oblizała spierzchnięte usta. Podeszła do drzwi, zawahała się z dłonią na dużym pordzewiałym kluczu. Świat na zewnątrz przerażał ją. Nie  wschodzące słońce, ale ludzie, tacy inni niż dawniej. Nie rozumiała ich, nie nadążała za zmianami. Tyle się słyszy o napadach, po co ryzykować – tłumaczyła sobie. Ale to nie była cała prawda. Nie bała się, że ktoś przyjdzie tutaj, lecz to ona nie chciała wychodzić. Kiedy to było konieczne, kiedy musiała iść po wodę czy do lekarza, przemykała się blisko płotów, skradała się, by nikt nie zobaczył, że jest w świecie, do którego nie należy. Lubiła sobie wtedy wyobrażać, że jest niewidzialna. Kiedy żył Zbyszek, jej mąż, było inaczej. On był w to wszystko wrośnięty, zdrowy i mocny jak dąb, spokojny i niewzruszony, ona jak osika drżąca.  Puściła klucz nie przekręcając go w zamku. Westchnęła ciężko. Przeszła kilka kroków do stojącej pod ścianą kuchenki gazowej. Czajnik był ciężki, żeliwny, pamiętający czasy kaflowej kuchni, kiedy jeszcze miała siłę rozpalać pod płytą i nosić drewniane łupki z szopy na podwórku. Dolała wody. Przez chwilę stała tak z emaliowanym kubkiem w dłoni, wpatrzona w gładką powierzchnię wody przyniesionej wczoraj ze studni.

Hej za miedzą stoi jabłoń
W jabłuszka bogata...

Zanuciła sama nie wiedząc czemu, pewnie czerwień kubka jej się skojarzyła... Stara piosenka, lata całe jej nie słyszała. Potrząsnęła głową ze zdumienia. Starość idzie coraz szybciej, westchnęła, jak w tej piosence...
A tak, żeby nie zapomniała, lekarstwo trzeba wziąć. Lekarz mówił, że dwa razy dziennie jedną tabletkę, a może dwie? Nie była pewna, weźmie dwie, szybciej zadziałają. Usiadła na łóżku pod obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej, przeżegnała się i przez chwilę usta drgały w modlitwie, której nie powtórzyłaby na głos. Tylko wargi zachowały pamięć wyuczonych w dzieciństwie słów. Z kieszeni wyciągnęła fiolkę z lekarstwem, tabletki zagrzechotały cicho. Nie przerywając modlitwy, wyjęła dwie i przełknęła je na sucho. Wzrok miała utkwiony w obrazku Matki Boskiej. Każdego dnia czuła się tak, jakby widziała go po raz pierwszy. Obrazek był bardzo ładny - podkolorowany, ze złoceniami i rzędem kolorowych żaróweczek. Nawet teraz, kiedy większość się przepaliła, był ładniejszy od przynoszonego przez księdza, który chodził po kolędzie. Księżowski był ciemny i smutny, a jej jak wiosna. Niegdyś stawiała na ramie gliniane ptaszki, ale gdzieś przepadły. Zajrzała pod łóżko, obmacała kieszenie... No tak, przecież ich już tak dawno nie ma. Dzieci były jeszcze małe, gdy je stłukły, kłócąc się i wyrywając je sobie; choć prosiła, tłumaczyła, że te ptaszki są dla Maryi. Dlaczego o tych ptaszkach sobie przypomina? Co to za hałas? Kłęby pary buchały z czajnika, zasnuwając ścianę wilgotną mgiełką. Szła powoli, krok po kroku, szurając kapciami - przydużymi nawet na spuchnięte stopy. Czajnik był już niemal pusty. Nie zauważyła, że woda wrze od kilku minut. Odstawiła czajnik  i wróciła pod okno.
Usiadła na krześle. Wczesne słońce oświetliło ją, upodabniając do świątka z popękanego drewna - zastygłego w bezruchu z założonymi na padołku dłońmi.

Hej za miedzą stoi jabłoń
W jabłuszka bogata
Zanim jabłko w miedzę spadnie...

Czy traci zmysły? I ta piosenka, skąd tak nagle przyplątała się jej po latach?  Pcha się na usta, ilekroć myślą odpłynie. Przetarła dłońmi twarz jakby chciała powracające słowa zetrzeć.
Za oknem na parapecie siedział czarny kot, półdziki i rzadko karmiony. Nie miała do tego głowy. Radził sobie, jak większość kotów na wsi. Nie hodowała już kaczek i kur. Gadzina wymagała opieki, ona zapominała i miała coraz mniej siły.
Czy wzięła leki? Potrząsnęła fiolką. Prawie pełna. Może coś źle zapamiętała? Od tych leków powinna przecież spać. Lekarz je przepisał, kiedy mu powiedziała, od jak dawna nie śpi. Miały ją uspokoić, bo podobno nie sypia przez nerwy. Pewnie tabletki są za słabe. Brała je wczoraj i nic. Może za mało wzięła? Połknęła jeszcze dwie. Miała też inne. Podeszła do stołu. W dwóch kartonach po butach piętrzyły się opakowania leków, pudełka, złotka i buteleczki. Przez chwilę stała bezradna. Dawno już zapomniała, jaki lek jest na jaką chorobę; które nadal powinna brać, których nie. Metodycznie z każdego opakowania wysypywała na rękę po jednej tabletce. Niemal pełną ich garść podniosła do ust i zaczęła wolno połykać. Sięgnęła po szklankę z wodą. Zadrapało podrażnione gardło, zakaszlała. Upiła kolejny łyk studziennej wody, pachnącej ziemią i mchem. Chwiejnym krokiem podeszła do łóżka. Zrobiło jej się słabo. Położyła się na kołdrze. Oddychała ciężko, a serce kołatało. Przysnęła czy raczej zapadła się w półsen, graniczący z majakiami.
Ocknęła się. Zdezorientowana nie wiedziała, co się dzieje. Przed oczami migotały jej czarne plamy. Mdłości ścisnęły żołądek; od kilku dni nic nie jadła, więc do gardła podszedł tylko gorzki posmak. Przezwyciężając bezwład podniosła się z łóżka. Powoli podeszła do stołu i napiła się wody. Szklanka niemal wypadła z drżącej dłoni. Wsparła się o blat i z pochyloną głową czekała, aż zawroty głowy miną. Czuła narastającą panikę. Pokój przed oczyma wirował.
– To nerwy, tylko nerwy – odezwała się bełkotliwie.
Powoli wyciągnęła z kieszeni fiolkę z tabletkami. Nie mogła jej otworzyć, siłowała się z zakrętką palcami odmawiającymi posłuszeństwa, w końcu zacisnęła na niej zęby i dopiero wtedy udało jej się otworzyć opakowanie. Na stół wysypało się kilka tabletek. Sięgnęła po nie i mechanicznie, bez liczenia, wsuwała do ust.
– Przejdzie, zaraz przejdzie – powtarzała.
Usiadła na krześle. Traciła władzę w ciele. Mgła zasnuła jej pole widzenia. Nie miała siły, by podnieść rękę i przetrzeć oczy. Do ust napłynęła ślina. Oczy wilgotniały.

Hej za miedzą stoi jabłoń
W jabłuszka bogata
Zanim...

Czy to już? – przemknęło jej przez myśl. Chciała krzyknąć, że nie, że nie chce, jeszcze nie teraz, nie tak, ale usłyszała inny krzyk, dobiegający z podwórza. Krzyk Marysi. Poderwała się z trudem, ciągnąc oporne nogi. Biegłaby, gdyby to było możliwe. Chwilę zmagała się z zardzewiałym kluczem, wreszcie udało się; drewniane drzwi stuknęły o ścianę, pchnięte resztkami sił.
– Maryś! – wołała – Maryś!
Już była na miejscu. Stodoła. O Boże, wiedziała co zobaczy. O Boże, przecież to już było! Tak, widziała już kiedyś tego żołdaka, który obnażony przygniata jej siostrę do klepiska stodoły. Najokropniejszy obraz znowu stał jej przed oczami. Jasny warkocz Marysi czerwony od krwi leżał wśród słomy i plew po ostatniej młocce. Rusek raz jeszcze uderzył głową dziewczyny o ubitą ziemię. Marysia już nie wydawała z siebie żadnego głosu, nie płakała, jej oczy, szklane jak u lalki, pusto wpatrywały się w powałę. Wanda zaczęła krzyczeć. Krzyk rozsadzał serce, odbijał się o ściany.
– Cicho suko – syknął żołnierz i trzymając jedną dłonią opadające spodnie, drugą sięgnął po pistolet wiszący u paska.
Nie przestała krzyczeć, choć celował w nią z odległości trzech, może czterech metrów. Patrzyła na Marysię, swoją siostrzyczkę, chudziutką trzynastolatkę, której już nie było. Nie widziała Karola, który pojawił się we wrotach stodoły, zaalarmowany krzykiem.
W jednej chwili usłyszała odgłos wystrzału i głuchy trzask wideł wbijających się w plecy żołnierza. Kula przeleciała tuż nad głową Wandy. Kiedy otworzyła oczy, Karol wyciągał widły z trupa i ocierał je słomą. Dopadła Marysi. Dziewczynka nie oddychała. Czaszka była zgruchotana, włosy lepkie i ciepłe od krwi. Karol nie patrzył w ich stronę. Nie chciał widzieć podwiniętej spódnicy siostry, jej zakrwawionych ud i rozdartej bluzki, spod której wychylała się płaska, dziecięca jeszcze pierś.
– Musisz mi pomóc, Wanda.
Spoglądała na niego nieprzytomna, rozcierając smugę krwi na policzku.
– Zanieś ją do domu i umyj. Ja muszę pozbyć się tej świni - mówił spokojnie, choć czuł, że drżą mu nogi. – Słyszysz?
Przytaknęła, ale nie ruszyła się. Popchnął ją lekko. Zaczęła zawijać chude nogi Marysi w jej szeroką spódnicę i poprawiać rozszarpaną bluzkę. Wanda była wysoka i silna, więc nawet teraz, kiedy bezwładne ciało nabierało wagi, bez trudu przeniosła je do domu i położyła na stole. Poza krawędź blatu sięgały tylko stopy, umorusane od chodzenia na boso. Nie mogła zająć się ciałem. Leżało, a ona płakała.
Najpierw przez wieś przeszli Niemcy. Tak została sierotą. Teraz Ruscy – straciła siostrę. Wanda wiedziała, co będzie dalej. Przeżywała wszystko po raz drugi. Karol ucieknie do lasu, do partyzantki. Jeszcze przed końcem wojny wyemigruje do Belgii i tam za kilka lat się powiesi. Nie wiedziała dlaczego. Może nie mógł pozbyć się spod powiek widoku martwej Marysi? Nie zostawił listu, a może zostawił, ale nikt go jej nie przesłał. A ona, Wanda, pozostanie całkiem sama. I tak, z krótkimi przerwami, już będzie zawsze.

Hej za miedzą stoi jabłoń
W jabłuszka bogata
Zanim jabłko w miedzę spadnie
Będzie...

Zagryzła wargi nim dośpiewała zwrotkę. Ciężko wsparła się o stół. Leżały na nim tylko pudełka z lekarstwami, żadnego ciała.
Wyszła z domu. Znowu stara. Dziś pewnie nie uniosłaby nawet takiego kurczątka jak Marysia. To tylko zwidy – pomyślała, ale ból w piersi nie ustępował. Przeszła podwórkiem na wąską drogę. Poczuła, że trawa łaskocze jej kostki.
– Wysoki pokos – westchnęła – Nie ma komu ukosić.
Po chwili dotarła pod samotnie stojącą na łące jabłonkę, o poskręcanych gałęziach i twardych, cierpkich owocach. Wtedy to była malutka sadzonka, przytulona do pnia starszego drzewa. Tamtej jabłoni już nie ma, spalił ją piorun trzydzieści lat temu. Stoi już tylko ta. Nagrobek dla mordercy jej siostry. Karol zawinął ciało derką i w nocy przyszedł je tu zakopać. Bał się iść do lasu. Gajowy mówił, że tam dużo wojska puszczonego samopas, bo nie mieli co jeść. Ten, którego zwłoki leży pod jabłonią, też pewnie był z takich. Bo jak  wytłumaczyć, że przyszedł sam i nikt się o niego nie dopytywał, nikt go nie szukał?
Nigdy nie jedli tych jabłek. Rosły, spadały, każdego roku bardziej dzikie. To o tych jabłkach śpiewała? To one tłukły jej się po głowie? Stara piosenka i straszna...

Hej za miedzą stoi jabłoń
W jabłuszka bogata
Zanim jabłko w miedzę spadnie
Będzie koniec świata.

Ból w piersi nie ustępował. Zachwiała się i opadła na kolana. Palce wtopiła w soczystą zieleń trawy. Czuła jej wilgoć i zapach. Przymknęła oczy, by stłumić zawrót głowy, pod powiekami pełgały czarne płatki. Zaschło jej w ustach. Czuła, że spada. Jakby osuwała się w bezczas. Wszystko zasnuła mgła. Miała wrażenie, że na chwilę przestaje istnieć. Ostatkiem sił usiłowała przywołać świadomość, bo nagle wystraszyła się, że może to koniec, że umiera tutaj, na grobie mordercy! Odepchnęła się drżącymi palcami od ziemi i zaklinała życie, by jeszcze nie uciekało, by pozwoliło jej chociaż odejść od jabłoni.
Wstała i chwiejnie ruszyła w stronę drogi. Ostry, przenikliwy ból promieniował do ramienia, przebijał się na plecy. Nie zwalniała, oddychała coraz ciężej, Czuła, że jeszcze kilka kroków i upadnie, zabraknie jej sił i powietrza. 
Upadła na skraju drogi, na suchy piach i żwir, który pokaleczył jej twarz. Kiedy otworzyła oczy widziała tylko czerwone plamy.
– Wanda!! – słyszała dookoła siebie.
Ktoś ją dźwignął, gdzieś ją nieśli. Osuwała się coraz niżej. Było jej chłodno, coraz chłodniej. W uszach brzęczała melodia, ale słowa piosenki już odpłynęły.


Latarnia Morska 4 (8) 2007 / 1 (9) 2008






ŚMIERCIOCZUŁOŚĆ

 Gdybyś stanął teraz obok mnie, powiedziałbyś, lekko wzruszając ramionami: to proste! Długi korytarz, zielone ściany, ludzie w przepoconych piżamach. Świetnie – odpowiedziałabym z nieco kpiącym uśmiechem, bo bawić tylko może przekonanie z tamtego świata, że cokolwiek jest proste – im bardziej zbliżasz się od prawdy, tym dalszy jej jesteś.
 Korytarz nie jest tylko korytarzem. To nasz dukt komunikacyjny, pole marsowe, spacerniak, ale i gwarant kontaktu ze światem; dla wielu zaś Golgota  i ostatnia droga, długi tunel z migoczącym u kresu światełkiem jaśniejszym od jarzeniówek krztuszących się białym, chemicznym światłem, które - zalewając nas wszystkich - wyciąga na widok publiczny ziemistość cery, podkrążone oczy i zgrubienia żył rozepchanych wenflonami.

 Nawet zieleń ścian traci swą jednoznaczność, gdy patrzysz na nie odpowiednio długo, co jest nieuniknione, gdy nie ma nic innego, na czym chciałbyś skupić wzrok dłużej – przecież nie na tłumie śmierdzących ciał (o tak, w tym niewiele się pomyliłeś). Z czasem zaczynasz systematyzować barwy – zieleń cukrowego groszku, złamana beżem zieleń młodego żyta, miętowa zieleń ściany przy pokoju pielęgniarek, spod której przezierają dawniejsze kolory – brzoskwiniowy, żółty, niebieski, biały – w niedomalowanych smugach zostawionych przez pędzel, w odpryskach na rogu (regularnie obijanym wózkiem do rozwożenia posiłków), między żebrami kaloryfera, gdzie malarzom nie chciało się sięgać. 

 W pierwszym tygodniu doliczyłam się ośmiu barw, jakimi malowano ten korytarz w ciągu  trzydziestu lat (tyle ma budynek). Ciekawe, kto decydował jaki kolor położyć? Kto wybrał zieleń z jej nachalną symboliką? Czy otoczeni sztuczną zielenią, szklącą się trupio w świetle lamp, mamy trwać w nadziei na szybszy powrót do zdrowia? Na pewno o wyborze koloru nie decydował plebiscyt wśród pacjentów. Biorąc pod uwagę średnią wieku, osobowości i samopoczucia, zwyciężyłyby starcze brązy, infantylne pudrowe róże, z ekstrawaganckimi smugami grobowej czerni – te ostatnie to mój wkład w dekorowanie mojego otoczenia.

 Przy pierwszym, pobieżnym, spojrzeniu wiele umyka. Zauważyłeś, że w oknach (jest ich kilka na korytarzu i w pokojach po prawej stronie) nie ma klamek, tak więc nie można ich otworzyć? Uniwersalną klamkę trzymają pod kluczem pielęgniarki w  służbówce. Z rzadka otwierają okna, zwykle nad ranem, gdy większość pacjentów jeszcze śpi. Tak bardzo się boją, że któreś z nas wybrałoby mors rapidia zamiast powolnego duszenia się, topienia się we flegmie, wykasływania  płuc. Jedyne co nam zostaje, to z nosem przy szybie patrzeć na świat, który nas już nie dotyczy. Jak w dzieciństwie, kiedy przyklejona do witryny sklepowej śliniłam się na widok szklanych słojów z pudrowymi pastylkami, lentilkami, orzeszkami w kolorowych polewach, galaretkami obsypanymi cukrem – widziałam je, ale nie czułam zapachu i smaku, więc wydawały się tylko cudowną fatamorganą na szarym bruku.
Powiedziałam: świecie, który nas już nie dotyczy. Już widzę doktor Kleczewską, jak trąca mnie swoją pulchną, różową dłonią i pyta:
- Dziecko, dlaczego siejesz defetyzm? (Jest w wieku mojej matki, więc jej pozwalam na  poufałość.) Jak to nie dotyczy? Przecież za chwilę tam wrócisz, tylko wyzdrowiejesz…

 Staram się nie śmiać, bo przybiera wtedy głęboko strapioną minę i pyta z  wystudiowaną troskliwością: – Czy na pewno nie chcesz wrócić do leków poprawiających samopoczucie? – to jej eufemizm na psychotropy i antydepresanty, które miałyby mnie farmakologicznie wydobyć z czeluści mroku i zwątpienia. Musiałabym jej odpowiedzieć, że nie, nie chcę, a jej zatroskany ryjek wyciągnąłby się jeszcze bardziej, grając na moim poczuciu winy; lepiej się nie śmiać, nie płakać, zachować spokój (to słowo, to tutejszy fetysz).
 Pewnie nie zauważyłeś również tego, że ten okrągły zegar, wiszący nad okienkiem pielęgniarek nie działa. Wysiadł jeszcze zanim tu trafiłam. Początkowo zastygłe wskazówki przytłaczały mnie, drażniły, czekałam, aż ktoś wymieni w tym cholernym zegarze baterie, poruszy zaklęty czas, ale nie. Co więcej, nikt prócz mnie – nowej, nie zauważał ani zegara, ani jego niedyspozycji. Tu co innego wyznaczało rytm dnia, rytm życia.
 Pora śniadania, pora lekarstw, czas mierzenia temperatury i wpisywania wyników do kart, obchód, obiad, odwiedziny, kolacja, znowu leki, ale tym razem z tą najbardziej wyczekiwaną, białą pastylką na sen. Paciorki różańca, tajemnica bolesna, bez widoków na zmianę. Między szklanymi zdrowaśkami szara pustka odliczania, wędrówek po spacerniaku lub leżenia w łóżku, z wzrokiem utkwionym w siateczce pęknięć zielonej lamperii, wyławianie z niej prywatnego bestiarium.

      *
 Byłam na oddziale, w sali 300, już od trzech tygodni, gdy pojawiła się ona – drobna, wiotka i żywotna. Na pierwszy rzut oka – zupełnie zdrowa. Ale, jak już wiesz, ten typ osądu tutaj się nie sprawdza. Zresztą, nikt zdrowy tu nie trafia. Maria dostała łóżko po Krystynie, którą rano zabrano na operację – płuca miała na tyle podleczone, że mogli zaryzykować narkozę. Krystyna już nie wróci, więc Maria może metalową pryczę traktować jak własną.
 Sala 300 jest pokojem dwuosobowym i luksusowym. Wprawdzie, jak wszędzie, na podłodze leży spękane linoleum, a z malowanych na biało łóżek farba odpryskuje w zawrotnym tempie, ale mamy okno – obiekt zazdrości tych z przeciwnej strony korytarza; ich pokoje są ślepe, a rekompensatą za brak widoku były szyby nad drzwiami, przez które sączyła się jarzeniowa poświata.
 Maria mogła mieć siedemdziesiątkę. Była na tym etapie życia, gdy kolejne lata nie postarzają, ale konserwują w osiągniętej z wiekiem formie. Na jej twarzy nie zmieściłoby się  więcej zmarszczek, jej wiotkie ciało nie mogłoby schudnąć bardziej – już teraz na granicy istnienia. Czesała się z przedziałkiem, spinając włosy z obu stron wsuwkami; siwa fala niżej miękko okalała jej ptasią szyję. 

 Wchodząc do pokoju postawiła torbę na łóżku i podeszła do parapetu. Stanęła na palcach i z uśmiechem pomachała przez zamknięte okno. Ktoś tam czekał na jej znak.   Chwilę stała z uniesiona ręką, podświetlona majowym słońcem, z aureolą białych włosów, a potem zaczęła się krzątać, anektować przestrzeń. Z torby wyciągnęła jaśka w haftowanej powłoczce, nocną koszulę, niewielką narzutę ze skrawków kolorowej flaneli i zakopiańskie bambosze z brązowym futerkiem przy kostce.
 Mówiła niemal bez przerwy, zagadywała, wypytywała, opowiadała – wszystko szczebiotliwie, wysokim tonem. Miała też skłonność do zdrobnień i zwracania się per „złotko” lub „aniołku”. O dziwo, nie drażniło mnie to, a przynajmniej nie tak bardzo, jak mogłabym się spodziewać. 

 Maria przebrała się w łazience. Zabawne, nikomu tutaj nie przyszłoby to do głowy – nikt nie miał już poczucia intymności czy złudzeń co do różnicy między jego ciałem a dziesiątkami innych – bladych, nieświeżych, z odleżynami i siniakami po zastrzykach, zamieniającymi półkule pośladków w kolorową mapę. Ale nie ona. Stanęła przy łóżku w różowej koszuli do kostek, zapinanej od pasa do wysokiej, obszytej lamówką stójki na perłowe guziczki. Gdy ruszyła, materiał łopotał wokół jej nóg, co cieszyło ją jak dziecko; posłała mi jasny uśmiech. Na ile go jej wystarczy? – pomyślałam wtedy, starając się utrzymać między nami dystans. Nie warto się przywiązywać, przejmować, pozwolić sobie na litość względem kogokolwiek – z sobą włącznie.

 Większość z nas miała niewielkie szanse na ozdrowienie. Śmierć, dla każdego  nieunikniona, ale zbyt odległa, by ją uwzględniać w codziennych rachubach, tu jest czymś oczywistym, stale obecnym, najbardziej prawdopodobnym. To jak losowanie zielonej karty, totolotek – kolejni pacjenci wypadają z bębna maszyny losującej. Jak zawsze, gdy nie mamy na coś wpływu, rozwija się strefa zabobonu, odwracanie uroku, próby przechytrzenia losu. Nikt z własnej woli nie znajdzie się w jednym pomieszczeniu z umierającym, by nie napatoczyć się tej z kosą, nie być następnym. Ci, co przy życiu zostali, kolejne zgony kwitują stwierdzeniem, że było to do przewidzenia, wszak naznaczyła ich śmierć sąsiada z pokoju; ktoś nieopatrznie był w zabiegowym, gdy się Stasiek udusił, dostał łóżko po Nowaku, które jeszcze nie ostygło – takie wyjaśnienia pozwalały wierzyć, że gdyby nie to, gdyby nie był w niewłaściwym miejscu, o niewłaściwej porze, żyłby dziś. Takie gry, udawanki, strategie przetrwania pozwalają nie myśleć, co wytłumaczone – nie jest groźne.

 Ale wobec Marii trudno było utrzymać dystans. Jej spontaniczny ekstrawertyzm przebijał moje zapory, a przy tym była taka czysta, nie skażona chorobą, wciąż bardziej z tamtego świata niż z tego, pachnąca bzami z przyszpitalnego parku.
 Złapałam się nawet na żalu, że moja babka, której nie potrafiłam kochać, a z którą nie potrafiłam zostać do końca, nie była bardziej do Marii podobna. Może wtedy potrafiłabym z nią rozmawiać, całować w policzek bez wstrętu; być wnuczką, jakiej oczekiwała. Były takie różne. Babka starzała się brzydko, z całym turpizmem, na jaki stać przemijanie. Zaropiała, pokryta strupami – była przerażająca. Jej pokój pachniał apteką, a palce zaciskały się na moim ramieniu niczym szpony - jakby przeczuwała, że marzę o tym, by uciec, odetchnąć innym powietrzem. Mózg Marii wciąż funkcjonował sprawnie, bez Alzheimera, bez udarów, bez paraliżu, który zaciążyłby na lewej połowie ciała, opuszczając kącik ust, zwiotczając mięśnie, też bez opornie wyrywanych z chaosu w głowie słów, które nie układały się w logiczną całość. Przyglądałam się Marii, lgnęłam do niej, świadoma, że przypomina to niemożność powstrzymania się od eksplorowania językiem skrwawionego dziąsła, z którego niedawno wyrwano ząb –  tylko bardziej i bardziej przybliżała mnie do babki, od której usiłowałam uciec.

 Nie ja jedna poddałam się urokowi Marii: uwielbiały ją też pielęgniarki, zwłaszcza te młodsze – Kasia i Anita – świeżo po szkole, struchlałe z przerażenia, gdy rzeczywistość coraz bardziej odbiegała od ich wyobrażeń. Przychodziły kilkakrotnie za dnia spytać o samopoczucie, poprawić poduszki, a częściej odprowadzały ją z licznych spacerków i odwiedzin „innych delikwentów”, jak nazywała pozostałych pacjentów. Dziewczęta troszczyły się o nią bardziej, niż o całą resztę. Przysiadały na jej łóżku, rozmawiały lub tylko słuchały opowieści, błądziły palcami po miękkości flanelowej narzuty. Nawet nocą zaglądały, by rzucić okiem czy śpi i wsłuchać się w jej równy oddech.
 Często w nocy nie mogę zasnąć, otwieram oczy i patrzę w ciemność – światła nie można zapalić, wystarcza poświata ulicznych latarni i księżyca, wyłaniająca z mroku zarys mebli, fluorescencyjną biel pościeli, od której mocno odbijały się nasze ciała. W takich chwilach patrzyłam na Marię, tak jak wcześniej skupiałam wzrok na pęknięciach w tynku czy cieniach drzew tańczących na suficie.
 Miała twarz drobną, skurczoną jak rodzynek. Śpiąc z ustami ściągniętymi w rybi pyszczek wyglądała niczym egipska mumia. Z wiekiem proporcje ciała zmieniają się. Nos – garbaty i lekko skrzywiony w lewo, na skutek nieleczonych polipów – zdominował twarz; oczy osiadły głębiej, kości policzkowe nabrały ostrości, rysują się wyraźnie pod ogorzałą od słońca i cieniutką jak pergamin skórą, naznaczoną pajęczyną zmarszczek i popękanych naczynek krwionośnych. Może na tym polega ironia starości? Ciała coraz mniej, a kości niedyskretnie uwypuklają się; powolny proces, który  doprowadzi do obnażenia białego jak śnieg szkieletu. Na razie mumię przypomina tylko podczas snu. 

 Za dnia mówiła nieustannie, gestykulowała do omdlenia nadgarstków, śmiała się głośno, piskliwie, zasłaniając usta dłonią o wyraźnych guzełkach stawów. Trudno było uwierzyć, że coś jej dolega, kiedy  kręciła się po pokoju szurając bamboszami lub przemierzała korytarz, łopocząc nocną koszulą. Miała w sobie sporo kokieterii. Rano siadała na brzegu łóżka  i rozczesywała białe pukle - aż sprężyście otaczały głowę. Przeglądając się w lusterku wklepywała w skórę krem, przyszczypywała policzki tak, by nabrały „zdrowego  rumieńca”; dopiero wtedy wstawała, wygładzała na chudziutkim ciele pomiętą koszulę, jakby to była suknia wieczorowa; była gotowa, na stawienie czoła nowemu dniu, czyli – w jej przypadku – obchód po pokojach „innych delikwentów”. Szybko się zaprzyjaźniła z  pacjentami, poznała ich historie prywatne i historie choroby – często poprzeplatane i nierozdzielne – ich rodziny, obecne zwykle tylko na fotografiach.

 Robiła wszystko to, czego ja z zasady nie robiłam. Nie miałam ochoty poznawać innych pacjentów, nie łączyło nas nic, prócz niesprawnych płuc, oskrzeli i krtani. Prątki, komórki rakowe, gronkowce i paciorkowce nie stanowiły dla mnie wystarczającego powodu do poczucia wspólnoty. Wolałam też nie pamiętać twarzy, by nie zaskoczyło mnie nieprzyjemnie jej zniknięcie, co – jak wiedziałam – zwykle było nieuniknione.
 Tuż przed piętnastą Maria wracała pospiesznie do łóżka. Okrywała się kołdrą jak małe dziecko, aż po brodę, i czekała. Nadchodziła pora odwiedzin. Teofil, jej mąż – ten sam od pół wieku, co lubiła podkreślać – przychodził punktualnie, równo o piętnastej, gdy tylko bramy szpitala otwierały się dla odwiedzających. Wiotki jak trzcina, szedł wolno, drobiąc kroczki, w wypłowiałym płaszczu w kratę, brązowych spodniach w kant i skórzanych pantoflach o wytartych noskach. Wyglądał jak człowiek z innej epoki. Z ceratową torbą w prawej ręce, z kapeluszem z zielonym otokiem w lewej, wchodził do pokoju jakby skonfundowany tym, że znajduje się w pomieszczeniu z dwiema kobietami w piżamach i w pościeli, a tylko jedna z nich jest jego żoną. To pierwsze onieśmielenie „zagadywał”, witał się ze mną dość ceremonialnie, pytał o samopoczucie, komplementował pogodę za oknem. Dopiero po wypełnieniu tego rytuału podchodził do łóżka żony, całował ją w policzek, zdejmował płaszcz, odkładał go w nogach łóżka, siadając na taborecie. Z ceratowej torby wyciągał termos z rosołem, emaliowany kubek i łyżkę: tak przygotowany przystępował do karmienia Marii. Ilekroć słabo protestowała, że przecież może sama zjeść, strapionym głosem prosił:
– Kwiatuszku, niech mi wolno będzie chociaż to dla ciebie zrobić.
Maria ustępowała, posłusznie przełykając rosół z makaronem. Później Teofil wyciągał siateczkę z pomarańczami. Wysuwał z siatki jedną po drugiej, cztery pomarańczowe kule,  każdą ocierając o nogawkę spodni, po czym układał je w równym rządku na szafce obok łóżka żony. Wybraną unosił do nosa, wdychając słodko-kwaśny zapach i zachwycony podawał ją żonie, by też ona mogła docenić aromat. Dopiero wtedy obierał kulę ze skórki, łuskał ją z białych, gorzkawych pielinek, dzielił na ósemki i podawał je Marii, która siedząc oparta o poduszki, z połyskującymi pod szyją perłowymi guziczkami i zarumieniona twarzą, wyglądała jak porcelanowa lalka. Zapach pomarańczy wypełniał pokój. Teofil obierał jeszcze jedną, zjadali ją razem, zaś pozostałe zostawiał dla żony na podwieczorek. 

 Nieustannie mówili. Słowa szeleściły między nimi ciche, urywane, niezrozumiałe dla kogoś, kto nie znał kodu, jaki wypracowali przez pół wieku. Do mojego łóżka docierały fragmenty, z których wnioskowałam, że dzielą się ze sobą wszystkim, co ich spotkało: detalami i obserwacjami z dni spędzonych osobno, pierwszy raz od tak dawna. Od tylu lat mieli wspólne życie, wspólną pamięć, którą teraz choroba rozdzieliła na dwie części – usiłowali je scalać, by znowu stać się jednością. Przeczytane przez niego strony książki, psoty ich kotki, telefon od syna mieszkającego w Kanadzie, promyk słońca budzący ją rano, opis choroby pacjentki z pokoju obok czy warkocz jednej z pielęgniarek – to były małe prezenty, które składali sobie w ofierze, cegiełki, z których budowali intymną wspólnotę. Wraz z potokiem słów przepływających między nimi, uspokajali się, rozpływało się napięcie widoczne na początku wizyty. Ich palce szukały się wśród fałd kołdry, jakby upewniając się, że to drugie jest blisko.

 Jeśli miałam dość siły, wychodziłam na korytarz. Nie zauważali mojego wyjścia, chyba też nie wadziła im moja obecność, ale ja czułam się tam jak obce ciało pod paznokciem. Nie miewałam gości. Rodzina odwiedzała mnie rzadko ze względu na dużą odległość do szpitala (to wersja oficjalna) ale głównie dlatego, że byłam marudna w trakcie wizyt, nawet depresyjna, co udzielało się mamie, która zaczynała płakać i już nie przestawała do końca wizyty. Ściskając moje posiniaczone zastrzykami ramię nakazywała obiecywać, że wyzdrowieję, że się nie poddam i prosić będę Boga o ratunek. Męczyło mnie ich  oczekiwanie, dławienie się nadzieją, której ja już chyba nie mam.

 Podłogę korytarza i większości sal kryje brązowe linoleum z czarnymi rysunkami słojów drzewa i pęknięć kory. Idąc, czasem ulegam złudzeniu szorstkości pod stopą. Ściany są zawsze wystudzone, przykładam do nich rozgorączkowane czoło, przytulam policzek i czuję ulgę. Przypomina mi to dzieciństwo, gdy mama zaglądała w nocy do mojego pokoju, cichcem, by nie obudzić i przykładała chłodną rękę do mojej rozpalonej głowy. Przez chwilę siedziała smutna i niespokojna. A ja tylko markowałam sen, w rzeczywistości czekając co wieczór na tę chwilę, kiedy jej palce chłodzą skórę, muskają włosy w przelotnej pieszczocie. Czasem specjalnie zrzucałam kołdrę, by ją naciągnęła i otuliła mnie jej miękkością, potem odczekała czy znowu się nie odkopię. W szpitalu oczywiście nie liczyłam na czułość pielęgniarek, na ręce odgarniające z czoła spocone włosy czy poprawiające kołdrę. Takie rzeczy zdarzają się tylko w serialach medycznych. Tu musiał wystarczyć chłód ściany.

 Czasem któryś z pacjentów potrącał mnie, nawet nie zauważając. Korytarze szpitalne pełne są bladych, zgiętych pod ciężarami chorób ludzi, skupionych wyłącznie na własnych, niedomagających ciałach. Przemykają, szurają kapciami, ocierają się o siebie. Raz po raz w ekosystemie pojawiał się ktoś z personelu, zwykle pielęgniarki w błękitnych lub pistacjowych fartuchach. Zmęczone, często sfrustrowane, odprowadzające do łóżek tych, którzy nie powinni z nich wstawać; rozdzielają pigułki, zastrzyki i syropy - emanując szorstką troskliwością. Cały czas myślami odległe, nie dopuszczające do świadomości smrodu metabolizowanych leków, wypacanych całą powierzchnią ciała, drobnoustrojów uwalnianych wraz z oddechem czy śliną kaszlących.

 Obserwuję, prowadzę moje małe badania nad cierpieniem i chorobą. Zawsze z boku, jakby niezaangażowana, jakby mnie to nie dotyczyło, jakbym nie śmierdziała antybiotykami i sterydami podobnie jak pozostali pacjenci. Po pewnym okresie – a spędziłam w podobnych miejscach sporo czasu – po kaszlu rozpoznawałam chorobę; własnego oddechu nie słyszałam, jak przestaje się słyszeć odgłosy tramwaju, który kilka razy dziennie przejeżdża pod twoim oknem. Zapamiętuję twarze, nie chcąc ich pamiętać, historie choroby, rokowania. Często widzę, że łóżko się zwalnia, salowa zmienia pościel, choć na karcie, wciąż wiszącej u ramy łóżka, nie ma śladu wypisu, a tylko godzina – zanotowana czarnym flamastrem. Dlatego tak ważne jest, by się nie przywiązywać, nie polubić nikogo, a nawet nie wyodrębniać z tła. Jednostką, którą się mogę przejmować – byle nie za bardzo – jestem ja sama.
Wędruję, palce przesuwają się po nierównościach lamperii, byle do okna, aby nasycić się zielonością drzew, wyobrazić sobie, że krople deszczu spływają nie po drugiej stronie szyby, ale po mojej rozpalonej głowie, że czuję zapach wilgotnego wiatru a nie lizolu, potu, antybiotyków, rozkładu. Moja wyćwiczona wyobraźnia zgrzyta i poddaje się. W jednej chwili znikają kora na linoleum pod stopami i krople deszczu na skórze. Zapach lizolu doprowadza jelita do skurczu. Robi się chłodno w samej piżamie.

 W podobnej chwili słabości, gdy pryskają budowane z pietyzmem bariery, tak łatwo dać się zaskoczyć i obezwładnić przewidywalną, choć nieoswajalną bezwzględnością tego miejsca. Tak było z kobietą z pokoju 301. Oczywiście widziałam ją wcześniej, przed tym popołudniem – przebywała tu dłużej ode mnie; cicha, anemiczna i wycofana, aż do wtedy. Mijałam jej pokój, gdy uderzył mnie krzyk, szalony i zwierzęcy. Popchnęłam na wpół uchylone drzwi, choć wcale nie chciałam tego widzieć, nie powinno mnie tam być.
Pielęgniarki i lekarka przypominały cienie. Ich zwinne dłonie nie ustawały w ruchu. Na łóżku ona – rozgorączkowana do czerwoności, z przerażeniem w oczach. Walczyła. Z gardła, prócz coraz cichszych, zamierających krzyków, wydobywał się charkot. Szarpała się, prężyła w skotłowanej pościeli, przytrzymywana za ramiona przez pielęgniarki. Jej posiniałą i błyszczącą twarz znaczyły napęczniałe od wysiłku naczynia krwionośne, rysujące się pod skórą jak powrósła. Dłońmi młóciła powietrze, wczepiła się w kołdrę. Opadała bez sił na poduszkę, by natychmiast szarpnąć się, poderwać - jakby wynurzała się z wody.
 
 Przywarłam do futryny, bojąc się omdlenia. Przed oczami raz po raz pełgały mi ćmy, w ustach czułam metaliczny posmak. Kątem oka widziałam wysiłki personelu: migające igły, szklane ampułki z aminofiliną, hydrokortyzonem, innymi lekami, syczący zawór butli tlenowej – czuło się jednak przez skórę, że wszystko na darmo.
Nagle powietrze zgęstniało. Też to wyczuła. Zamarła wyprostowana jak struna. Smużka krwi popłynęła jej z nosa, rozmazując się na słonym od potu i łez policzku. Nagle zauważyła mnie, stojącą w drzwiach, skostniałą z zimna i półprzytomną. Już nie krzyczała, tylko patrzyła szklącym się wzrokiem. Nie mogłam się odwrócić, ani zamknąć oczu, brakowało mi powietrza. Jej ciałem poczęły wstrząsać drgawki; charczała, palcami szarpała pościel, aż i one zesztywniały zaciśnięte na prześcieradle.
Zrobiło się cicho. Cicho i zimno. Poczułam zimny dotyk śmierci nim zdążyłam się cofnąć;  nim rozkurczyłam palce trzymające futrynę.
Dopiero teraz jedna z sióstr zauważyła mnie, bladą, na granicy omdlenia.
- Proszę wrócić do pokoju, pani jest zbyt słaba, nie powinna pani tu być…
Nie powinnam. Czuję jej miękkie, opiekuńcze ręce na plecach. Znowu jestem dzieckiem. Pozwalam się zaprowadzić do pokoju, do łóżka. Bez oporu poddaję się jej pewnym ruchom. Dłoń, która przed chwilą zamykała oczy kobiecie z naprzeciwka, teraz dotyka mojego ciała, poprawia wenflon na przedramieniu, podłącza kroplówkę. Jest zaniepokojona. Widzę, jak czujnie wsłuchuje się w mój oddech. Nie teraz, chcę ją uspokoić, niedługo, ale nie teraz… Słowa tracą spójność, mamroczę i wiem, że ona nie rozumie. Ja sama zrozumiałam dopiero przed chwilą.
- Musi Pani odpocząć – jej głos jest miękki jak plusz. Czy ktoś je tego uczy, czy to wrodzone predyspozycje? Myśli są chaotyczne. Chwytam palcami jej fartuch.
- Ona – szepnęłam ze ściśniętym gardłem – ona... odeszła, prawda?
Pytam, choć znam odpowiedź.
- Proszę o tym nie myśleć.
Łatwo powiedzieć. A o czym myśleć w takim miejscu, gdzie zapach choroby i śmierci jest tak gęsty, że przenika ubrania, włosy, nawet leżące na nocnej szafce książki?
Lata temu, jeszcze jako mała dziewczynka, trafiłam do szpitala. Leżałam w nim kilka tygodni, wychodząc z zapalenia płuc. Gdy wróciłam do domu, wciąż czułam tę woń antybiotyków i lizolu. Pachniała nimi nawet moja lalka: plastikowy murzynek z kręconymi włoskami. Wyrzuciłam jej śpioszki i sweterek, ale zapach nie znikał. Wykradłam mamie nożyczki, schowałam się pod stołem i obcięłam lalce włosy równo przy główce. Zapach nie zniknął, więc obcięłam też własne, króciutko przy skórze, pozostawiając tylko sterczące kępki tam, gdzie nie sięgnęłam. Matka znalazła mnie pod stołem, ze złotymi puklami wymieszanymi z czarnymi loczkami murzynka, czepiającymi się sztruksowych spodenek. Płakała, kiedy mnie zobaczyła. Nic nie mówiłam, ale nadal czułam ten zapach. Byłam pewna, że ona też i dlatego płacze.
Ze zmęczenia nie mogłam unieść powiek. Ciało nie słuchało poleceń umysłu, zapadając się w materac, wciąż cięższe i cięższe. Hałasy z korytarza były coraz bardziej stłumione, głos Marii, która wróciła do pokoju i położyła się do łóżka, również zdawał się dobiegać z oddali, nie rozpoznawałam słów. Teofil, jak zawsze punktualny, przyniósł ze sobą wonie spoza szpitala: zapachniało parkiem, wiatrem, a po chwili pomarańczami. W ich szeptach, w rytualnym jedzeniu pomarańczy było coś kojącego, coś absolutnie przeciwko wszystkiemu,  co nas otaczało.
Ostatnie promienie słońca przemykały po twarzy, wpełzając pod powieki, wyciągając mnie z pełnego majaków snu. Przez chwilę, już na krawędzi jawy, wciąż byłam w krainie snów: nieporadny brzdąc w ciemnym lesie, z zapłakanymi policzkami, pewny, że nigdy nie odnajdzie drogi.

 Gęstość nocnego powietrza rosła, przytłaczała. Nie widziałam już swoich nóg, nawet dłonie - uniesione kilka centymetrów od twarzy - zamazywały się w ciemności, znikały, a ja bałam się,  że nigdy ich już nie zobaczę.
 Ocknęłam się na chwilę przed ostatecznym rozpłynięciem. W pokoju wciąż było jasno. Maria zniknęła, zza półprzymkniętych drzwi dobiegał szum korytarza, strzępki rozmów, odgłosy kroków, brzęk upuszczonego i pękającego szkła. Usiadłam na łóżku; ręce wciąż drżały, gardło piekło suchością, a usta szczypały od potu, który - spływając po twarzy - wsączał się w ranki.
 Czyli tak będzie wyglądał koniec? – pomyślałam i wszystko, co mnie otaczało, raptem wydało się absurdalnie nierzeczywiste, jakby było kolejnym koszmarnym snem, z którego muszę się obudzić nim będzie za późno. Co powinnam zrobić? Jak zapobiec temu, co jak się wydaje, nastąpi, dziś czy jutro?
 Dotknięcie gołymi stopami podłogi, zimnej i śliskiej było nieprzyjemne. Po omacku odszukałam kapcie i wsunęłam w nie stopy – ich ciepła miękkość była dziwnie intensywna.
 Wyszłam na korytarz zalany światłem jarzeniowym. Było spokojnie. Pacjenci dreptali, podpierając się ścian lub wspierając się na ramionach krewnych, których odprowadzali do drzwi przy klatce schodowej po skończonej wizycie. Nikt z odprowadzanych nie całował odprowadzających - ściskali sobie tylko ręce, poklepywali po plecach, jakby bojąc się podejść zbyt blisko, poczuć zapach chorego ciała - za intensywny, by móc go zapomnieć w drodze do domu,  w czasie kolacji z żoną i dziećmi.

 Chorzy w czasie takich wizyt zawsze wyglądają jakby lepiej. Zbierają się w sobie, by nie okazać słabości, tchnąć w bliskich nadzieję powrotu do zdrowia; by nie prowokować w nich myśli o pogrzebie, który wkrótce może trzeba będzie urządzać, o kwaterze na cmentarzu, która już teraz warto by zakupić, o powiadomieniu dalszych krewnych - by uwzględnili w swoich terminarzach pożegnalny przyjazd. Odprowadzając bliskich do końca korytarza, machając im ręką przez szklane drzwi, aż znikną w zakręcie schodów, kurczowo trzymali się jeszcze pozorów siły, by chwilę później chwiać się na nogach, z trudem łapać oddech. Często po odwiedzinach ich stan raptownie się pogarszał. Wiedział o tym personel i teraz pracowite pszczółki poganiały pacjentów, by wracali do łóżek, odprowadzały najsłabszych, szykowały popołudniowe porcje leków.
 Nagle widok ich wszystkich - pacjentów i pielęgniarek - tak mrówczo zaaferowanych sobą, wprawił mnie w stan bliski niechęci, prawie obrzydzenia. Weszłam do łazienki i zamknęłam się w najbardziej odosobnionej kabinie w kącie. Zamknęłam klapę i usiadłam na muszli, podkulając nogi, chowając gołe łydki pod poły szlafroka. Przez małe okienko nad głową wdzierał się zapach drzew rosnących pierścieniem wokół budynku, ale i woń spalin samochodowych z biegnącej tuż za drzewami ulicy. Szum samochodów, odgłosy kobiecych obcasów, uderzających rytmicznie o chodnik, śmiech nastolatków randkujących na ławkach wśród drzew – to były odgłosy życia, prawie już zapomniane. Przez ostatnie trzy lata czułam się z niego wyłączona, uwięziona – jeśli nie w szpitalu, to w domu.

 Zza spłuczki wyciągnęłam paczkę papierosów. Trzymały ją tu pacjentki, czy może pielęgniarki, nie wiem, ale od dawna widziałam, że tu jest. Nie palę, podobno mi to szkodzi, ale teraz nie obchodziło mnie to zupełnie. Chciałam poczuć w ustach smak czegoś, co nie jest proszkiem inhalatorów czy wodnistą zupą jarzynową. Uchyliłam szerzej okno i zaciągnęłam się mentolowym dymem, którego intensywność zaskoczyła. Rozkasłałam się, lecz po drugim oddechu było dobrze.
 A więc to tak, pomyślałam, czas już kończyć. Przypomniała mi się staruszka z „Kołysanki” Becketta. Taka się kiedyś wydawała zachłanna z tym „jeszcze!”; z żądaniem, by życie trwało jeszcze jedną i jeszcze jedną zwrotkę mantrycznej kołysanki. Teraz sama czuję, że odliczanie ruszyło, a piętno, które zostawiła na mnie ta z kosą, nie zmyje się i jest jak wyrok. Wedle literatury czy filmów powinnam teraz robić bilans życia, sekwencja po sekwencji, klatka po klatce - ale ja naprawdę niewiele mam do podliczania. Żyję żałośnie krótko i źle, wiecznie oderwana od głównego nurtu, na bocznicy, marnując czas na zdobywanie wykształcenia, które teraz pomaga mi jak obrazowi kadzidło.

 Zaciągam się papierosem, cały bunt na jaki mnie stać to ten zakazany papieros w szpitalnym kiblu. Odejdę cicho jak kurczak, równie potrzebna i ważna, ale mniej po śmierci użyteczna. Szum zza okna coraz mniej mnie dotyczy. Zaciągam się raz jeszcze. Ognik pełznie po kremowej gilzie, pochłania kolejne literki nazwy firmy wypisanej kursywą wzdłuż papierosa. Głowa lekko ciąży, myśli tracą jasność, zupełnie jakbym szybkim haustem wypiła kieliszek wódki. Szary popiół spada na połę szlafroka. Ognik zbliża się do filtra. Dogaszam niedopałek na brzegu muszli. Koniec.
 Drzwi toalety otworzyły się z trzaskiem. Odruchowo wstrzymuję oddech. Woda z odkręconego kranu uderzała z szumem o umywalkę, ale i tak słyszę histeryczny płacz. Przesunęłam się tak, by widzieć co się dzieje przez szparę nieznacznie uchylonych drzwi kabiny.
 Kaśka, najmłodsza z pielęgniarek, chyba w moim wieku, jeśli nie młodsza, stała przy umywalce i myła ręce w wodzie tak gorącej, ze obłok pary osiadł na lustrze. Nie widziałam jej twarzy, jedynie plecy i ramiona wstrząsane spazmami. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że woda spływająca z jej rąk jest czerwona, a seledynowy fartuch znaczą smugi krwi. Przetarła rękawem lustro. Nie przestając płakać zmywała z policzków ślady rozpuszczonego tuszu do rzęs.
 Drzwi znów się otworzyły, choć z mniejszym impetem. Siostra Danuta nie była z natury osobą gwałtowną, nawet teraz, choć widziałam jej wzburzenie, gdy zobaczyła Kaśkę.
- Co się z tobą dzieje, dziewczyno?
- To nie tak miało być – przez szloch wydusiła z siebie Kaśka – Rozumiesz? Nie tak do cholery, nie w takiej umieralni, nie! Miałam im pomagać, a nie asystować w ramach ostatniej posługi – mówiła coraz szybciej, coraz głośniej, szarpiąc słowami w rytm przyśpieszonego oddechu: – Kurwa! – krzyknęła, zrzucając z siebie gniew. Za tym przekleństwem posypały się następne, wiązanka jakiej dawno nie słyszałam, a na pewno nie od Kaśki, drobnej, zwykle łagodnej, trochę zastraszonej.
Danuta przełknęła zaskoczenie, po czym trzasnęła Kaśkę na odlew w twarz. Ta umilkła na chwilę, po czym znów zaczęła płakać.
- Opanuj się, nie mogą cię zobaczyć w takim stanie!
- Bo co? Co do cholery? Zobaczą, że nie jestem robotem w pieprzonym fartuchu? Że nie mogę patrzeć na to jak gniją jeszcze za życia? Co zobaczą?
- Że nad sobą nie panujesz.
- Jak do cholery mam nad sobą panować? Ten facet zarzygał mnie swoją pieprzoną  krwią! Mam tego nie zauważać? Udać, że nic się nie stało? Nie myśleć, ze właśnie mógł mnie zarazić, że smród, jaki roztacza przyprawia o wymioty? Powiedz mi do cholery, jak mam się czuć?
Danuta milcząc odwróciła wzrok.
- Jak się mam do cholery czuć!? – wciąż rozdygotana Kaśka chodziła między kabinami a rzędem umywalek niczym zwierzę w klatce.
- Nie traktuj tego osobiście, zachowaj dystans. Inaczej wypalisz się. Albo zwariujesz!
- Nie potrafię, nie chcę zachować dystansu - Kaśka z wahaniem spojrzała na Danutę.  - Musiałabym nic nie czuć, odrzucić wszystko co ważne, co ludzkie, do czego ty mnie namawiasz?
- Mówię tylko, że w tym zawodzie to mus.
- A tobie się udaje? Potrafisz, patrząc na nich, zachować spokój?
- Czasami. To nieproste, ale konieczne.
- Pieprzysz! Chciałam być pielęgniarką, bo mi zależy na ludziach, rozumiesz? Nie dlatego, że chcę nauczyć się ich ignorować!
- Umyj się, idź do domu, wypij coś mocniejszego.
- Ty tak robisz?
- Ja nie, ale wiele z nas owszem.
- To jest popieprzone.
- Co mogę powiedzieć.
- Ja nie wrócę! Nie spojrzę im w oczy, nie mogę!
- Umyj twarz proszę, wyglądasz jak siedem nieszczęść - Danuta podała Kaśce paczkę chusteczek higienicznych. - Muszę wracać na salę.
 Kaśka została sama. Lustro zdążyło odparować, przejrzała się i zaczęła zmywać rozmazany tusz. Namydliła twarz, spłukała ją zimną wodą. Emanowało z niej napięcie, jakby za chwilę miała eksplodować. Dopiero teraz zwróciła uwagę na zaplamiony fartuch. Ściągnęła go z obrzydzeniem, zmięła w kulę i wepchnęła do umywalki, jednocześnie puszczając zimną wodę.
- Cholera – westchnęła ciężko, gdy zaczerwieniona woda zapryskała jej stopy w  ortopedycznych sandałkach. – Cholera... – jej głos znowu był płaczliwy i słaby. 

 Chciałam wyjść, ale to nie byłoby łatwe dla żadnej z nas. Kto chciałby zostać złapany w takim stanie? Poczekałam, mimo zimna i zdrętwiałych łydek.  Przez otwarte okienko wpełzał wieczorny chłód, a moja pozycja na muszli nie należała do najwygodniejszych. Zresztą, co mogłabym jej powiedzieć? Iść i wyć z bólu razem z nią? Tylko szczelniej owinęłam się szlafrokiem. Wyszła w końcu, ściskając w dłoniach zmięty i zabarwiony rozwodnioną czerwienią fartuch.
 Mrok za oknem zgęstniał. Powietrze nabrało rześkości, wydawało się być wilgotne i miękkie. Stanęłam na muszli uchylając okienko jeszcze szerzej i pozwoliłam by lekki wiatr  chłodził moją rozpaloną twarz.
 Wyszłam z kabiny zmęczona,  jakbym to ja krzyczała. Moje odbicie w lustrze nakładało się na odbicie jej wzburzonej twarzy, którą wciąż miałam przed oczyma. Puściłam wodę i przez chwilę trzymałam zziębnięte ręce pod ciepłym strumieniem. Oddech zrobił się płytki, jakby ograniczony zesztywniałym gorsetem żeber.
 Boże, jak ja się zmieniłam przez te lata, pomyślałam, patrząc w lustro; oczy roziskrzone gorączką, źrenice nienaturalnie rozszerzone, ziemista cera. Dotknęłam rozpalonych policzków - skóra była sucha, lekko napięta, ze śladami pierzchnięcia na ustach. Próbowałam się uśmiechnąć, ale wypadło to blado, nieprzekonująco, jak na zdjęciach  robionych przez bardzo złego fotografa.
 Korytarzowa rzeczywistość natychmiast zapętliła mnie duszną atmosferą lizolu i depresji. Pielęgniarki szykowały się do wieczornego roznoszenia leków. Nie widziałam wśród nich Kaśki. Cienie w szlafrokach wracały do łóżek, znikały za drzwiami swoich sal, a zielono-szary tunel korytarza dalej jarzył się chemicznym światłem. Czarne ślady od kółek wózków inwalidzkich i tych do rozwożenia posiłków tworzyły skomplikowany labirynt wśród nadruków słojów drzewnych, podobne do rys, jakie łyżwy pozostawiają na  powierzchni lodowiska.

 Chłodno. Otulam się kołdrą. Maria już śpi, choć nadal się wierci, mamrocze pod nosem, skopuje prześcieradło tak, że rano obudzi się na gołym materacu.
 Na korytarzu drewniane trepki pielęgniarek wystukują rytm. Ktoś woła, niewyraźne słowa docierają zza półprzymkniętych drzwi. Górne lampy jarzeniowe już wyłączono. Przy każdej z sal błękitnieje poświata lampki z numerem pokoju. Po naciśnięciu guzika alarmowego błyska ostro, a w dyżurce pielęgniarek ( „akwarium” na końcu korytarza), dodatkowo odzywa się brzęczyk. Mam ochotę sprawdzić, czy nasz alarm działa, ale boję się je rozzłościć – bezzasadne użycie dzwonka nie jest tolerowane.
Któraś z pielęgniarek rozmawia przez telefon komórkowy. Wyszła ze służbówki, by nie mieć świadków. Jej miękki, niski głos przeplatany gardłowym, kokieteryjnym śmiechem rozchodzi się po pustym korytarzu, odbija echem o zielone ściany, aż dociera do pokoju stłumiony i niezrozumiały.

 Wezbrana fala zmęczenia wtłacza mnie w materac. Nie mogę powstrzymać opadania powiek. Odruchowo przekręcam się na bok, szukając pozycji do snu, jakby ten sen nie miał się różnić od wcześniejszych. Czyli tak to wygląda, pomyślałam, gdy odchodzisz cicho, niezauważenie – podobnie jak żyłaś. Szkoda że nie pożegnałam się z Marią, nie porozmawiałam z nią choćby chwilę nim usnęła. Nie zadzwoniłam do mamy, tego jednak nie żałowałam, po co ją martwić i tak się dowie – jedna bezradna noc mniej, jedna noc bez płaczu. Żadnych listów, testamentów, bilansów. Zapadam w sen nagle, gubiąc myśli w czarnej pustce.
     *
 Światło przefiltrowane firanką tańczyło mi po twarzy, wybudzając ze snu. Przez chwilę nie wiedziałam gdzie jestem, wciąż zawieszona między jawą a snem. Otaczała mnie  dawno nie zaznana cisza. Uniosłam się na łokciach i spojrzałam na łóżko obok. Maria spała tak spokojnie, maleńka i delikatna, otulona kołdrą w pasiastej, błękitno-szarej powłoczce. W ostrym świetle poranka wydawała się niemal przezroczysta, niczym filiżanka z najlepszej porcelany. Fale białych włosów rozrzuconych na poduszce tworzyły wokół jej głowy jasną aureolę.
Nie od razu zauważyłam, że coś jest nie w porządku. Dopiero po chwili dotarł do mnie  nienaturalny bezruch Marii – nie wierciła się, nie mruczała. A sprężyny jej łóżka, niejednokrotnie drażniące nocą przeciągłym jękiem, teraz były uśpione, bezdźwięczne. Cisza.
     *
 Teofil przyszedł, jak co dzień, o piętnastej. Nie wiem, czy nikt mu nie powiedział, czy po prostu nie uwierzył, nie przyjął jej odejścia do wiadomości. Stał w progu w kraciastym płaszczu, z musztardową torbą w dłoni, jakby mniejszy, jeszcze bardziej kruchy. Patrzył, nie rozumiejąc, na gładko zaścielone łóżko. Nieco później podszedł i usiadł na samym brzeżku. Nie było tam już narzutki, ani haftowanych poduszek, które salowa spakowała w foliowy worek, razem z torbą i osobistymi drobiazgami Marii czekający na odbiór w „akwarium”. Teofilowi zatrząsł się podbródek. Zgarbił się, skulił w sobie, jakby uchodziło z niego  powietrze. Po chwili wyjął z kieszeni płaszcza dużą chustkę i otarł nią twarz. Sięgnął do torby, wyciągnął dwie pomarańcze, wypolerował dokładnie chustką, po czym ułożył – najpierw jedną, potem drugą – na nocnej szafce. Dłonie mu drżały.
Wreszcie wolno, nie bez wahania wstał i wyszedł.
Zostałam sama w pokoju bez Marii, niezauważona. Winna jakoś całej tej sytuacji, bo przecież nie ona miała być następna. Wdychając gorzkawy teraz zapach pomarańczy z trudem stłumiłam w sobie nieprzezwyciężalne westchnienie ulgi.
                                                                                                               Aneta D. Jadowska

Toruń, 28 XII 2008


Latarnia Morska 2 (14) 2010 / 1 (15) 2011