Jak naprawiałem na własną rękę stosunki z Rosją - i inne opowiadania

Kategoria: proza Opublikowano: piątek, 05 luty 2010 Drukuj E-mail

Jerzy Pieczul


JAK NAPRAWIAŁEM NA WŁASNĄ RĘKĘ STOSUNKI Z ROSJĄ

Wracając spoza gór i rzek przyhamowałem w Odessie, żeby się napić paskudnego piwa w byłym królestwie Beni Krzyka. W knajpie szesnastej kategorii przysiadł się do mnie starowina, żeby nie powiedzieć – dziadyga.
- Masz zapalić, ojczulku? - zapytał.
Położyłem na stoliku paczkę ekstra mocnych. Poobracał na wszystkie strony.
- Skąd byś był, ojczulku?
- Z Polski.
- Znaczy – handlujesz.
- Nie.
- To co cię przywiało?
- Chciałem napić się piwa.
- Aaa, to, że tak powiem, gość w dom – Bóg w dom. Patrzcie, ludzie – dobry człowiek pofatygował się aż zza granicy, żeby staremu Chaimowi postawić bombkę, niech będzie – parę bombek. Z rybą? Co ty się, dziadku, pytasz – krowa pije bez ryby. Alonuszka, dawaj rybę.
Podeszła babina z koszem.
- A forsę masz, Chaim?
- Ach ty chamko jedna! Siedzą przy stole kulturalni ludzie, zagraniczni, którym się spodobało pooddychać naszym nieprawdopodobnym powietrzem, a ona o forsie. Jak ci mówią grzecznie w kapitalistycznym kraju: „Dawaj, babo, rybę”, to ty stul swoją radziecką gębę i pytaj, czy jeszcze czego nie trzeba, choćby tu siedział sam Hitler. No, „Hitler” to może za duże słowo.
- A ja pluję z szóstego piętra na twojego Hitlera i na ciebie. Będzie forsa – będzie ryba.
- Co tu ma do rzeczy forsa, durna babo! Raz na całe swoje prawosławne życie masz zaszczyt pokręcić się przy światowym towarzystwie, a ty jak się zachowujesz? Może nasz gość przyjechał kupować fabrykę za półtora rubla? Albo sprzedawać bańki mydlane za milion? Otóż bardzo się pomyliłaś. On przyjechał napić się z nami piwa. Papierosy przywiózł. Częstuj się, Alonuszka – za darmo.
- Wiesz, stary capie, że nie palę.
- Wezmę za ciebie – nieładnie odmawiać, jak częstują.
- Słyszałeś, dziadku, o Beni Krzyku? - zapytałem.
- Ktoś tu powiedział: Benia Krzyk? Znałeś mojego ojca, ojczulku?
- Nie było okazji. Ale pierwsze słyszę, że miał stare dzieci.
- Czy ja mówię: dzieci? Moja mamusia miała jedynaka, a i ten – nieślubny. Ale syn to syn – możesz dotknąć, jak nie wierzysz: wykapany tata.
- Prawda! - zaśmiała się babina. - Jak mu po urodzeniu wetknęli mańkę z cukrem- od razu wypluł. Dopiero musieli dobrze namoczyć w wódce. A jego ojciec nie żaden tam Krzyk, tylko zwykły Iwaszko.
- Na to wygląda, że my już nie mamy z tobą żadnego interesu, Alonuszka – wycedził dziadek. - Odwal ty się na pół dyszla w dowolnym kierunku razem ze swoją śmierdzącą rybą i będziemy kwita – więcej nie zawołam.
- Ach, ty niemyte świńskie ucho – powiedziała spokojnie babina. - Kiwał się co wieczór pod moim niewinnym oknem jak ten wałach pod gospodą, to mu wszystko pachniało, a teraz, patrzcie – śmierdzi.
Wyciągnęła z kosza suszonego leszcza, walnęła w stół aż kufle podskoczyły.
- Takiej ryby nie znajdziesz w całej Odessie, synku – powiedziała do mnie – gwoździe można prostować. Ona i za sto lat nie będzie śmierdzieć.
- Na pewno – powiedział dziadek. - Już robaki konsumują.
- Zagryzaj, synku, na zdrowie. Spróbujesz...
- I padniesz.
- Żeby ci szczecina na języku wyrosła. Jakby co – siedzę tam, gdzie zawsze.
- Jakby co – nie ma strachu, trafimy po zapachu.
- Zdrowia – szczęścia.
Odeszła.
- Szatan baba – cmoknął dziadek Chaim. - Co ja mówię – szatan wysadzany brylantami.
- Ale skubnąłeś ją fachowo.
- Kto to słyszał, żeby co dzień za wszystko płacić. Za co bym żył? Nie wiem, jak tam u was, ojczulku, ale nasz socjalistyczny, z przeproszeniem, emeryt ma ten jeden grzech, że nie chce zdechnąć od razu. Dobra, zagadłeś o Beni. Co byś, na ten przykład, chciał o nim wiedzieć, czego jeszcze nie wiesz? O mamusię nie pytaj, bo zdarzył się ten cud, że dała nogę zanim zdążyłem wrzasnąć po urodzeniu.
- To skąd wiesz, że akurat Benia był ojcem?
- A skąd wiem, że ja to ja? Pytaj ludzi, jak nie wierzysz. Matwieicz!
Podszedł rozdygotany staruszek w marynarskiej marynarce, trzeźwiutki jak nieszczęście.
- Prawdę mówię, Matwieicz? Nie musisz wiedzieć, o co chodzi.
- On nie ma potrzeby mówić nieprawdy. - Matwieicz puścił do mnie oko. - Człowiek uczony: Babla czytał, przed wojną wiersz do gazety napisał, jednym słowem – dwa słowa.
- Słyszałeś? - powiedział do mnie dziadek Chaim. - To teraz powiedz, Matwieicz, naszemu gościowi, kto ja, dajmy na to, jestem. Czasem nie Chaim z rodu I...tfu... Krzyk?
- Tak jest. On jest z rodu Tfukrzyk.
Dziadek nalał do kufla dobre pół stakana z butelki, która z mojej winy
przyplątała się do stolika, podał Matwieiczowi. Ten wychylił duszkiem i przestał dygotać.
- Z podziękowaniem, towarzyszu – powiedział do mnie salutując, i wrócił na swoje miejsce.
- Zasłużony kawalarz byłego Kraju Rad – wyjaśnił dziadek Chaim – były kapitan siedemnastej rangi. Zdegradowany i wywalony na zbity pysk z radzieckiej floty za to, że na paradzie najwyższe odznaczenie dyndało mu najniżej. Tłumaczył się, że z wrodzonej skromności.
- Ty wiesz, że jesteś synem Beni – powiedziałem. - A on wiedział?
- Nie za bardzo. - Dziadek Chaim dopełnił kufel z piwem wódką, schował pustą butelkę do kieszeni. - Dokonując z bożej woli cudu poczęcia nowego życia mój tatuś był urżnięty jak świnia. Mamusia, człowiek w tamtej okolicy zupełnie nietutejszy, z nieznanych powodów chrapała pod naszą stajnią, kiedy się tatuś o nią potknął, jak szedł zdychać na siano. Okoliczności poprzedzające ten wypadek były takie:
dziadek wlał do gardła pół kufla bez łykania – tego dnia mój tatuś Benia ze swoim bratem Lowką przejmowali rządy w rodzinnej firmie sposobem bicia swojego tatusia w różne części steranego pracą i przyjemnościami ciała. To było w dzień zrękowin nie znanejmi z bliska ni z daleka ciotki Dwojry.
- To wiem.
- Z całym szacunkiem dla nauki – gówno ty wiesz, ojczulku.
Pokazałem bufetowej dwa palce.
- Ma się rozumieć, z całym szacunkiem dla nauki – powtórzył dziadek Chaim i mówił dalej:
- Dziadek Mendel wstydził się wyjść do gości, bo był trochę poharatany. Na tę przykrą okoliczność mój tatuś, jako uważający syn, sprowadził mistrza japońskiej sztuki uzdrawiania od ręki. Ta sztuka się nazywa „reiki”. To obce słowo oznacza uniwersalną energię życia. Stało się to, co się musiało stać – dziadek przybył na uroczystość trochę tylko trzymając się swojej żony Nechamy. Mój tatuś, widząc swojego tatusia niemożliwie bladego w miejscach, które były sine, idącego jednak własnoręcznie, rzucił mistrzowi papierek. Mistrz chwycił papierek w locie, co jest bardzo trudne, jak się chwyta papierek. Mój tatuś powiedział: Patrzcie, państwo - głupi papierek, a jaka uniwersalna energia życia. A po cichu do mistrza: Ty stary oszuście, tatuś miał być jak nowy, a ja widzę, że on jest tylko przypudrowany. Wtedy mistrz powiedział te gorzkie słowa. Słyszeli wszyscy, którzy przyszli tego dnia pogrzać się przy cudzym szczęściu i wypić kropelkę darmowej wódki. Mesje Bencjon, ja słyszałem o panu same dobre rzeczy. Pan jest mądry człowiek, pan nie powie na czarne: białe, na białe: czarne. Pan wie, że dobry Bóg dał człowiekowi ręce, żeby robić z jabłka marmoladę. Ale jabłko z marmolady potrafi zrobić tylko Bóg. Nowy tatuś to jest rzecz poniekąd niemożliwa, on by się musiał drugi raz narodzić. Benia, chociaż czysty bandzior, był człowiekiem przyzwoitym, dlatego po tym przemówieniu schlał się jak nieboskie stworzenie. Nie to, co dzisiejsza buchalteria.
- Mało chleją!?
- Robiłem w łagrze koniem – też chlał: litr samogonu raz na tydzień, inaczej nie pociągnął. Ale czy przez to stał się człowiekiem?
- Siedziałeś w łagrze?
- Dał miłościwy Bóg tę łaskę.
- A ja wczoraj oglądałem jedną bramę. Kiedyś wpędzili przez nią mojego ojca - już nie wyszedł.
- Zajeździli, znaczy.
- Nie zdążyli. Z własnej ochoty podłączył się do prądu. Jego kumpel opowiedział.
- A ty tu, ojczulku, popijasz z Ruskimi, po matuszkie nie jedziesz, częstujesz.
- Ten kumpel ojca też był Ruski.
- Matwieicz! - krzyknął dziadek Chaim.
- Tu jestem!
- Przesiadaj się!
- „Jak jechać, to jechać” powiedziała papuga, kiedy ją kot Waśka wyciągał za
ogon z klatki – powiedział Matwieicz, nieśmiało przycupując przy naszym stoliku. - Coś mam zaświadczyć?
- My tu skubiemy naszego gościa jak francuską kaczkę, a człowiek przyjechał podzielić się z nami swoim smutkiem. Nie nawkładać takim pijawkom po mordzie? Ile masz przy sobie?
- Przedwczoraj miałem na kufelek.
- Prawdę mówi – powiedział dziadek Chaim – to to już wiem na pewno. A mnie zawieruszyło się akurat na całe pół litra, właśnie znalazłem.
Położył na stole garść zmiętych banknotów.
- Schowaj, dziadku – powiedziałem. -Jak się zawieruszyło, widać miało powody. U siebie groszem nie śmierdzę, ale jedna moja wypłata znaczy u was tyle, co dziesięć twoich emerytur.
- Z całą sympatią – gówno ci do moich emerytur, młody człowieku. Dobre twoje - dobre moje.
- Gwiżdżę na „twoje – moje”. Mam ochotę, to stawiam.
- A ja sroce spod ogona wypadłem?
Matwieicz nie wytrzymał.
- Żeby tak rozmazywać białą kaszę po czystym stole!
Zgarnął pieniądze, przyniósł flaszkę. Ja na to – drugą.
- Umrze bez butów w biały dzień pod płotem – wyjaśnił dziadek Cham Matwieiczowi.
Położyłem na stoliku dziesięć dolarów – cały mój kapitał, nie licząc biletu.
- Uch ty! - jęknął dziadek Chaim i przestał wyjaśniać.
- To jedziemy – zarządził Matwieicz, który już wszystko przygotował. -Za szczerą przyjaźń między mocarstwami reprezentowanymi przez tu obecnych!
I pojechaliśmy. Im bardziej jechaliśmy, tym bardziej się stawało oczywiste, że najprostszym sposobem naprawienia tego, co złe między psem a kotem jest to, co robimy.
- Co my takiego robimy, w razie by kto pytał? - wywodził dziadek Chaim. - O ile się nie mylę, siedzimy. Na siedząco człowiek z człowiekiem zawsze się dogada. Tylko trzeba znać proporcje. Weźmy takie rządzenie: nie znasz proporcji – lepiej nie zasiadaj, nie psuj powietrza, bo i tak zepsute. Patrzę trzeźwym okiem i widzę, że na jakiego dzikiego chrena matce naturze spodobało się dać niektórej głowie całą głowę? Po mojemu starczy pół.
- Żartujesz – mówił Matwieicz. – Niektórej głowie w ogóle nie potrzeba głowy, wystarczy kapelusz.

 

 

 

DZIWY PRZYRODY CZYLI: PANIE BOŻE, POMAGAJ

- Dobra – mówi dziadek Chaim – zanim zaplątał ci się język, opowiadałeś, że ojciec podłączył się w łagrze do kaloryfera.
- Do jakiego kaloryfera! - mówię. - Do prądu.
- Panie, Ty wiesz najlepiej, czego potrzeba Twojemu stworzeniu. Tatuś umarł na zawsze. To skąd się potem od niego nasłuchałeś o Syberii – przez telefon?
- Wybacz, dziadku Chaim, prawda jest taka, że trochę strach mówić.
- Mów, psia twoja mać, bo i tak jedno z dwóch: albo się podłączył, albo się nie podłączył.
- Chciał się podłączyć.
- I co – nie było prądu?
- Chodzi o to, że prawda jest w poprzek historii. W jakimś nieznanym kraju mogliby za to powiesić na latarni.
- O dupę potłuc taki kraj, gdzie prawda wisi na latarni.
- Sam też nazmyślałeś, że jesteś Beni Krzyka syn.
- Ty najpierw odpowiadaj, jak pytają, potem będziemy odróżniać prozę od poezji.
- Ojca uratował enkawudzista.
- I na zdrowie.
- Ty chyba nie wiesz, co znaczy powiedzieć głośno taką rzecz.
- Siedziałem piętnaście lat, a jakiś nieopierzony gawron będzie mówił, co wiem, czego nie wiem. Pluję na enkawude, tam też byli ludzie.
- U nas prędzej się wierzy w śmierć, życie jest podejrzane: albo sajensfikszn, albo kolaboracja.
- Ja kolaborowałem, ile wlezie: chlałem z enkawudzistą z jednego ogórka. Też, można powiedzieć, niezły fiks.
- Koło ojca znalazł się w ostatniej chwili oficer. Kto uwierzy, że taki podał rękę?
- Widać miał oczy, jak się znalazł, Ile się staruszkowi, w takim razie, pożyło?
- Osiemdziesiąt cztery.
- Proszę, co oficer potrafi. Co ojcu nagadał?
- Najpierw podskoczył, złapał za kołnierz, potem normalnie, jak człowiek: że też ma wszystko w dupie, ale – musi, że koniec sam przyjdzie.
- Chwała Bogu, masz trochę trzeźwych dzieci, matko Rosjo.
- A u nas, widzisz, przyjął się inny obrazek: na przykład, gówniarz Morozow wydaje własnego ojca. Mój tata też miał przyjemność: zwiali z kumplem z łagru. Jednego rana znalazł ich w stogu siana kołchoźnik. Bardzo był współczujący, zaprosił do siebie. Jeszcze nie zdążyli zjeść chleba z mlekiem, już ich drapnęła milicja.
- Zatumaniła naród radziecka władza, co tu gadać. Każda po trochu tumani. Dziękuj Bogu, że ojcu akurat się trafił dalekowidz. Chyba, że ty, tego, kosmopolita.
- Tego czy tamtego, co szkodzi podziękować. Kiedyś słyszałem od jednego dziadka, jak jemu dziękowali. Też dziw przyrody: pomógł oficerowi SS.
- Uch, swołocz! Jakim to, bladź, niepisanym prawem?
- Bez prawa. Pod koniec wojny nasi pędzili jeńców. Jeden zwiał, schował się u tego dziadka. Tłumaczył, że nie mógł odmówić, jak brali do SS, nikogo nie zabił, jest protestantem.
- Ciekawe, po co, suka jego mamunia, zwiewał, jak nie zabił.
- Przecież z nim nie siedziałem. Może – na wszelki wypadek.
- Dziadek uwierzył w wypadek?
- Uwierzył, nie uwierzył, ale – przechował. Gdzieś na początku siedemdziesiątych lat Niemiec przyjechał z córką dziękować. W sam raz przy dziadku był syn.
- Tfu, daj trochę odsapnąć od sensacji. Ja tu w pocie czoła opowiadam niestworzone rzeczy, a ten, patrzcie – na poczekaniu: pożenili się, mieli hitlerowskie dzieci, ja tam byłem, po żydowskiej brodzie mi ciekło.
- Nie ma ani jednego zmyślonego słowa. Jaki, po twojemu, zbrodniarz wracałby dziękować dobroczyńcy? Młodzi – no, już nie tacy młodzi – robią teraz poważne biznesy w Polsce. Dziadek – trochę dalej: zmarł pod koniec życia z przejedzenia. Wcześniej zdarzyło mu się być bogatym jak mysz kościelna.
- Znaczy – Niemiec dał papu.
- Na to wychodzi.
- Nie wierzę.
- Nie będę się zaklinał.
- Teraz wierzę. Cóż, wygląda, że trzeba będzie zakładać piątą ko...tfu... międzynarodówkę. Jeszcze tego nie było, żeby ruski Żyd z Polakiem rozczulali się w Odessie nad niemieckim szczęściem.
- Ale jest.
- Czy ja coś mówię? Nic nie mówię. Ja mogę tylko powiedzieć: Panie Boże, pomagaj w szczęściu, a jakby co, to i w nieszczęściu. Ale On i bez gadania wie, co robić, dlatego nic nie mówię. Ile to nam zostało po twoich amerykańskich kieszeniach?
- Nic nie zostało po kieszeniach, dziadku Chaim – to, co na stole.
- A jakim tytułem taka niepotrzebna mina? Nie gaś ducha, marnotrawny ojczulku. Flaszka, można powiedzieć, duża rzecz w razie dołożyć jeszcze jedną. To to już, przepraszam bardzo, nie da rady, żeby nie dołożyć – byłby wielki wstyd dla całego obszaru, jak by się wkradło podejrzenie, że stary Chaim wita gości, tylko nie umie odprowadzać.
- Znowu nie pozbieramy się z rozumem.
- Wypatrzyłeś w pobliżu coś mądrzejszego? To nie zawracaj gitary. Siądziesz, dajmy na to, innym razem, powiesz do krzesła: Gdzie to się podział dziadek Chaim?, a ja co – schowam się za przechodniego aniołka i będę udawał ze wstydu, że nie słyszę? Komu w drogę...
- Korzystajcie z usług kolei państwowych powiedział profesor Sieriebriakow wypijając butelkę „Stolicznej” i kładąc się pod pociąg. Siulim, międzynarodowa biedoto!
Patrzymy: kolejny dziw przyrody – dziadek Matwieicz z nienapoczętą flaszką!
- Siulim! - powiedzieliśmy w trzech naraz jak jedna osoba, i poszliśmy patrzeć z góry na latające odrzutowce.

 

 


MY BIEDOTA

Siedzimy w robocie przy ognisku i, opędzając się od komarów, uzgadniamy tekst naszej konstytucji. Właściwie – pierwsze zdanie, potem, wiadomo – samo leci. Idzie jak krew z nosa. Nareszcie Jasiu mówi:
- My biedota.
- Co – mówię - ”My biedota”?
- Co my biedota mamy brać w swoje ręce, jak wszystko pobrane?
Idzie do torby, wraca z drugą flaszką. Rzecz jasna – zwykły muł.
- Czyś ty zdurniał! - mówię. - Z takiego zdania chcesz robić konstytucję?
- A co – może nieprawda?
- Co z tego, że prawda. W konstytucji ma być po wojskowemu, jak w Piśmie Świętym: tak, tak, tak, tak. A ty pytasz, co brać.
- Bo nie wiem. Wałęsa kazał brać, to się ucieszyłem. Ale wytrzeźwiałem, patrzę: w ręku trzonek od łopaty.
- A gdzie reszta?
- Jaka reszta?
- Blacha.
- Myszy zjadły, głupio się pytasz. Skąd mam mieć na blachę, jak w sklepie same długi.
- To coś robił z tym trzonkiem?
- A bo ja wiem? Może się do kogo żaliłem albo ganiałem koguta, bo skacze na córkę. W każdym razie na kobicie nic nie było widać.
- Nie możesz zarżnąć?
- Zarżnąłbym, ale przecież na tych żyłach zęby się połamią. No i skąd bym wziął na drugiego? Co zarobię, to oddam i od nowa zdycham na krechę. Dzieci żują sznurowadła.
- Dokupisz, nie są drogie.
- Jeszcze się nabija. A ja się nie mogę nadziwić, że żyję. Z tych nerwów wydałem z kobitą ostatni grosz na flachę – niech się chociaż łeb pocieszy. Siedliśmy w kuchni, jak bachory poszły spać, popłakaliśmy. Teraz się, kurde, boję, żeby znów nie zaskoczyła. Chyba bym się powiesił, tylko nie mam na czym.
- To już dzieci zjadły sznurowadła?
Podnosi flachę. Trzęsie go ze wstrętu, ale chłop ma charakter.
- Czego ja, dupek, nie poszedłem za księdza? - mówi, kiedy obrzydzenie już mu przeszło.
Wywraca kieszenie.
- O – nie ma nawet na piwo. Tfu i z takim życiem.
Z kolei ja idę do swojej torby. Wracam zdziwiony z flachą.
- Ja znów nie mogę się nadziwić – mówię – za co chlam, jak nie ma za co.
- To samo ze mną: czym bardziej nie mam, tym więcej chlam, po prostu – bydlę.
Naraz oczy czerwone jak u królika.
- Jeszcze się tu porycz – mówię.
A jakże – ryczy. Chwila, dwie – nie więcej. Wyciera nos i znowu gada.
- Mówią: reprywatyzacja. A kto wystawił te pałace? My biedota, a teraz gówno nam do tego. Jak porządnemu człowiekowi pracy pęka łeb, rzyga gdzie popadnie, snuje się na kuroniówe jak pies z suchym językiem na wierzchu – nikt mu głupiej szklanki mineralnej wody nie zreprywatyzuje, nie mówiąc o piwie. Napluć na taką sprawiedliwość. Masz coś jeszcze?
Wywracam puste kieszenie.
- Myślałem, że masz. Idziemy do ciotki.
- Skąd ci wytrzasnę w lesie ciotkę?
- Chyba wyraźnie mówię, że – do mojej. Wczoraj dostała rentę.
- To dobrze, trochę kobita pożyje. Gorzej, jak by nie dostała. Wiesz na pewno?
- A skąd bym miał na muły?
- Głupio byłoby wyciągać babie z gardła ostatni grosz.
- Jaki tam ostatni – śpi na pieniądzach.
- Chyba że śpi.
Siadamy na rowery, jedziemy twardo, po wojskowemu. Jasiu, zdolna bestia, drze się na cały las:
- Lasko maja nebeska, glazowana!
Konstytucja to nie książka skarg i wniosków do szuflady – jak się palnęło A, trzeba palnąć B. Co „My biedota”? No właśnie.

 

 

CHCE SIĘ ŻYĆ

Śpię szybciej niż marszałek Kutuzow – ze cztery minuty na godzinę – więc zanim Jasiu się dowlecze do roboty – a też ranny ptaszek – ognisko już trzaska, gumiaki się suszą aż para gwiżdże, bo nie chce mi się wozić do chałupy i są na noc pod świerkiem albo pod śniegiem, ćmię czarnucha „don Pedro” - pięknie jest. Zanim nie przyjedzie Jasiu, bo wtedy nie ma ratunku – trzeba tyrać.
Przyjeżdża. Niby Jasiu, ale – nie Jasiu.
- Co się znowu stało? - mówię.
Siada na klocu, wyciąga fajkę, nic nie gada.
- Dobrze mieć kolegów, co od samego rana potrafią się znaleźć w towarzystwie - mówię – Dzień dobry panu. Jak się spało?
Przypala węgielkiem.
- Wykrakałem – mówi.
- Co – miliard w rozumie?
- Kobita zaskoczyła. Czterdzieści pięć lat.
- Uchlała się na urodziny?
- A tam – uchlała. Dziecko w drodze, mówię. Nie ma co marzyć o skrobance, jak ledwie starczy na chleb.
Strzał jak z armaty. Pękł bąbel na gumiaku – za blisko ognia.
- A niech cię piorun spali! - mówię. - Mam tylko na jedno wino.
Mówię, bo dla mnie, z zamiłowania – bezdzietnego, i to mańkuta, wiadomość jest straszna, co dopiero dla Jasia, jak ma czwórkę, z tego półtora, mówi, przez brak prądu zimą.
- Nie mam ani na jedno – mówi – ale ciotka wie, że się od wczoraj wieszam, to chyba poratuje.
- Zaradny jesteś.
- Inaczej by nie dała, już trochę nagrabiłem.
- Ty dziadu z babą – starą ciotkę na takie plewy? Miałem cię za człowieka.
- Postaw się na moim miejscu, to też cię będę miał.
- Nie umiem się stawiać.
Siadamy na rowery.
- Nie ma się co spieszyć – mówi Jasiu – w tych okolicznościach sprawa jest jak w banku.
- Najważniejsze, że czysta – chodzi o życie.
- O to chodzi. Poza tym ciotka przepada za srajduchami, swoich nie miała. Wiesz, w razie czego, co masz gadać?
- A bo to pierwszy raz umierasz?
- Za nowych czasów miałem dwie piękne niespodzianki – mówi Jasiu, jak już jedziemy równą drogą. - Pierwsza – jak umarł ojciec. Pójdę do piekła, ale – niech mu tam lekko będzie – taka jest prawda. Akurat miałem długów coś ze trzy bańki, wypłata – trzy i pół z rodzinnym. Skórkowego za ojca wziąłem cztery, „Solidarność” kapnęła pół banki – pożyłem jak człowiek. Sobie nie myśl, że to-tamto. Po prostu spokojnie się zjadło obiad, kot nawet dostał, kupiłem dzieciakom buty, z kobitą wypiłem raptem litra za cały miesiąc.
- A druga przyjemność?
- Po pół roku matka poszła za ojcem. Wszystko się powtórzyło, z tym, że na wypłatę wziąłem trzy bańki. A teraz – kaplica. Ile to można mieć ojców i matek.
Suniemy bez pośpiechu z wiaterkiem w plecy. Można powiedzieć, że sama nas popycha cudowna polska jesień – czas płodów, żółci i przetworów. A z przodu – cały dzień, nie byle jaki, tylko – boży. To z takiej racji myśleć o kłopotach? Może to nawet wygarnąłem, bo:
- Zgadzam się z przedmówcą – mówi ponuro Jasiu. - Aż człowiek psu zazdrości, tak chce się, kurwa, żyć.

 

 


BEZROBOTNY NA URLOPIE

Wyleciałem z czarnej roboty za niemoralność. Pan Jacek, wielkiej przyzwoitości gość, wściekł się, że szukam za jego plecami jakichś stawek, kiedy on sam z siebie chce dla mnie dobrze, poczerwieniał, wypłacił zaległości co do grosza, wyrzucił mnie na bruk. Nie powiem złego słowa. W ogóle nic nie powiem, mam poważniejsze sprawy, na przykład – co robić z nie znaną bliżej masą wolnych dni. Nie bardzo lubię grzecznie spać, więc czasami jest kłopot, jak mnie trzeba zostawić samego.
Jednego razu żona wraca z pracy, a ja leżę w kuchni na podłodze. Zachodzi od głowy, nachyla się – odrzuciło ją.
- A jakże – mówi – mój piołun na spirytusie.
- Masz mnie za rabusia? Myślisz, że zeżarłem twój piołun?
Podsuwa butelkę – w środku jakieś glony. Oglądam, wącham, przechylam nad językiem – spadły może dwie krople.
-Tfu! - mówię. - Teraz sobie przypominam. A ja, dureń, myślałem, że to ziołowa herbata.
- A nie pomyślałeś, że jak coś stoi w pawlaczu w moim bucie, to nie po to, żeby ktoś znalazł?
- Jasne, że pomyślałem. Ale najpierw mnie zaciekawiło, co to robi w takim miejscu, że trzeba włazić po drabince.
- Boże! Dziad, oszust, a jeszcze – złodziej. Tylko tego brakowało.
- Od razu: „Boże”. Każdy się może pomylić.
- Oj ciężko się pomyliłam. Ty w ogóle nie masz sumienia.
Już chciałem powiedzieć coś gorzkiego, żeby w pięty poszło – że jak wytrąbiłem to paskudztwo i kładłem się zmęczony na podłogę, nic mnie nie ruszało, tylko właśnie sumienie – nawet chciałem wstać, nalać wody do butelki. Zamiast tej prawdy powiedziałem nieoczekiwanie inną:
- Nawiasem mówiąc, zanim cię niepotrzebnie spotkałem, byłem taki jak ty - odpowiedzialny i prawdomówny.
- Umrę ze śmiechu. Chyba – jako zygota.
- Nie uczyłem się oszukiwać na bezludnej wyspie.
- Po co miałeś się uczyć – masz to wrodzone.
- Skąd się wziął ten zwyczaj, że tylko powiem coś mądrego, zaraz jest użyte przeciwko mnie?
- Nie wiesz?
- Też masz coś wrodzonego?
- Idiota. Postaw się na moim miejscu – pracuj, sprzątaj, pierz, ja wyskoczę na piwo. Raz na dwa miesiące dam pół wypłaty, powiem wesoło, że cała, i znów skoczę.
- A skacz – od dziecka jestem samowystarczalny.
- Niedługo będziemy obchodzić dwudziestą szóstą rocznicę twojej
samowystarczalności w moim towarzystwie. Chyba przyrządzę uroczysty obiad.
- I sama zjesz. Od dziś przechodzę na swój garnuszek.
Chciałem ją dodatkowo przygwoździć mocnym słowem, ale się zapodziało. Rozmowa poszła w niewłaściwym kierunku. A chodziło o drobiazg: planowałem udowodnić, że wszystko przez nią. Jestem oszust, bo się boję w tym domu mówić prawdę. Czyli że ona ma równy udział w moim grzechu, jak nie większy, bo jest przyczyną, a ja co – mały, wystraszony, Bogu ducha winny skutek. Żeby nie ona, chodziłbym po świecie z podniesioną głową – bo kto by mnie rozliczał? Tyle tylko
miałem powiedzieć. Ale że się zająknąłem, a ona to wykorzystała – musiałem się ustosunkować. To ona znowu. To ja też. A ona cztery razy. Aż tyle naraz nie potrafię - pogubiłem się, nie wiem, gdzie jajo, gdzie kura.
- Idź – mówię – babo, lepiej spać.
Nie odpowiada. Do niej niepodobne. Rozglądam się: leżę, sierota, na podłodze przy butelce z glonami i debatuję sam ze sobą, a pięć po trzeciej. Ona wraca pół do czwartej. Jak skoczę z podłogi. Chlust wody z kranu do butelki, butelkę – do pawlacza, okno – na oścież, garść kminku – w dziób, gryzę jak ekspresowa mysz, zapijam dezodorantem. Wchodzi.
- Co – mówi – tak pachnie?
- Posikałem się na twoją cześć.
- Gdzieś się wybierasz?
- Gdzie tam, zmęczony jestem – dorabiałem klucz do piwnicy.
- To się połóż, zaraz zrobię coś do jedzenia.
Szybko uciekłem, bo ona potrafi nie tylko po zapachu. Pstryknąłem tele-morele, zamknąłem oczy. Leżę do góry brzuchem i tu się zgodzę z każdym, że rodzina to dobra rzecz. Pomału nadchodzi śpik. Słyszę końcem ucha, że bezrobocie się zmniejsza.
-Daj Boże – mruczę - aby nie za szybko.

 

 

NIE BĘDZIESZ MAŁPĄ, CHOĆBYŚ CHCIAŁ

- Chyba wreszcie sama zrobię te kafelki – mówi moja żona w typowy dla niej rudy sposób.
Chodzi o to, że odpadają. Zawsze mam sporo czasu, ale akurat nie w tej chwili. Ta nie popuszcza – brzęczy rok, drugi, trzeci. To dopiero trzeba mieć cierpliwość, żeby tyle brzęczeć. A przecież prócz kafelków jest jeszcze życie.
- Telewizor sobie lata – mówi – a on śpi.
- Nie śpi, tylko rozmawia sam ze sobą. Poza tym masz rację – po co on, głupi, lata.
Prztyk – i po głupocie. Ale nie u wszystkich.
- Oczywiście, musisz spać w ubraniu – mówi.
- A człowiek w ogóle coś musi? Samo się robi.
- No właśnie. Od stu lat porządek w twoim pokoju sam się robi i nie ma końca.
Mój porządek to jej nie spełnione hobby. Jak byśmy mieli piętnaście pokoi, w tym jeden mój, to właśnie ten nie da jej spać. Musiałem w tej sprawie wydać dekret:
- Osobom obcym wstęp wzbroniony!
Nie pomogło. To z grubej rury:
- Kochanie, może się mylę, ale zdaje mi się, że widzę swoimi oczami, nie - twoimi, więc się od mojego pokoju odpieprz.
Poszła jak zmyta, bo nie cierpi tego kochanie. Ale nie z pustymi rękami – po drodze gacie do prania mi ukradła, których i tak nie noszę. Taka już jest, że nawet na własnym pogrzebie – niech jej ziemia lekką będzie – wysunie się, niebodze, rączka spod pokrywki i poprawi falbanki. Ja znów nie znoszę, jak się ktoś za blisko pęta, a jeszcze – grzebie.
- Ja bym na twoim miejscu się zapięła – mówi po raz stutysięczny.
- Po co – żeby się znów rozpinać?
Słynna kobieca logika, co tu gadać.
Kiedyś nie wytrzymałem. Zrobiła obiad. Nie musi – robi, bo inaczej nie potrafi żyć.
- Jedz – mówi.
Wcale nie muszę jeść, ale nie będę się wygłupiał. Poza tym jestem, wstyd powiedzieć, delikatny. Stawiam gar z zupą na kolana, biorę łyżkę. Patrzy jak sowa na zajączka. Od razu mi łyżka staje w gardle.
- No nie! - mówię. - Jeszcze mnie będzie uczyć jeść.
Przebrała się miarka. Odstawiam dotknięty do żywego garnek, idę w świat – do zoo. Staję przed znajomym szympansem, a w środku mnie telepie.
- Normalnie ci zazdroszczę – mówię. - W twoim świecie każdy zna swoje miejsce, jest szacunek dla drugiego, mały nie może być za bardzo śmiały, bo przyjdzie duży i mu wkurzy. U mnie – sam widzisz, co się dzieje: przyjdzie kurdupel, choćby – dama, palnie dużego z procy zza winkla w czółko i po herbacie – umarł król, niech żyje demokracja, ja teraz rządzę.
Na to małpa wyszczerza zęby i pokazuje gest Kozakiewicza. A przecież w tym czasie żona była dopiero jasny szatyn i nawet największy chiromanta nie miał pojęcia, że będzie jakiś Kozakiewicz. Więc co to miało znaczyć?
Kapnąłem się dopiero po latach, kiedy już był Kozakiewicz, a żona nie mówiła do mnie inaczej jak:
- Że też musiałam trafić na furmana. Gdzie ja, idiotka, miałam oczy?
Mniej więcej to samo wyraził szympans, tyle że nie tak głośno: Nie będziesz, człowieku, małpą, choćbyś chciał, najwyżej – jej karykaturą.
Logika ewolucji jest okrutna.

 



ZNÓW PSYCHOPATA COŚ USTRZELIŁ

- Co by pani wzięła na bezludną wyspę? - pytają w telewizji.
Strzelam bez namysłu:
- Szczelną kabinę.
Radio sąsiadki klepie bez końca „Zdrowaś, Maryjo”. Nie przeszkadza mi, że bez końca, chociaż wygląda na mowę do głuchego, przeszkadza, że – całą parą. Za jednym zamachem są bite kotlety, stąd radiu potrzebna siła przebicia.
Weź powiedz w świętym kraju, żeby anielskie chóry skamlały trochę ciszej - wyjdziesz na prześladowcę. Kościół wygrywa jak katarynka: „Komunizm to ateizm”, „Komunizm to niechęć do Boga”, „Komunizm to walka z Kościołem”. Akurat mówi prawdę i w tym sęk – kiedy się wbija w słabą głowę taki jednokierunkowy schemat, to potem jak z Kowalskim, co ukradł, czy jemu ukradli, łatwo o odwrócenie kierunku – głowa już samodzielnie dokona odkrycia, że ateizm to komunizm, i przypadkowy bezbożnik może zarobić kuflem w łeb jako czerwona gwardia. Jedna z lokatorek dostała od tej pani po ryju za mniejsze głupstwo. Nie mam zamiaru ginąć przez ideologie.
- Poczekam – mówię – uzbiera się więcej, wkroczę jak Batman – bez podtekstów.
Uzbierało się: piękne chłopaki jej urosły, zaczęły szaleć po mieszkaniu na deskorolkach, grać w piłkę, uprawiać dyskopolo i inne dyscypliny, które doprowadzają do grobu.
- Czas na mnie – mówię jednego razu, tracąc przytomność z nerwów.
Idę na górę, mówię, że gdyby rodzice uczyli dzieci od kolebki liczenia się z otoczeniem, do czego zachęca drugie z głównych przykazań, wdzięczność otoczenia nie miałaby granic, a polska papuga, nawiasem mówiąc, nie ugotowałaby się w kokakoli jak pijany furman. Znajomi diabli wiedzą, ile mnie kosztowało, żeby wygłosić to na spokojnie.
- Jeszcze nie ma dziesiątej – mówi baba – dopiero za pięć, więc pozwoli pan, że na razie wolnoć, Tomku, w swoim domku.
- To Tomek ma swój domek? Zdawało mi się, że mieszkamy na grzędach w betonowym kurniku.
- A daj ty mi święty spokój, buszmenie p...! Dzieci mu przeszkadzają!
Poobrzydzali mi jeszcze parę minut życia w majestacie prawa. Rodzice jak to rodzice – mają do powiedzenia jedno: „To są dzieci”, a prawo nie ściga dzieci na deskorolce. Przez resztę nocy mówiłem do ściany o bezstresowym wychowaniu, które jest znacznie łatwiejsze niż produkcja bomb z opóźnionym zapłonem, w dodatku – niekaralne.
Rano zaczęło się dziać nad głową coś takiego, że od razu było jasne: zemsta. Ma się rozumieć – przy akompaniamencie „Kiedy ranne wstają zorze” i „Zdrowaś Maryjo”.
Pomęczyłem się parę tygodni, licząc, że im się znudzi. Gdzie tam – zemsta to słodka rzecz. Polazłem do administracji kurników. Ledwie zacząłem mówić,
- Słyszałam – mówi administracja.
- Co pani słyszała? Nic nie powiedziałem.
- Pana sąsiadka się skarży, że pan zakłóca spokój.
Ołówek mi wpadł z kieszeni do ręki, zaczął pukać w stół.
- A to zaradna bestia! - mówię. - Nie powiedziała czasem, z jakiego powodu zakłócam?
- Powiedziała, że dzieci normalnie się bawią, a pan się awanturuje, bo nie ma pan swoich.
Nie bawiąc się w definicje normalności zeznałem prawdę.
- Czy pan nie jest przewrażliwiony?
- Jak najbardziej – nawet sikam tak, żeby nie zakłócać spokoju tym pode mną.
- Boże! Ale to musi być katorga taki sąsiad! Mógłby pan nie stukać tym
ołówkiem?
Ołówek wiedział, co robi.
- Nie jest pani przewrażliwiona? Co dzień mi puka w głowę tysiąc ołówków.
Pani pokwaśniała.
- Nie zazdroszczę ludziom – mówi – takiego nerwowego sąsiada.
- Jak była pani uprzejma się przekonać, nie ma obiektywnej miary wrażliwości. Fanaberie, które się nazywają normalnością...
- Przepraszam, jestem zajęta.
Kot odwrócony ogonem, sprawa przerżnięta. Wróciłem do normalności.
Wieczorem telewizja podała, że znów jakiś psychopata coś ustrzelił.

 


DOSTAŁEM WYROK

Siedzę w pustym przedziale, pociąg trzęsie na równej drodze. Słyszę:
- Wiecie wy chociaż, w jakim świecie żyjecie, szwejku?
Nikt nie odpowiada, to mówię:
- Melduję posłusznie – w najbardziej tolerancyjnym na świecie. Tu się mówi:
„Żyd, a l e porządny człowiek”, ,”Ukrainiec, a l e na miejscu gość”.
- Jesteście Żyd?
- Mnie tam wszystko jedno, kto jestem. Nos mi się zadarł, bo wjeżdżałem w życie nogami do przodu – tyle wiem na pewno.
- Macie rodzinę?
- Melduję posłusznie, wyszedłem na człowieka sam z siebie.
- Przestańcie się bałwanić – pytam, czy macie żonę i dzieci.
- Uchowaj Boże, panie poruczniku! Na tyle, jako notoryczny idiota, to już jestem odpowiedzialny, żeby nie robić głupstw.
- To ja, według was, robię ze swoją żoną głupstwa?
- Co też pan mówi! Rodzina – święta rzecz, tylko zależy kto się do tego zabiera. Taki jak ja narobiłby bałaganu, potem nieprzeliczone pokolenia nie mogłyby się pozbierać. Co innego pan porucznik – byłaby wielka strata, gdyby pan miał, na przykład, tylko piątkę.
- Nie róbcie ze mnie królika.
- Tych rzeczy się nie robi, panie poruczniku, to jest dane z nieba. Ktoś lubi białe, ja – czarne, na to nie ma rady, Kiedyś nawet stałem przed sądem za uchylanie się od dzieci.
- Przestańcie już zmyślać!
- Naprawdę jest taki sąd. Mieści się w przychodni „U Macieja”. Koledzy z ulicy co rusz się dopytywali, czy już coś mam.
- Z jakiej racji – mówię – mam mieć, jak niczego nie potrzebuję.
Niektóry nie może znieść, że u drugiego jest inaczej niż u niego. W końcu zdenerwowali się właśnie „U Macieja”. Byliśmy po paru kolejkach. Niejaki Burawec – z pierwszą żoną ma czwórkę, druga uciekła – mówi:
- Czemu ty, szwejku, w końcu nie masz dzieci?
- Przecież ci – mówię – nie urodzę.
- Powinno się takich rozstrzelać – mówi Braszkowa, bardzo bogobojna niewiasta: w domu ósemka, dziewiąte właśnie się szykowało -Po co to w ogóle żyje.
Lubię Braszkową, bo po dwunastym kielichu ze wszystkich chłopów tylko ona się rwie do trzynastego, nie licząc tych, co wytrąbiła pod stołem.
- Szkoda kuli – mówię – stylonowego sznurka, jak za długo nie trzymać na słońcu, starczyłoby do ostatecznego sądu.
- Przyłożyłbym mu kuflem – mówi Maciej, właściciel przychodni – ale lubię skurczygnata, bo ma talent do innych rzeczy. Miałbyś u mnie, sieroto, bezpłatny abonament do końca życia, jak by tu siadywała co dzień dziesiątka twoich szwejków.
- Rozstrzelać i powiesić – mówi Braszkowa – dawno proponowałam. Ten bydlak to jedna kpina z tysiącletniej tradycji – pracuje, świnia, w niedzielę.
Koledzy się przeżegnali.
- Ooo, bratku – mówią – w niedzielę to ty się nie dorobisz.
- Nie ma mowy, że jest za aborcją, niewyparzony komunista – judzi Braszkowa.
Ta, jak strzeli – samo trafne.
- Dobrze, żeś przypomniała -mówię. - Kiedyś odbiła palma i robiłem nawet w Palmową.
Właśnie w święty dzień, panie poruczniku, Burawec nie wytrzymał – stłukł żonę tak, że zwiała na dobre, a sam poszedł się doprowadzać do nieprzytomności. Nikt na to nie patrzył, bo wszyscy patrzyli na mnie, że pracuję.
- A względem aborcji... - mówię.
- Rozstrzelać, powiesić i rozpuścić w kwasie, żeby nie dawał przykładu – mówi Braszkowa.
- Przykład już dany, dziewico dziewięciokroć przedziwna – mówię. - Znany Syn znanego ze słyszenia Ojca też się nie palił do powiększania liczby znanych osób – to co się czepiasz przypadkowego szwejka.
- Nie wycieraj sobie gęby świętościami, łachudro!
- Co rusz – mówię – jakaś ruda mysz staje w obronie góry. Niedawno jedna babcia chciała mnie poczęstować laską w autobusie, że nie przestrzegam drugiego przykazania jej wiary, bo dwa razy w jednym zdaniu nazwałem górę „górą”nadaremno. Sam wiem, że – nadaremno.
Polałem kolejkę, trąciłem się z Braszkową.
- Twoje podejrzane zdrowie! -mówię.
- Abyśmy zdowi byli tak, jak siedzimy! Z innym padalcem nie trąciłabym się nawet lewą ręką.
- Co by to było, jak by tak wszyscy? - mówi były prokurator Kuderka.
- Co -mówię – „wszyscy”?
- Jak by tak wszyscy nie mieli dzieci.
- Aż taką wyobraźnią nie mogę się pochwalić, ale prokuratorzy po to są, żeby zadawać podchwytliwe pytania. Braszkowa liczyła do dziewięciu i nie pytała, co by było, gdyby wszyscy.
- Złaź ze mnie, świętokradco! - mówi Braszkowa.
Polewa sobie pod stołem, trąbi też w tajemnicy – myślałem, że jej szyja pęknie. Jak wlazła pod stół czarna ze złości, tak wyłazi czerwona. Z tymi kolorami, panie poruczniku, to jedna heca. Kiedyś dobry znajomy wyprowadził mnie w pole i pokazuje: „Patrz, ta czerwona zaraza nawet dach stodoły ma czerwony”. Przegapił róże w swoim ogródku i własny czerwony język. Braszkowa śpiewa „Wszystkie nasze dzienne sprawy przyjm w ofierze”.
- Jak się skończyło?
- Melduję posłusznie, przysolili mi dożywotnio panny nad głową – z bachorami. Właśnie przeżywam trzeci rzut: nauczycielka muzyki z parką bezstresowych bandyciątek. Rozumie się samo przez się, że bandyciątka – wartość najwyższa, nad tym nie ma już nic. Jeżdżę pociągami, bo tu idzie się zdrzemnąć. W tej uroczystej chwili sąsiadka pewnie rżnie „Lulajże, Jezuniu” na kontrabasie.

 

 


SMUTNA WIADOMOŚĆ: TRZEBA SIĘ SZYBKO CIESZYĆ

W martwym języku żywego Kościoła „melioracja” znaczyła ulepszanie i dalej znaczy, ale wszyscy machnęli lekko ręką i melioranci popadali jak muchy. Profesor był ostatni, co trafił do nas za operatora łopaty zanim wylecieliśmy do kupy na zbity pysk.
- Ludzki gatunek zajeździ sam siebie grubo przed tym, jak fajtnie ostatni wróbelek – powiedział ni z gruszki, ni z pietruszki, śniegiem zakąszając.
Przyjemnie słyszeć w lesie nie o Maryni i że się nas ma za rozumnych.
- A to z jakiej racji? - mówimy strząsając kieliszek przed oddaniem w kolejne godne ręce. - Pewnie, że na drugi dzień po sprzątaniu świata jest trzy razy więcej śmiecia niż przed sprzątaniem, ale to jeszcze nie katastrofa.
- Nie chodzi o śmieci – o centralę pod czaszką. Mieliście okazję widzieć za komuny, co centrala potrafi. Rozum, jako wybryk natury, nie od dziś majstruje złośliwie przy automatycznych regulatorach życia – na przykład, leczy choroby – a sam jest za głupi, żeby regulować. Wlazł na gruszkę, trząsł pietruszkę, cebula spadła- tyle można o nim powiedzieć.
Patrzymy, co on, biedny, bredzi. Przerywanie ciąży z przyczyn egoistycznych jest zakazane nawet dla chłopów, za namową bożego polityka Polska śmiało wyżywi sto milionów – potem rozum pomyśli, jak wyżywić dwieście i tak dalej, coraz więcej Chińczyków gada po chińsku, naturalne wartości zostały poczęte nie przez co inne, jak przez Rozum, a regulują aż miło słuchać.
- Ktoś ci, chłopie, na coś nadepnął – mówimy. - Właśnie dzięki rozumowi jest, co jest – gorzej być nie musi. Kraczesz jak stara wrona przy kości.
- Postawcie myśliciela zamiast świateł na skrzyżowaniu w godzinie szczytu - będziemy widzieć, kto kracze. Instynkt, jako najlepszy porządkowy, został zmieszany z błotem przez cywilizację – w związku z tym czas największego pasożyta jest policzony.
My starzy melioranci nie liczymy czasu – patrzymy po słońcu, mamy w krzyżu albo jeszcze niżej, a tu taka wiadomość. Łzy nam stanęły w oczach i pusta flaszka.
- Niechcąco się dowiadujemy bardzo przykrych rzeczy – mówimy. - W takim razie od tej chwili się nie chce żyć.
- A mnie się właśnie zachciało.
- To po co zwiałeś od swojej starej na koniec świata?
- Właśnie dlatego. Muszę się szybko cieszyć słońcem zanim zgaśnie.
I opowiedział przejmującą historię:
- Chciałem dobrze, moja stara – też. Wyszło całkiem do dupy. Jak rozum tak się rządzi na najmniejszym podwórku – co mówić o większych?

 


MYŚL I STEREOTYP

Ponury żart natury: calutka ludzkość przychodzi na świat z głową; co drugi aktorzyna ma postawiony kołnierz; pan młynarz w jednym się zgadza z panią młynarzową; dobrze, bo górą nasi – źle, bo pod spodem ryje Żyd; siuśmajtki mówią: Ja myślę...; w koncertach życzeń życzą samych słonecznych dni. A my zdychamy od słońca.
Przywiozłem torbę siarki dla ochłody.
- Jedno, czego najbardziej nienawidzę – mówi Profesor – to stereotyp.
Rozpiliśmy po jednym.
- W tym sęk – mówię – czy da się bez tego żyć. A drugie?
- Co - ”drugie”?
- Czego najbardziej nienawidzisz.
- A ile może być „naj” w jednym?
- Kumpel zaczynał co drugie zdanie: Chciałem powiedzieć jedno... . Jak kończył - zbierało się sto.
- Moja stara też chciała jedno: Jest źle, bo pijesz. Mogłem żartować: Piję, bo jest źle, ale bym kłamał. Język jest narzędziem poznania. Jaki bełkot – takie poznanie.Słuchałem cierpliwie trzydzieści lat. Ani razu nie była uprzejma zauważyć, że nie piję przeciw niej. Piję, bo jestem humanista – prosta rzeczywistość to dla mnie za mało. To ona się męczyła jak zły pies na widok mojego kapelusza.
- Nie było powodu?
- Dajcie człowieka – powód się znajdzie. W końcu żal mi się zrobiło, że umrze w ciemności. Chcesz widzieć, katarynko -mówię bez złości – co będzie, kiedy będzie, to patrz. Dla eksperymentu zostałem abstynentem.
- Ciszej, bo moja usłyszy!
- I co się zmieniło? Zabrakło większego pretekstu do szkolenia mnie – znalazła sto mniejszych, jeden śmieszniejszy od drugiego. Słaby w myśleniu ulega złudzeniu, że naturalnym sprawcą jego wyjątkowych nieszczęść jest drugi człowiek, nie – on sam.
- Ty nie ulegasz?
- Jestem pogodny pesymista. Kolejny raz zarobię kuflem w łeb – od razu mówię sobie: Po cholerę znów tam lazłeś!
- Zwiałeś z domu. Czyli ona też była dla ciebie nieszczęściem.
- Bez przesady – ileż można słuchać, jak brzęczy mucha. Spokojnie oddaliłem się ku słońcu.
Wyjąłem nowe flaszki. Profesor zaczął mówić o rozszerzaniu się wszechświata.Wygląda to tak: z przodu samotnie pędzi żywa myśl, z tyłu się wlecze kupą stereotyp. Odległość między nimi wciąż się zwiększa.
- Ciulowo – mówię – jak tak. Liczyłem, że jeszcze się z żoną spotkam. Ale powiedz: kiedy się wie, że nie wiadomo, gdzie we wszechświecie przód, gdzie tył - to czy w ogóle wiadomo, co się wie?
- Coś jednak się wie – inaczej by się ludzie nie wieszali.
Myślałem, że z mocy wina tak gadamy – a ten naprawdę się powiesił. Nie od razu – gdzieś rok po tym, jak wiatr historii wydmuchał nas z lasu na otwartą przestrzeń, znaczy – na bruk. Murzyn zrobił swoje i paszoł won. W Ameryce, jak drogowy walec przejedzie człowieka, to chociaż ktoś zapyta: Nic ci nie jest? W naszym nareszcie wolnym kraju, w odróżnieniu od mrocznych lat komuny, wisielców teraz na pęczki, ale kto by tam takich pytał – pies nawet z kulawą nogą nie obsika. Profesor wybrał świerkowy sęk grubości słomki – pokazałem mu kiedyś, co
potrafi utrzymać taki knyp, jeśli zaczepić sznurek przy samym pniu – i zażartował. Sznurek też miał ode mnie: zostało z rybactwa parę kilometrów, to rozdaję komu potrzeba, dla mnie – starczy.
- Tchórzostwo i głupota – powiedział mój rudy stereotyp, malując się do roboty.
- Będziesz Profesorem – powiedziałem – to pogadamy. Na razie siedź, ślepoto, przy swoich kolorach.
Na drugi dzień po pogrzebie dostałem telegram: O dupę tłuc i stereotyp i myślenie stop do widzenia.
Poszedłem do lasu. Już miałem na końcu języka dzień dobry ... i się urwałem z choinki.

 


NIE DOBIJA SIĘ KONI

Zgadaliśmy się z Profesorem o eutanazji. Nie było nic pilnego, robiliśmy na dniówkę – maszyny stały, my siedzieliśmy. Tylko ptaszki śpiewały.
Naraz przylatuje Backaj – operator koparki.
- Heniowi konia zabiło!
Ten Heniu ciął las po sąsiedzku. Zabiło, to trudno – poszliśmy oglądać. Po drodze poznaliśmy szczegóły: Heniu tak sprytnie spuszczał świerk, że – prosto własnemu koniowi na grzbiet.
Pierwszy raz zobaczyłem umierającego konia. Leżał spokojnie, bez nerwów, od czasu do czasu cicho westchnął. Z człowiekiem bywa różnie. Kiedyś zanosiłem do kostnicy jegomościa, który zaczął umieranie od tego, że nakrzyczał i napluł na cały nasz gatunek reprezentowany przez pielęgniarkę.
Wacek akurat przywiózł wywrotką weterynarza. Ten postukał, popukał, kazał nam pomóc koniowi wstać: wstanie – będzie żył. Próbował, ale nie wyszło. Nie zauważyłem, żeby dostał znieczulenie na połamany kręgosłup.
- Do rzeźni – powiedział weterynarz – i to szybko.
- O ile szybko – mówię do Henia – to można spokojnie dobić siekierą na miejscu.
- Jak się dowiezie żywego, lepiej płacą.
Gdzie jak gdzie, ale do rzeźni wolałbym jechać martwy, niech sobie płacą jak chcą. A tu trzeba nie tylko jechać, ale najpierw – załadować.
Backaj wyrył koparką rampę w ziemi, żeby wywrotka stała niżej. Zrobiliśmy pochylnię z desek od konnego wozu i dumamy, jak wciągnąć po chrześcijańsku, przecież – nie kot.
- Wy sobie stójcie – zdenerwował się Heniu – a on mi zdechnie w lesie!
Backaj znów wsiadł do koparki, zaczął konia popychać. Trochę asekurowaliśmy,
żeby się nie poharatał, ale brzuch i tak sunął po gwoździach. Udało się, pojechali.
Wracają po godzinie.
- Szybko poszło – mówię do Wacka. - Jak żeście rozładowali?
- Wykiprowałem.
- Rzuciłeś na beton!?
- A co – miałem wynająć helikopter?
- Szczęście – mówi Heniu – że jeszcze żył.
- Niech to szlag – powiedział Profesor. - Dwa razy się zabić w jeden dzień.
Wcześniej gawędziliśmy o innym przetrąconym stworzeniu, którego, nie wiedzieć czemu, nie wolno zabić nawet raz – jak jest pilna potrzeba.

 


TYLKO W NIEDZIELĘ

Jako czarny charakter robiłem na czarno w rejonie starego młyna. Przy okazji skakałem po truciznę dla pana młynarza-emeryta.
- Skocz, Jurek, po fajki.
To było na „dzień dobry”. Za moje serce do smoły podarował mi niepotrzebny rój pszczół w kartonie i stary ul do remontu. Roiły się tego roku jak ludzie: czym gorsza pogoda, tym więcej matek. Musiałem się szybko zwijać, żeby nie narobiły głupot w pudle, bo patrzę, że zaczynają pracować, i to w niedzielę.
Napaliłem się na nowy zawód. Siedzę w ogrodzie pana młynarza, rżnę piłką, tłukę młotkiem. Przylatuje pani młynarzowa – a u mnie wióry lecą.
- Jurku – mówi – dziś jest niedziela.
Jak słyszę „Jurku”, zaraz bym strzelał z wiatrówki.
- Dzień dobry – mówię – mnie się podoba każdy dzień.
- Ale święty dzień trzeba święcić.
- Proszę uprzejmie, nie zabraniam.
Zakręciła się, zafurczała spódnicą, przyniosła nowe ramki. Guzik by przyniosła, jak by wiedziała, że ul jest dla mnie. Nie miałem zamiaru baby oświecać, bo ciekawiło mnie, co będzie dalej.
- Proszę – mówi – pełno nowych ramek. Po co ten dureń każe w niedzielę przerabiać stare. Będzie miał ciężki grzech.
Nawet nie spojrzę – rżnę, pukam. Siada koło mnie, papla o niestworzonych wartościach, wierci się – pchły gryzą albo chce sikać. Ja – nic.
- Ile potrzebujesz?
- Siedem.
- Tu jest dwadzieścia – rzucaj robotę.
- Dostałem rozkaz od pana młynarza. Młodszy stopniem nie będzie zmieniać rozkazów starszych.
- Ja ci nie rozkazuję, tylko – mówię: nie wolno pracować w niedzielę.
- To po co pani taszczyła ramki? Też – praca.
- Jaka tam praca.
- Taszczyć – można, pukać młotkiem – nie lzia? Gdzie kończy się dureń, zaczyna - idiota? Ale się pani nie martw – od jutra tak ciężki grzech jak praca przez całych sześć dni raptownie będzie cnotą.
- Nie stukaj tak głośno, człowieku! Co ludzie powiedzą!
Młyn jest bardziej przy mieście niż przy wiosce – wciąż się ktoś kręci jak przy skansenie, bo pani młynarzowa na okrągło handluje tanim barszczem dla wygłodzonej biedoty. Nie powiem, że tak się nazywa bimber, bo będę spalony ze wstydu.
- Mów pani od razu, że chodzi o ludzi, a nie zasłaniaj się pani wartościami.
- O wszystko chodzi, bezbożniku. Nie wiesz, co to jest siódmy dzień?
- Tego mnie nie potrzeba uczyć – jest między szóstym a ósmym.
Składa ręce jak do modlitwy.
- Jurku, bardzo cię proszę.
- Wybieram przyszłość: idę do piekła razem z pszczółkami. Widzi pani, jak zasuwają?
Zrezygnowała z molestowania. Może ze względu na lata, bo ma pod
osiemdziesiątkę.
- Ja tego starego zabiję – mówi. - A za ciebie, szatanie, się pomodlę.
Jest bystra – wie, że rozmawia ze ślepym narzędziem.
Poleciała na swoje klomby, narwała kwiatów. Myślałem, że z okazji świętego dnia tym właśnie będzie zabijać, ale za chwilę tuman kurzu pokazał, że pędzi w kierunku sanktuarium Matki Bożej Trzykroć Przedziwnej. Ten tuman jest siedem razy w tygodniu.
Nie wiem, czy coś tam załatwiła, w każdym razie stała się przedziwna rzecz: chcę przeflancować pszczoły z pudła do ula, a tu ani żywej duszy, tylko – niedokończony plaster. Pracujący rój nie ma tego zwyczaju, żeby ulatniać się w pół słowa jako całość.
- Cholera – mówię – myślałem, że już będzie sam miód.
Szukam w ogrodzie, po lesie, przetrząsnąłem nawet kawałek miasta – ani śladu. Co było robić – wracam do domu na suchy chleb. Naraz słyszę znajomy głos:
- Uszy do góry, Jurku! Szatańskie pszczoły pracują tylko w święte dni. Przylecą w następną niedzielę i dokończą.
Rozglądam się. Albo śnię, albo pszczoły rzuciły się na mózg: od sanktuarium w stronę młyna pruje pani młynarzowa na miotle.


Latarnia Morska 3 (7) 2007