Borsalino*

Категория: z dnia na dzień Опубликовано: 04.04.2020 Печать E-mail

Jerzy Żelazny                                

Fryz Jerski przypomniał sobie - przecież w podobny sposób, jak panią o włosach anielskich w niebieskie pasemka, z pieprzykiem nad górną wargą, poznał Lilli – też naszedł ją, ale sam, gdy całkiem naga, skryta nieco między kępami nadrzecznych krzewów berberysu, cieszyła się słońcem zsyłającym na jej ciało dyskretny brąz. Zobaczywszy go, chciała się otulić  kocem, na którym leżała, a  słońce eksponowało  jej tęskne  kształty, ale też kuszące, baraszkując czule na krągłościach, niczym narzeczony w pierwszych dniach ich nieprzytomnego zauroczenia.
- Niechże pani nie skrywa tego, co zachwyca… Przypominasz Wenus - zaczął bez namysłu i od razu forte, i nieco śmiesznie, z czego zdawał sobie sprawę. Przesunął słomkowe borsalino na tył głowy i ten gest sprawił, że poczuł się pewniej, nie zamilkł, mówił w sposób kwiecisty, trochę bufoński. -  Mam wrażenie, że zerknąłem na obraz Sprangera, ujrzałem Wenus w cudownym rozkwicie, a Adonis, który był ledwie jej tłem, całkiem okrył się cieniem. Jej cieniem.
Skwitowała jego słowa uśmiechem pokrętnym, chociaż zabrzmiał swobodnie, a nawet rozrzutnie. I zrezygnowała z otulenia się szarym kocem w czerwonawą kratę.
- Jednakże jest to sytuacja krępująca, wstydliwa. Proszę nie patrzeć tak natarczywie.
- Wstydliwa? Przecież twoja nagość, pani, sugeruje, że wymknęłaś się z innego obrazu, również w roli Wenus, z Sądu Parysa Rubensa, jesteś tą, którą on uznał za najpiękniejszą kobietę, czyli Wenus właśnie.

- Dajmy spokój opowieściom mitycznym, zostańmy na tym brzegu słonecznym. Znam pana, tylko nie pamiętam nazwiska ani imienia.
- Jerski jestem, Fryz Jerski. Przepraszam za obcesowe wtargnięcie w pani ciszę  nadrzeczną. A skąd, przepraszam, mnie znasz, śliczna pani? Bo ja…
- Mam na imię Lilli, przez dwa l. A z panem zetknęłam się przypadkiem - wypłacałam jeden raz pensję, zastępując  w uniwersyteckiej Kwesturze kasjerkę. No i zdaje się, że wcześniej…
- Tak? Dziwne, nie zapamiętałem pani, a uśmiechu interesującej kobiety nie zapominam. Twoje ciało jest jak westchnienie o poranku, bo noc już przeminęła, więc pełne smutku, ale i nadziei, że będzie noc następna…
- Przecież nie siedziałam naga. Miałam wtedy na sobie ciemną garsonkę ze skromnym dekoltem. Czułam się fatalnie, stłamszona, sponiewierana. Wyprowadziłam się wtedy od męża do matki. To była moja największa życiowa klęska, okropny zawód, nawet płakać mi się nie chciało. A o panu, gdy odliczyłam należną kwotę, pomyślałam, gdyby ktoś taki jak ten… I na koniec zdobyłam się na  nikły uśmiech, taki przez łzy, ale należysz zdaje się do tych, którzy patrzą, lecz nie widzą.
- Słuszne spostrzeżenie. To mi się zdarza – myśli uciekają, nie potrafię ich zatrzymać, osaczyć w chwili pięknej, tej tęsknionej. I nadal  mieszkasz u mamusi?
- Matka po miesiącu miała mnie dość. Kątem mieszkam u przyjaciółki, ona też ma mnie po dziurki w nosie, jednak nie ma odwagi powiedzieć, wynoś się. Beznadziejna sytuacja. Ten pobyt nad rzeką to jedyne wytchnienie, uwielbiam tu siedzieć, gdy trwa pogoda pełna obietnic.
Lilli zamilkła, a Fryz zastanawiał się, czy wspomnienie o zamieszkiwaniu u matki i kątem u przyjaciółki nie jest dyskretną propozycją, by zechciał jej pomóc w znalezieniu odpowiedniego lokum albo wziął do siebie? Jerski czekał na taką okazję, gdyż miał wolny pokój i od jakiegoś czasu planował wprowadzić tam kobietę, ale nie trafiała się okazja. Chciał  jej to zaproponować, jednak bał się, że oferta zostanie  odrzucona. Zaczął więc się skradać  do tej propozycji przez ogródki:
- Będąc studentem, mieszkałem w akademiku, bez zachwytu mieszkałem. Było nas czterech w pokoju…
- Przepraszam, podejrzewam, że zanosi się na dłuższą opowieść – przerwała mu. – Niechże się pan też rozbierze, bo to krępujące – ja naga, a pan w wytwornej koszuli, spodniach z popeliny i słomkowym kapeluszu. Proszę, zrównajmy się, bo w tej chwili dominuje dysproporcja śmieszna albo dziwaczna.
- Moje ciało męskie, więc daleko mu do piękna, jest gburowate, zniechęcisz się do dalszej rozmowy. Każdy mężczyzna, zwłaszcza nagi, jest przez swą kostropatość trudny do zniesienia.
- Co też pan opowiada. Wspominałeś przed chwilą Adonisa…
- U Rubensa na obrazie Adonis i Afrodyta ona jest naga, a on ciało od bioder w dół ma zasłonięte czerwonawą tkaniną.
- Ona dłonią zakrywa swój wzgórek miłości. Znam  inną wersję tych postaci - obydwoje są nadzy, rozpłomienieni swą nagością.
- Jednakże on męskie walory ma przysłonięte. To prawda, już nie tak zdecydowanie, a jednak. Zna pani obraz Maneta Śniadanie na trawie? Tam mężczyźni są starannie ubrani, w kapeluszach, a kobieta naga, ta na pierwszym planie, a na drugim stoi w wodzie zajęta toaletą, pewnie też się rozbierze… A na razie  jest w bieliźnie, gdyż malarzowi dla kontrastu potrzebna była postać w bieli.
- To domysł nieuzasadniony, obraz to nie film... Ta pani na wieki pozostanie w bieliźnie. Zróbmy tak – proszę się rozebrać, a to męskie miejsce wstydliwe zakryć. Niech pan położy tam kapelusz, owo wytworne słomkowe borsalino, będzie wymownie osłaniać  i  chronić pana klejnoty przed natarczywymi promieniami słońca – ostatnie słowa miały odcień ironiczny, a może tylko żartobliwy. - I darujmy sobie ową formę pani, pan, mówmy po imieniu.
- Słuszna propozycja – przytaknął Fryz ochoczo.
 Po krótkim wahaniu rozebrał się odważnie do naga, ułożył na pachnącej rezedą darni, podkładając pod tyłek cienkie gatki, i zgodnie z wolą Lilli swego rozpustnika nakrył kapeluszem. Słomkowe borsalino przylgnęło do jego bioder czule i śmiesznie. Lilli powstrzymując chichot, rzekła:
- Opowiadaj – mieszkałeś więc w czteroosobowym pokoju w akademiku… Ja, gdy studiowałam, w podobnych warunkach, wiem, to uciążliwe, choć bywają sytuacje zabawne, czasem nawet wzniosłe. Możesz szczegóły pominąć, znam ten ból, a twój potrafię sobie wyobrazić, zmierzaj do pointy.
 - Po dwu latach tej katorgi wyrzucili mnie ze studiów, brałem udział w proteście i nieopatrznie dałem kopa ormowcowi, przyuważyli mnie, obezwładnili, zamknęli, a potem relegowali z uczelni, odsyłając do woja i sprawa mieszkania w akademiku sama się rozwiązała na  gorsze lokum, bo w koszarach. Będąc w sytuacji najeżonej szykanami ze strony kaprali, a szeregowcy też nie byli dla mnie wyrozumiali, poszedłem po pomoc do mego wujcia, pułkownika. Zadziałał błyskawicznie, bo to był taki wojskowy ubek, miał władzę tajemną, bali się skurczygnata, na czym skorzystałem - zwolnili mnie z woja, abym kontynuował studia. Wtedy wiele zmieniłem w swym życiu, przede  wszystkim miasto i uczelnię. I znowu dom akademicki, pomógł mi załatwić w nim miejsce mój drugi wujek,  pomniejszy ważniak, jednak gehenny pobytu w nim nie udało mu się załagodzić, natomiast zmarł raptem. I to była z jego strony uprzejmość, którą mi wyświadczył – zająłem jego miejsce, gdyż bezdzietna ciotka została sama w dwupokojowym mieszkaniu. Wyręczyłem ją w załatwieniu formalności związanych z pochówkiem wuja, moje starania zostały docenione, zaproponowała mi, żebym u niej zamieszkał. Fajna sprawa! Robiłem dla niej codzienne zakupy, ona w zamian sprzątała mój pokój, prała skarpetki. Wyrzuciłem graty po wujku, wstawiłem swoje, kupiłem nowe, na które zarobiłem, pracując podczas wakacji przy  skupie grzybów i owoców, zwłaszcza jabłek dla zakładu produkującego wino marki wino. Dostawcy jabłek oskarżyli mnie, że oszukuję na wadze, więc straciłem tę sezonową, ale dobrze płatną, pracę. U ciotki mieszkało mi się wyśmienicie, po zajęciach na uczelni wracałem do domu, a przedtem włóczyłem się po kawiarniach, przytulnych knajpach, piwkując  z nudów, przesiadywałem w czytelniach bibliotecznych, w poczekalniach dworcowych  albo nad królową rzek, wpatrując się w nurt, śledząc jej wiry, byle opóźnić powrót do wspólnego pokoju w akademiku, uniknąć nieco wysłuchiwania drwin współmieszkańców. Taki jestem – szybko podpadam, narażając się na docinki, szykany, niewinne z pozoru złośliwości, ale dla mnie przykre, wręcz bolesne, ranią mnie paskudnie. Ciotka przygarniając mnie do mieszkania, uczyniła szczęśliwcem – w samotnej ciszy mogłem zastanawiać się nad swą przyszłością świata, czytać książki, rysować twarze poznanych kobiet i drzewa targane wiatrem,  notować spostrzeżenia, które zamierzałem spożytkować w przyszłości. Nie czułem się samotny, gdyż w drugim pokoju, w kuchni, w łazience snuła się ciotka, rankiem parzyła mi herbatę, smarowała bułkę masłem, wieczorem zjawiała się z talerzem zacierki, którą przyrządzała dla siebie, ale za każdym razem ugotowała za dużo, więc jeden talerz mnie odstępowała, zacierkę zagryzałem drugą bułką, których trzy przynosiłem ze sklepiku wczesnym rankiem – dwie dla siebie, jedną  dla ciotki, gdyż rano zadawalała się połówką, odkładając drugą na kolację.  Po bułki  biegłem truchtem, w dresie, traktując ten trucht jako poranną zaprawę, dlatego  biegłem do sklepu bardziej oddalonego, chociaż miałem pod nosem zasobny market. Kupowałem w nim wszystko to, prócz bułek, co potrzebowała ciotka. Obiady jadłem w stołówce studenckiej.
Ciotka lubiła śpiewać, za życia wujka ponoć śpiewała tylko podczas jego nieobecności, gdyż nie znosił jej pienia – by ucichła rzucał w nią kapciami, gdy ich zabrakło, nie gardził  butem. Repertuar miała bogaty – chętnie nuciła piosenki ludowe, pieśni nabożne, ale również sentymentalne szlagiery, jej ulubiona piosenka zaczynała się od słów: Zabierz mnie ze sobą piękny marynarzu, z tobą chcę całe życie spędzić na morzu… Ciotka zwierzała się, że gdy śpiewa tę piosenkę, widzi siebie w  objęciach marynarza z fajką, a wokół nich rozhuśtane morskie fale, stada mew i wiatr, łagodna bryza, studzi im rozgorzałe miłością twarze, a latarnia morska rzuca w nocną przepaść błyski, wskazując drogę, by nie zbłądzić. Ona zbłądziła, gdyż wyszła za partyjnego aktywistę, nie chciał z nią chodzić do kościoła ani odmawiać w domu pacierzy. Na zakończenie dnia śpiewała Wszystkie nasze dzienne sprawy… Chętnie przyłączałem się do niej, śpiewaliśmy razem, stojąc ze złożonymi rękami przed reprodukcją obrazu Rafaela Madonna Sykstyńska, na dobranoc całowała mnie w czoło i kładła się do łóżka, otulałem ją puchową kołdrą i szedłem do siebie,  zachęcając się do snu czytaniem głośnej w tamtym czasie powieści Zbigniewa Nienackiego Raz do roku w Skiroławkach. Czytałem tę powieść przez kilka lat i nie potrafiłem doczytać do końca, gdyż zasypiając, gubiłem wątek, musiałem zaczynać od nowa. Cudownie mieszkało mi się u ciotki. Jednakże nieoczekiwanie zmarła wśród nocnej ciszy, odeszła cichutko, jakby nie chciała swoją śmiercią robić zamieszania. Spostrzegłem, że dopadła ją ostateczność, gdy rankiem  przyniosłem ze sklepu bułki. Być może przyczyniłem się do jej śmierci niechcąco, gdyż przyznałem się, że zatrudniłem się w firmie skupującej makulaturę. Uważała, że segregowanie wyrzuconych na śmietnik książek to niegodne zajęcie dla jej siostrzeńca, mocno się przejęła moją makulaturową karierą i odeszła.
Jednakże musiała  liczyć się z rychłą śmiercią, gdyż wcześniej, w tajemnicy przepisała mieszkanie na moje nazwisko. Zajmując więc dwupokojowe sam, wielu twierdziło, że to istna rozpusta, dla jednej osoby za duży metraż, powinienem kogoś dokwaterować. Byłem podobnego zdania.
- Chodźmy się ostudzić – Lilli przerwała Fryzowi opowieść i  pobiegła do rzeki, zanurzając się po szyję w wodzie. Potem stanęła na piaszczystej łasze, jej mokra pupa błysnęła zachęcająco, jakby wołając, przybądź do mnie!
 Tak Fryz zrozumiał ten błysk, więc zdecydował się również   ochłodzić i pobiegł jej śladem, wciąż zakrywając miejsce wstydliwe kapeluszem borsalino, który odziedziczył po swym wuju. Kapelusz był stary,  ale misternie wykonany, koloru słomkowego, z czarnym otokiem, powyżej otoku przewiewne dziurki, rondo zadziornie i uwodzicielsko wygięte, a wierzchołek kapelusza miał zdecydowanie podłużne zagłębienie do wewnątrz, uczynione jakby jednym ciosem męskiej dłoni;  prezentował się wytwornie na głowie wuja, również Jerskiego, a zasłaniając jego męskie walory, sugerował, że pod nim zbudziła się wzniosła potrzeba rozkoszy, wymagająca nagłej unicestwiającej ochłody albo wtulenia w to niezwykłe miękkie i tam wytracenia energii w ruchu posuwistym.
 Gdy wszedł w nurt rzeki, a woda sięgała mu do pępka, odrzucił kapelusz na brzeg, przykucnął i swój wstydliwy męski organ głębiej ukrył między falami. Pływali razem, ale ostrożnie, nie zapuszczając się na szersze wody, gdyż tam czyhały zdradne wiry, a w miejscu, gdzie z niepodważalnym urokiem taplała się Lilli, pływając po piesku, nurt był bezpieczny, gdyż rzeka tu utworzyła niewielką zatokę, omijaną przez zdradliwe prądy. Pluskali się więc w niej ochotnie i radośnie, trzymając się za ręce, obracali w kółko.
Jednakże ta zabawa została brutalnie przerwana – nadleciał wiatr, nieznośny i złośliwy poryw, uniósł kapelusz leżący na murawie, pognał z nim nad wodę, co spostrzegła Lilli, zawołała dramatycznie:
- Twój kapelusz pofrunął, wiatr go capnął, cisnął w nurt.
Fryz rzucił się na ratunek, ale nie dał rady – przebiegł kilkadziesiąt metrów wzdłuż brzegu rzeki za niesionym prądem kapeluszem, ale nie wskoczył w jej nurt, nie odważył się, odstraszały go rzeczne wiry, które kręciły się zdradliwie i  groźnie, pluskając ostrzegawczo. Zawrócił. Lilli wyszła mu naprzeciw, niosąc jego przyodziewek, gdyż na pomoc kapeluszowi rzucił się nagi.
Gdy wracali do miasta, Fryz rzekł:
- Dobrze, że  straciłem kapelusz wuja po śmierci ciotki. Ona, wręczając mi, upominała, pilnuj go, wkładaj tylko na szczególne okazje. I tak też postępowałem, a kapelusz sprzyjał moim planom, napełniając moją wolę większą determinacją w dążeniach. A dzisiaj wziąłem go, by osłonić głowę przed żarem słonecznym. I zjawiłaś się ty, namawiając, bym nim zakrył swą wstydliwą przestrzeń ciała. I ja chętnie to uczyniłem, dopuszczając się   profanacji i kapelusz umknął, zemścił się. przecież to jedyny powiew, który nagle frunął, trwała bez ustanku skwarna cisza.
Milczeli, idąc w kierunku przystanku, a gdy oczekiwali na przyjazd tramwaju, Lilli chwyciła dłoń Fryza, ścisnęła czule, pocieszająco, z jakimś dalekosiężnym zamysłem.
- A może dzisiaj dotknęła cię ta szczególna łaska, szansa. Tak bezmierna, że kapelusz stał się zbędny.
- Myślisz, że…
- Ja osłonię twoją głowę, ale nie przed słońcem, lecz nadmiarem kłębiących się w niej myśli, zwłaszcza tych buntowniczych.
Fryz przed przyjazdem tramwaju zdobył się na refleksję - nie ma w mej głowie nadmiaru myśli, a buntowniczych wcale, przeciwnie, odczuwam ich niedosyt, zastój, raczej noszę w niej denerwującą pustkę.
 Wsiedli, napierający tłum pasażerów zepchnął ich na tylny pomost, pod okno. Gdy tramwaj wjechał na most, obydwoje patrzyli na rzekę z nadzieją, iż ujrzą płynący kapelusz. I rzeczywiście - Lilli pierwsza spostrzegła kołyszący się wśród fal, niczym kupka zwiniętej słomy, ale poszarzałej, chociaż słońce usilnie starało się pomóc w zachowaniu barw właściwych słomkowym kapeluszom.
- To on, patrz, widzisz? Dzielnie płynie środkiem rzeki.
- Bez lęku głównym nurtem.
W duszę Jerskiego wstąpiła nadzieja na odzyskanie kapelusza. Znał obyczaje rzeki, wiele godzin nad nią spędził, śledząc jej wiry, wiedział, że główny nurt za mostem zbliża się do brzegu, więc być może kapelusz zostanie zepchnięty w przybrzeżne zarośla, uwięźnie w nich.
Zaraz za mostem był przystanek, wysiedli z tramwaju i pobiegli nad rzekę z wiarą, że kapelusz dopłynął do brzegu i uda się go wyłowić z wody. Tymczasem stało się inaczej – nim Fryz i Lilli dotarli do miejsca, w którym prawdopodobne było zatrzymanie się kultowego nakrycia głowy wuja, do kapelusza kołyszącego się w nurcie rzeki podpłynęło kajakiem dwóch mężczyzn, jeden przyciągnął go wiosłem, wyjął z wody, obejrzał, otrzepał, włożył na głowę i  przyspieszyli, płynąc w dół rzeki.
- Hej, to mój kapelusz – wołał Fryz. Powtórzył to wołanie kilkakrotnie.
- Oddajcie, nie macie prawa zabierać – wspierała go  Lilli.
Ci dwaj albo nie słyszeli, albo zlekceważyli wołanie – płynęli dość szybko, bo z prądem, niknęli w mgiełce, która dyskretnie nadciągnęła  z dali podniebnej i zawisła nad rzeką, przysłaniając  płynących, a najdotkliwiej słomkowy kapelusz. Fryz miał poczucie, że odpływa i ginie w nadrzecznej mgiełce kawałek jego uładzonego życia, dalej będą już tylko wyrwy, kałuże, błoto, piaszczyste zasadzki, gruzowiska, które trzeba omijać. Wzdychał ukradkiem i smucił się; utrata wujowego nakrycia głowy przygniotła go do ziemi, usiadł na stoku porosłym macierzanką i skołtunioną trawą, w której kryły się wstydliwie niedopałki papierosów, papierki po cukierkach irys, skrawki gazet i inne śmiecie, które Fryzowi nie przeszkadzało albo nie zauważał tych paskudztw. Dopiero gdy spostrzegł między źdźbłami trawy zużytą prezerwatywę, przesunął się z odrazą kilka metrów dalej, rękami zakrył twarz, jego oddech prawie ścichł, bolał.
- Ten kapelusz miał niezwykłą moc, wuj był złym człowiekiem – bezustannie minę miał skwaszoną i pretensję do całego świata, a najbardziej do ciotki, czyli swej żony. Mawiał, że zwichnęła mu karierę, ale jakim sposobem nigdy nie wyjaśnił, być może sam tego nie wiedział. Nazywał ją kocmołuchem, pomorską glajdą, babskim pomiotem, dupą wystającą zza krzaka. Gdy włożył na głowę swe słomkowe borsalino i przejrzał się w lustrze,  stawał się łagodnym elegantem w średnim wieku, uśmiechając się, przytulał ciotkę, mówił, moja kochana dupcia smakowita, choć przysadzista.  Szedł do miasta, ale natychmiast wracał z pudełkiem pralin, które ciotka uwielbiała, a gdy ja się przypadkiem u nich zjawiłem, mówił do mnie, będziesz wielki, zarobisz grube pieniądze, kobietę spotkasz, z którą będziesz szczęśliwy, jak ja z Pelagią, ze swoją pupcią, dupcią soczystą, niezdartą. Nie wiedział jeszcze, że nosi w sobie zalążki strasznej choroby. Musiałem się od nich wynosić, bom przeczuwał, że wuj po kilkumiesięcznej abstynencji, wprosi się do łóżka ciotki, by ją pieścić z rzadko praktykowanym rozmachem. Jednakże wuj niechętnie wkładał swe borsalino, bał się tej wybuchającej w nim dobroci, onieśmielała go. Lubił chodzić napuszony złością, taki obrał styl życia.
 Mnie też, gdy włożyłem wujowy kapelusz, ogarniał radosny nastrój, jak po wypiciu dwóch kieliszków przepalanki na bimbrze, którym częstował mnie mój szkolny przyjaciel, zdegradowany leśniczy. A dzisiaj wziąłem kapelusz ze względu na upał i ledwie wyszedłem z domu, jakiś podszept klekotał mi w głowie, jedź na  drugą stronę rzeki, tam spotkasz szczęście, między krzewami berberysu znajdziesz klejnot niebiański, chociaż dwunożny, ze szparą nienasyconą niczym otchłań Żeromskiego… Pojechałem, a idąc wzdłuż brzegu rzeki, rozglądałem się między zaroślami, bowiem myśl nieodparta, ale radosna nęciła, nakłaniając do zaglądania pod każdy napotkany krzew, nadzieja uparta kazała mi szukać, jesteś już blisko, słyszałem kuszenie. I wtedy błysnęła mi twa naga, wypięta za krzakiem pupa.
Lilli wyciągnęła do niego pomocną dłoń, uczepił się jej, pomogła mu się podnieść, poszli w kierunku Starego Miasta. Zatrzymali się na moment na skrzyżowaniu, na którym zwykle boczyły się na siebie tramwaje, autobusy, ciężarówki i inne pojazdy, a ludzie ku utrapieniu kierowców przemierzali grupami jezdnię na wskroś, śmiejąc się radośnie, jakby nigdy nie zapadała ciemność. Gdy Fryz i Lilli minęli łuk nad ulicą, powstały z wyburzenia parteru barokowej kamienicy,  który odgradza starą zabudowę miasta od nowszej, ale już mocno postarzałej, Lilli bardziej stwierdziła, niż zapytała:
- Mieszkasz na ulicy Piekary? To tu, w lewo, nieprawdaż? - Chciał przytaknąć, ale usłyszał: - Przypominam sobie - kiedyś spotkałam młodego faceta, taki biedaczyna, skóra i kości, pomyślałam, jakby go nieco podkarmić, byłby przystojniakiem, wyobrażałam sobie ciebie takim, jakim jesteś teraz. Niosłeś naręcze książek. Były postrzępione, niektóre rozlatywały się, dlatego zapamiętałam, a twój ubiór nie odbiegał od stanu książek, nędza. Żal mi się ciebie zrobiło, mógłby być elegantem - te myśli przyczepiły się do mnie jak pies z uciętym ogonem. Twoja aparycja w uniwersyteckiej Kwesturze, na co zwróciłam uwagę, już była pocieszająca. Gdy cię ujrzałam dzisiaj nad rzeką, ucieszyłam się, żeś tak wyprzystojniał. Szepnęłam, tyś nie słyszał, och, ale się wyszykował! Chciałam uciec, skryć się, ale gdzie tam – nie dałam rady, zerknęłam na twe eleganckie borsalino, pomyślałam, zostanę, a mój wstyd niewieści utknął w ciekawości, co też się stanie, gdy się zatrzyma i do mnie zagada?
Jerski nie słuchał, gdyż w myślach fiknął mu obraz frunącego  kapelusza, a następnie płynącego pośród rzecznych zawirowań, nie mógł i nie chciał się ten obraz odczepić, wzmógł się, gdy niknął w rzecznej dali. Słowa Lilli utrwaliły go w wyobraźni Fryza, chociaż borsalino już pochłonął nadrzeczny horyzont. Pytał więc, ale bardziej siebie niż Lili:
 - Ten poryw wiatru, to przypadek? Jak sądzisz? Zawiał nagle, porwał  kapelusz,  wrzucił do wody i zniknął, ucichł, nawet nie  zdążył poruszyć czubami olch. Czyja to sprawka?
Kobieta wzruszyła ramionami, jej wyraz twarzy świadczył, że chciała go pocieszyć:
- Fryzku, no, wiatr zawiał, zaszybował, zakołował w górę, uniósł kapelusz i spadł w szumiący nurt, i cóż w tym niezwykłego, a że to jeden jedyny powiew w to przedpołudnie skwarne… - Ze zdziwionym, a może zafrasowanym wyrazem  twarzy szła za Jerskim ku kamienicy tkwiącej naprzeciwko gotyckiej świątyni. Cóż mam czynić, czym zrekompensować utratę borsalino? - zastanawiał się w duchu Jerski, wchodząc do wnętrza kamienicy, a Lilli za nim, chociaż on jej nie zaprosił ani zachęcił, nie przepuścił przodem. by weszła do środka.
Spodobał jej się pokój, ten wolny, który czekał na kobietę. Trochę ją zniechęcił zapach dawno niewietrzonego mieszkania. Zaraz otworzę okno, pomyślała i obeszła izbę dookoła pod ścianami, patrząc na nie, jakby chciała dostrzec jakąś skazę w tynku albo coś ukryte, wetknięte w pęknięcie, bo tych spostrzegła kilka. Trzeba je zaszpachlować, a ściany pomalować na kremowo. Uwielbiała ten kolor, ciepły, jak budyń mojej mamy z czasów, gdy się jeszcze nie zbiesiła, lecz była dobrą, czułą mamą.  Wyglądając  przez dwupołaciowe okno, zobaczyła pod   kościołem  samotnie rosnące drzewo, jakby przytulone do muru świątyni w skłonie błagalnym o opiekę -  nie mając swobody, rosło wciśnięte w wąską przestrzeń między murem kościelnym i ulicą. Lilli doznała uczucia smutku powikłanego ze współczuciem.
- Biedna ta akacja – powiedziała. – Ciasno jej, stłamszona przez świątynię i uliczny gwar. Drzewa kochają ciszę i szum wiatru.
- To nie akacja, lecz robinia – wyjaśnił Fryz.
- Tak? Przy naszym domu rosła podobna, wszyscy nazywali akcją, a miała wokół dużo przestrzeni, nic jej gałęzi nic nie krępowało tak jak tej. Wygląda jak przydeptana.
- Ktoś dawno temu posadził, urosła. Teraz muszą przycinać gałęzie, bo wystając nad ulicą, przeszkadzają samochodom. Nie wycięli jej. gdyż rośnie na  pamiątkę ważnego męża, więc ocalała. Gdy otwieram okno podczas jej kwitnienia, czuję zapach, jakbym jadł chleb z masłem i miodem. I to jest dziwne –  woń robinii przedziera się przez kurz, wyziewy samochodów, zapach potu przemykających ulicą wycieczek odwiedzających miasto, a w niedziele przez zapach przemysławki, zmieszanej z wonnościami pani walewskiej, którymi skrapiają się obficie wierni zmierzający na nabożeństwo, mimo to woń robinii unosi się, wnikając dyskretnie do tego pokoju. Ciotce w tym zapachu spało się, mówiła, przepięknie. To z tego powodu była bezustannie uśmiechnięta, szczęśliwa, mimo że jej mąż, a mój wujek, umarł w strasznych mękach - nowotwór trzustki. A za życia zachowywał się wrednie, nękał ciotkę, posądzając o różne bezeceństwa. Nie dała się, a woń robinii była jej pomocna w znoszeniu paskudnego charakteru swego męża.
- Mnie się wydaje to drzewo smutne, jakby je ktoś przymusił do kwitnienia, a płatki kwiatów w proteście przeciwko ciasnocie nie chciały opuścić pąków, było im tam lepiej niż w kurzu ulicy. Z drugiej strony, z twej izby,  co widać?
- Mury więzienia. Jeszcze jest okno w kuchni, przez nie można dojrzeć gmach uniwersytetu. Też zbudowany z czerwonej cegły.
- Och, chciałabym tu mieszkać – rzekła Lilli cicho, niepewnie, nieco zawstydzona. – W tym trójkącie, którego wierzchołki stanowią: kościół, więzienie i uniwersytet.  Czy te trzy obiekty są sobie bliskie, czy mają jakiś wspólny mianownik?
Jerski milczał, gdyż nie znał odpowiedzi, a raczej się nad tym nie zastanawiał, dopiero teraz pomyślał, coś w tym jest.
Na drugi dzień Fryz zgodził malarza i obydwaj zabrali się do pracy – najpierw zaszpachlowali wszelkie ubytki w tynku, w jednej ze szpar znaleźli wetkniętą karteczkę, Jerskiemu to znalezisko skojarzyło się z jerozolimską Ścianą Płaczu. Ten karteluszek wprawił go w zdumienie, czyżby ciotka, izba należała do niej, ukryła tam jakąś prośbę, błaganie, ale do kogo, przecież nie była Żydówką, żeby traktować ścianę w swoim pokoju jak Ścianę Płaczu, a może takie nękały ją wyobrażenia? Czasem, gdy mąż jej dopiekł srodze, to się o nią opierała, roniąc łzy. Czyżby z moim pochodzeniem nie było wszystko jasne, w żyłach ciotki, a więc i  mej matki, pluskała domieszka żydowskiej krwi?… To podejrzenie wzbudziło w Jerskim ambiwalentne myśli. Wzdragał się przed rozwinięciem karteluszka i przeczytaniem, jeśli na tym świstku zostało cokolwiek zapisane. Lilli uważała, żeby nie rozwijać, niech zapisane tam słowa pozostaną na zawsze tajemnicą. I nieważne, kto wetknął. W Jerskim jednak przemogła ciekawość, nigdy nie zaznam spokoju, jeśli nie przeczytam.  Zdecydował więc zajrzeć do środka zwiniętej karteczki. I zdumiał się – było tam jedno słowo, drukowane, jakby ten skrawek papieru został wycięty z gazety albo książki, zwinięty w rolkę i wetknięty w szparę, a na nim znajdowało się jedno słowo: dupa. – Cóż to oznacza – zasępił się Fryz. Był mocno zdumiony, ale również zniesmaczony, męczył go wstyd. – Ten wuj mój czy ciotka tę kpinę dla mnie przeznaczyli… - umilkł, albowiem nie wiedział, jak ocenić to zdarzenie. Z kłopotu interpretacyjnego wybawiła go Lilli:
- Uważam, że to żart. Wuj przewidział, jeśli to on wcisnął ten świstek – gdy ktoś go odnajdzie, zacznie zastanawiać się, nad znaczeniem tego słowa, uzna, że to jakaś tajemnica, wskazówka na coś, a to najzwyklejszy żart, a raczej nieprzystojny wygłup.
Fryz przystał na to wyjaśnienie, więc bez zwłoki pomalowali ściany na kolor kremowy, tak jak chciała Lilli. Na trzeci dzień z mieszkania, które teraz zajmował jej były mąż z nową partnerką, przewieźli meble, które w wyniku ugody podczas rozwodu, Lilli mogła wywieźć bez żadnych kłótni. Czwartego dnia wprowadziła się, przenosząc, Fryz jej pomógł, wszystkie bambetle z mieszkania przyjaciółki. I to był moment zadomowienia się jej w mieszkaniu Jerskiego na ulicy Piekary. Na razie na statusie sublokatorki.
- Można powiedzieć, że twa obecność rekompensuje utratę kapelusza, który odpłynął z nurtem rzeki. Wyłowili go  nieznani faceci… Chciałbym spotkać tego, który będzie w nim paradował.
- Może spotkasz – pocieszyła go Lilli.

Jerzy Żelazny

------------------------------------------------
*Ciąg dalszy powieści Śmiech Chryzypa J. Żelaznego, której trzy pierwsze odcinki pt. O zmierzchu,  W składzie makulatury oraz Jadąc starym mercedesem  opublikowaliśmy w styczniu, lutym i marcu br.

 

Przeczytaj też u nas inne teksty J. Żelaznego, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)