Paweł Przywara „Zgrzewka Pandory”, wydawnictwo FORMA, Szczecin Bezrzecze 2008, str. 168

Kategoria: port literacki Opublikowano: czwartek, 25 listopad 2010 Drukuj E-mail

Stanisław Chyczyński


PANDORA, PRZYWARA, PANDEMONIUM  

 Paweł Przywara (rocznik 1968) jest doktorem nauk humanistycznych i członkiem kapeli rockowej „Euroman”. Jako prozaik (jego dorobek to kilka powieści) zaczyna święcić coraz większe tryumfy. Ostatnio najnowszą jego minipowieść „Zgrzewka Pandory” prezentowała w odcinkach prestiżowa TWÓRCZOŚĆ, a to przecież imponujące wyróżnienie. Nie byłbym zdziwiony, gdyby – podobnie jak „Paw królowej” – dzieło rzeszowskiego pisarza uhonorowano Nagrodą Nike. Od strony literackiej książkę tę sytuuję pomiędzy sensacyjnymi powieściami Witolda Horwatha a pisanymi młodzieżowym slangiem bestsellerami Doroty Masłowskiej. Nie ulega wątpliwości, że Paweł Przywara jest typowym postmodernistą – takim jest i takim chce być (aluzja do pewnego wyznania Fryderyka Nietzschego). 

 Nie zamierzam streszczać fabuły „Zgrzewki Pandory”. Sympatycy ponowoczesnej prozy sami ją poznają z wypiekami na twarzy. Gwoli ścisłości powiem tylko, że głównymi postaciami są tam dwaj zaprzyjaźnieni studenci KUL: Michał Dekutowski, zw. Rudym (socjologia) i Łukasz Poleski, zw. Polakiem (anglistyka i politologia). Bardzo sympatyczną i spontaniczną (bez ironii) jawi się Anna Dembicka – żona in spe jednego z nich, aktualnie studentka muzykologii. Do tego dochodzą ich akademiccy koledzy o pseudonimach Browar, Łysy, Bęben, Paker, Pumex, Klucha etc. A także szef lubelskiego WKU tudzież kilku funkcjonariuszy UOP (personalia celowo pomijam). Czas akcji: rok 1993, miejsce akcji: (głównie) Lublin. Minipowieść Przywary ma zatem charakter po części rozliczeniowy (przede wszystkim stan wojenny i jego mentalne konsekwencje), po części sensacyjno-łotrzykowski (działalność dawnej esbecji  w realiach transformacji ustrojowej, akcje studenckiej „partyzantki miejskiej”), po części satyryczny (niektóre sceny będące jakby migawkami ze sławetnego serialu „Świat według Kiepskich”). Została napisana wartko, z pazurem, z pomysłem. Autor operuje przeważnie kolokwializmami, subkulturowym żargonem (kumać, jarać, trawa, bejca, perła, gościówa, gan, koleś, etc.) i – mówiąc językiem Alutki Kubas – „plebejskimi skrótami” (hasz, Jaruzel, zbok, facio, spoko, cienias, muza etc.) Jak na rasowego postmodernistę przystało, hojnie rzuca słownym „mięsem”, chociaż stosuje archaiczne wykropkowania (np. k…, ch…,  g…). Dzisiaj taki zapis wulgaryzmów jest już „przestarzały”, więc być może chodzi o spotęgowanie efektu parodystycznego. Osobiście wolę jednak takie niemodne «wykropkowywanie», niż nachalny i ostentacyjny weryzm. Więc za ten narracyjny pomysł muszę Przywarę zdecydowanie pochwalić, jako też za sute wykorzystywanie przypisów do poszczególnych powieściowych sekwencji (rodzaj nowatorskich didaskaliów). Natomiast brakuje mi arcyciekawych, ważkich i błyskotliwych dyskusji studenta socjologii z adeptem nauk politycznych. (Wprawdzie nie spodziewałem się poziomu „Czarodziejskiej góry”, ale zawsze…). 

 Okazuje się bowiem, że reprezentanci lubelskiego środowiska studenckiego anno Domini 1993, w ujęciu Przywary, wypadają nader nieciekawie. Na ogół zajmują się wyłącznie konsumpcją piwa, paleniem trawy, adorowaniem (także werbalnym) haszyszu. „Bez haszu (którego już i tak nie ma i nie będzie) dzień się nie rozkręci w ogóle, pomyślał szyderczo” (s. 96). Mają obsesję na punkcie Wojciecha Jaruzelskiego i jego „wiekopomnego” manewru z 13 grudnia 1981. Wydaje się, że cała ich aktywność intelektualna jest napiętnowana tą polityczną traumą. Oto sedno ich historycznych refleksji: „(…) Jaruzel żyje w naszych umysłach i jest nie do usunięcia. Zwłaszcza jego oka, które nas nieustannie obserwują, które w skrócie zakodowaliśmy: JOKA…” (s. 159).
 
 Abstrahując od szlachetnej buntowniczości tych młodych ludzi, stwierdzić muszę, że ich tzw. ogólna postawa (jako studentów!) jest przerażająca. Sam też byłem studentem (w l. 1980-1986), brałem dziekanki, uchylałem się od służby wojskowej, kontestowałem. Dosłownie: nikt z moich kolegów nie zaczynał poranka od tęsknoty do trawki czy innego kompotu. Nikt nie ględził od rana do wieczora o esbekach (u Przywary „esbykach” – ciekawa przeróbka) lub o ponurym generale, którego odsyłaliśmy do wszystkich diabłów. Niektórzy słuchali Sex Pistols, Beasty Boys czy Motorhead, nosili glany, skóry, dredy. Wiadomo, wiara popijała i przypalała (gdzieś na balangach), ale sedno studenckiego życia wyglądało zupełnie inaczej. A studenci KUL-u uchodzili (w naszych oczach) za elitę młodych inteligentów. Przerzucali się krytycznymi uwagami nt. neotomizmu prof. Krąpca lub też ekscytowali się socjologicznym ujęciem religii Maxa Webera (chyba też profesora). A już zupełnie nie do przyjęcia było wyrażanie swego zdania (nawet na totalnym luzie) za pomocą publicznego upustu wiatrów (por. np.: „Wszyscy stanęli, spoglądając wyczekująco, po czym perkusista głośno puścił bardzo efektownego bąka, wyjaśniając: «To wam chciałem powiedzieć, cieniasy! Z głębi serca!»”, s. 130). Takie żarty uchodziły za iście wieśniackie pomysły – w bardzo złym guście. Przeleciało 10-lecie, upadł PRL, w kraju zapanowała pseudodemokracja – czyżby żakowskie obyczaje i kultura osobista uległy aż takiej degeneracji? Czyżby kompromis Okrągłego Stołu 1989 wyzwolił w narodzie nowe (stare?) demony? 

 Zakładam, że autor powieści „Euroman” jest pisarzem realistycznym, próbuje chwytać i utrwalać wszystko in live. Zapewne bohaterzy jego książek nie są postaciami papierowymi (przeczuwam ewentualne wątki autobiograficzne, bogato wplatane w akcje jego utworów), co niestety paradoksalnie nie jest okolicznością budującą ani pocieszającą. Przedstawieni przez Przywarę studenci, moim (nie)skromnym zdaniem, nie przynoszą chluby swojej uczelni, zaś antypatyczni funkcjonariusze rzucają żałosny cień na państwowe instytucje (co jednak, o dziwo, nie dotyczy tu policji). Najbardziej pozytywnie odebrałem postać Ani Dembickiej, która zakrawa na spełnienie romantycznego marzenia rodem z opowieści Steda pt. „Pokocham ją siłą woli”. Nieprawdopodobne wydaje mi się łatwe odnalezienie jej przez Rudego i Polaka w konserwatorium, ale być może się mylę, może dla niektórych Bóg jest łaskawszy… 

 Paweł Przywara to utalentowany pisarz. Tym razem swoim zwolennikom sprezentował literacką «puszkę Pandory» – coś w rodzaju rodzimej „Mechanicznej pomarańczy”. Ewentualnie coś w stylu głośniej przed laty powieści „Chłopaki nie płaczą”. Jeżeli ktoś gustuje w prozie Doroty Masłowskiej, Krzysztofa Vargi lub Krzysztofa Niewrzędy, ten – czytając „Zgrzewkę Pandory” – będzie się rozkoszował. Po czym uzna ją za dzieło kultowe (jak to się teraz mówi). Natomiast ja się zastanawiam, czy z młodymi bohaterami książki Przywary chciałbym się zaprzyjaźnić? Poznać ich bliżej? Wejść w ich świat? Odpowiedź brzmi – NIE! Wolałbym np. spotkać bohatera „Głodu” Hamsuna lub „Wilka stepowego”  Hessego. Po prostu – inna epoka, inna wrażliwość, inny sposób na życie…



Latarnia Morska 1-2 (11-12) 2009 / 1 (13) 2010