Smak lemoniady

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: czwartek, 03 czerwiec 2021 Drukuj E-mail

Jerzy Żelazny  
                 

To się zdarzyło  przed wielu laty, dociągałem do drugiej dziesiątki życia, ale nie odczuwałem z tego powodu radości ani zachwytu wiosną, która już się zazieleniła obficie w parkach i na chudych skwerach. Natomiast smutek tułał się wszędzie, atakował mnie podstępnie albo całkiem jawnie, na dodatek odczuwałem dojmującą pustkę…
Z taką wewnętrzną pustką, ściśnięty nią, zaskorupiały wewnątrz, szedłem wieczorem opustoszałą główną ulicą Koszalina. Mrok wałęsał się  między domami, starał się zgasić rzadkie i mętne latarnie uliczne, by ciemność zawładnęła przestrzenią, pochłonęła wszelkie blaski, nawet te zastygłe na niebie, aby noc kołysała się w swym żywiole ciemności, smutku i osamotnienia. Zmierzałem w kierunku dworca, by wsiąść do pociągu, pojechać do Słupska, tam mieszkałem, odnajmując pokój od sympatycznej babiny, uciekinierki z Wołkowyska.

Nie pamiętam w jakim celu przyjechałem do tego miasta, wówczas będącego ledwie co po debiucie w roli stolicy województwa; jeszcze nie zdążyło się pozbyć zasyfienia wojennego i wałęsającej się goryczy, drętwoty, niepewności i pełzającego po ludzkich twarzach zawstydzenia. Może wysłał mnie kierownik szkoły na jakąś konferencję albo na modne w tamtych czasach masówki, na których wykrzykiwało się hasła na cześć wodzów i w obronie pokoju. Tylko dlaczego wracałem późnym wieczorem?

Przechodząc obok dużego gmachu z czerwonej cegły, usłyszałem muzykę, na pewno grał zespół w składzie akordeon, trąbka, perkusja, kontrabas. Przystanąłem, miałem ochotę wejść, grali modną wówczas piosenkę „Na prawo most, na lewo most”… Uchyliłem drzwi, zajrzałem do wnętrza, tańczono walczyka w rytm owej piosenki. Stałem w szparze uchylonych drzwi, nie śmiejąc otworzyć szerzej, a już na pewno nie odważyłem się przekroczyć progu, wejść między tańczących, jakby tworzyli jakąż nieprzyjazną a raczej obcą masę wirującą głupawo, beznamiętnie; nie potrafiłem też się wycofać z powrotem na ulicę, stałem jak urzeczony kręcącymi się parami, jakby ten taniec mnie omamił, owładnęło mną nagłe pragnienie, by poddać się tej melodii, którą w wykonaniu chóru rewelersów Czejanda słyszało się z głośników rozwieszonych w środku nieomal każdego miasta, ale moja nieśmiałość, a właściwie lęk niepojęty, trzymały mnie przy drzwiach, nie potrafiłem przejść tych kilku kroków, usiąść na krześle, które rzędami stały wzdłuż ścian. Tańczące pary były w różnym wieku, najwięcej młodych, starsi, ale jeszcze nie starzy, tańczyli niechętnie, jakby z przymusem. Moją uwagę zajęły dwie dziewczyny, które tańczyły razem, widać, tak pomyślałem, nie starczyło dla nich partnerów; bo w istocie, nie spostrzegłem ani jednego mężczyzny, który byłby niezajęty tańcem.

Rozglądałem się  za bufetem, bo w takiej sytuacji  - miałem już w tym względzie pewne doświadczenie - najlepiej podejść do bufetu, kupić lemoniadę, w taki sposób usprawiedliwić swe wejście, ale nie było bufetu, w sali prócz tańczących par pod ścianami stały krzesła, naprzeciwko drzwi wejściowych na niewielkim podeście stali muzykanci, a spod sufitu zwisały kolorowe paski i frędzle z krepiny, na ścianie ponad głowami muzykantów wisiały portrety ówczesnych dostojników państwowych. Pojąłem, że znalazłem się w świetlicy zakładowej, a w owym czasie było ich mnóstwo, każdy zakład, prawie każda wieś, starały posiadać takie lokum i jeśli udało się je urządzić, stawało się przedmiotem dumy i chwały.

Spostrzegłem, że jedna z dziewczyn, które tańczyły w parze, daje mi znaki. Tkwiłem jednak nieporuszony, albowiem nie domyślałem się, o co tej dziewczynie chodzi, a ona widząc, że jej gesty są bezskuteczne, odsunęła się od swojej partnerki, zbliżyła się tanecznym krokiem, złapała mnie za rękę, pociągnęła w głąb świetlicy, mówiąc, czemu sterczycie w drzwiach, kolego, nie potraficie tańczyć, spróbujmy; objęła mnie, no, wirujmy na raz, dwa, trzy. Zaczęliśmy się obracać pod jej dyktando. Powiedziała z zachwytem, o! ładnie tańczycie, wyczuwacie doskonale rytm, nie należycie przypadkiem do zespołu tanecznego? Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo  rozległ głośny akord akordeonu, mocny stukot bębna i muzyka umilkła; tancerze ruszyli w kierunku krzeseł stojących pod ścianami, usiedli na nich, po jednej stronie kobiety, po drugiej mężczyźni, moja partnerka też odeszła, zajęła miejsce między dziewczynami, a ja stałem bezradny na środku świetlicy, szukałem wzrokiem wolnego miejsca, ale nie znalazłem.

Wtedy jeden z członków orkiestry, kontrabasista, zawołał, ej, kolego, tu jest wolne krzesło, usiądźcie, a gdy zająłem miejsce, co było dla mnie wybawieniem, mówiąc dzisiejszym językiem, z obciachu, pytał dalej, skąd jesteście kolego, z jakiejś wiochy, sami przyjechaliście? Ze Słupska, odpowiedziałem z naciskiem, jakbym chciał zaznaczyć, że nie z jakiejś wiochy, ale z miasta, jednego z większych tutaj, do którego mnie zesłano nakazem pracy, chciałem dodać, ale przemilczałem. A muzykant mówił, widziałem, ładnie tańczyłeś, pewnie jesteś muzykalny? Trochę, oświadczyłem bagatelizująco. Grasz na czymś, może z nami zagrasz. Na skrzypcach,  powiedziałem niepewnie, ale zaraz zadeklarowałem, mogę z wami zaśpiewać „Wio koniku…”, jeśli znacie tę melodię. Ba, kto jej nie zna, głos kontrabasisty brzmiał, jakby się dziwił, że mogłem ich posądzić o nieznajomość tej piosenki.

 No to gramy, powiedział po chwili  akordeonista, podniósł instrument, zawiesił go na piersiach, przeleciał palcami po klawiaturze z góry do dołu, ku basom, a potem rozległ się  akord oraz kawałek melodii „Wio koniku…” i rzekł do mnie, w tej tonacji śpiewaj, dał znak głową i zacząłem śpiewać, a cały zespół  akompaniował. Nie wiem, jak mi poszło to śpiewanie, ale chyba dobrze. Obecni w sali ludzie ruszyli hurmem do tańca, miałem wrażenie, że z entuzjazmem – to było jakieś dreptanie albo szuranie nogami po deskach podłogi w rytm owej melodii, twarze tancerzy jednak były skupione, poważne, nikt się nie uśmiechał, chyba z napięciem wsłuchiwali się w słowa piosenki, ciekawi, jak przebiegnie jazda starego galambosza. Czekała na niego na kolacje znaczna zupa a dla konia w żłobie owies. Gdy skończyłem, muzycy złożyli instrumenty, żaden na mnie nie spojrzał, a tańczący zajęli miejsca na krzesłach pod ścianami. Usiadłem razem z członkami zespołu, tym razem krzesło przysunąłem do stolika, który stał z boku.

To był jedyny stolik w świetlicy, a na nim szklanki, a właściwie puste musztardówki. Kontrabasista skądś wyciągnął butelkę z lemoniadą, zdaje się, że z futerału akordeonu, rozlał po trochu do szklanek, jedną podsunął mnie, powiedział, napij się lemoniady, tylko pij ostrożnie, ostrzegł. Pojąłem powód tego ostrzeżenia - smak lemoniady był cierpki, nieomal wstrząsnął mną nieprzyzwoicie, ale w porę się powstrzymałem. Znałem już smak alkoholu pitego dyskretnie, zmieszanego z lemoniadą, więc nie byłem zaskoczony, na co liczyli muzykanci,  obserwując mnie z powagą i ciekawością, gdy zawartość szklanki wlewałem do ust. Udało mi się zachować twarz obojętną, nie skrzywiłem jej ani trochę, słowem, okazałem się chłopakiem,  który zetknął się już z piciem tajemnym, zakamuflowanym, a moja twarz wkrótce z obojętnej przedzierzgnęła się w cwaniakowatą, jakbym chciał rzec, dla mnie to fraszka, mogę wam dorównać; a oni nie zważając na moje miny, chwycili instrumenty i jakby z odnowioną werwą zagrali „Kwiat paproci”. Pomyślałem, a może powiedziałem, jaka szkoda, że nie mam skrzypiec, zagrałbym z wami… To prawda, ów „Kwiat paproci” grałem najlepiej z wszystkich znanych mi piosenek, ćwiczyłem grę tej melodii przez długi czas, to był mój popisowy kawałek… Cóż z tego, skoro zostawiłem skrzypce w przedziale pociągu, wysiadłem na stacji Konojady, a one pojechały dalej. Muszę sobie kupić nowe, postanowiłem, wciąż siedząc na podeście orkiestry, ale za co, nauczycielska pensja ledwie starczała na jedzenie, przed wypłatą na śniadanie kupowałem w barze mlecznym suchą bułkę i kubek gorącego mleka…

Ocknąłem się, przede mną stała dziewczyna, która zachęciła mnie do wejścia do świetlicy, mówiła, taki dobry tancerz i siedzi, chodźcie… I tak jak poprzednio pociągnęła mnie między tańczących. Trzeba powiedzieć, że nikt się nie migał, gdy orkiestra zagrała, wszyscy hurmem ruszali w tany, coś pięknego! Chociaż przeważali młodzi, byli jacyś cisi i jakby wszyscy do siebie podobni, w szaro żółtawych bluzach; tylko ja, mając na sobie szary garnitur w jaśniejsze prążki, odznaczałem się od reszty. Pojąłem też, że ci, co wydawali mi się starzy, wcale starymi nie byli, tylko zachowywali się jak starzy.
Dziewczyna, z którą tańczyłem, powiedziała, że ma na imię Basia, zrewanżowałem się jej, zachwyciła się - nie Zbyszek, tylko Zbych, fajnie, tak z ludowa brzmi wasze imię, jesteście aktywistą? Nie, nauczycielem. O! - powiedziała ze szczerym zachwytem.

Tańczyliśmy jak para dobrych znajomych walczyki, tanga, polki, oberki, a po każdym tańcu ona wracała na swoje miejsce pod ścianą między dziewczynami, a ja wskakiwałem na podest orkiestry, czekałem tam na następny taniec. Kontrabasista czasem mrugnął z wątłym uśmiechem, ale nie ciekawiła go dziewczyna,  którą tak chętnie obejmowałem w tańcu. Pozostali muzykanci spoglądali na mnie dość niepewnie, czasem podejrzliwie, zwłaszcza perkusista, ale byli grzeczni, mógłbym rzec grzeczni ospale. Gdy zaczynali grać, po pierwszych taktach zeskakiwałem z podestu i ruszałem w kierunku Basi, ona wychodziła mi naprzeciw, spotykaliśmy się na środku sali, gdy melodia rozbrzmiewała już w pełnym rozkwicie. Potem ona z torby wyciągnęła butelkę lemoniady, stanęliśmy pod ścianą koło drzwi wejściowych, ona, gdy się napiła, podała mi butelkę, napijcie się, powiedziała. Och, lemoniady o tak przedziwnym smaku do tamtej chwili jeszcze nie piłem. Później też nie. Ten niesamowity smak pamiętałem przez całą młodość, później też. I jeszcze teraz.

Gdy świt coraz natarczywiej zaglądał przez okna, po skończonej melodii tanga „Chryzantemy złociste”, szepnęła, chodź, wyjdźmy, i poszliśmy prosto do drzwi wyjściowych. 
Przywitał nas orzeźwiający chłód ulicy. Co chcesz mi pokazać, Basiu, pytałem, przypuszczając, że wynajdzie jakiś zakątek i będziemy się w nim całować, a bardzo lubiłem całować się z dziewczynami, ale ona wywiodła mnie na główną ulicę i szliśmy w kierunku śródmieścia trzymając się za dłonie, które świt studził delikatnym chłodem. Zatrzymała się, staliśmy w ciszy, opierając się o metalową barierę, w dole płynęła niemrawo rzeczka, a wzdłuż niej świt wyłuskiwał drzewa parku. Słyszysz, powiedziała szeptem,  to kos, on śpiewa, gdy rankiem śpieszę do pracy, w mieście jest jeszcze cicho, autobusy śpią, i ludzie śpią, a ja wtedy przystaję i słucham. I mogłabym tak stać i stać, ale muszę do pracy. A ty lubisz śpiew kosów? Bardzo, tam, skąd przyjechałem, las był pełen ich śpiewu; kiedyś szedłem z tatą wczesnym rankiem, a kos nam nad głowami… I tata przystanął, rzekł, bądź cicho, posłuchajmy, on za chwilę zamilknie i będzie smutno, i rzeczywiście, kos zamilkł i mnie się zrobiło smutno, tacie pewnie też, gdyż ruszył do przodu wielkimi krokami, ledwie za nim nadążałem…

Cicho, przyłożyła mi palec do ust, nic nie mów, tylko słuchaj, zamknij oczy, wtedy lepiej się słyszy, i pomyśl, czy ten kos śpiewa tak samo jak tamten, gdy szedłeś ze swoim tatą przez las, czy inaczej i czy kosy w parkach miejskich śpiewają piękniej niż w lesie?... Przymknąłem oczy, ale nie potrafiłem zdecydować, którego śpiew piękniejszy, czy tego tutaj czy tamtego w lesie. Raptem zamilkł, otworzyłem oczy, chciałem  wyrazić żal, że ucichł, ale Basi koło mnie nie było ani nigdzie w pobliżu. Wodziłem oczami między drzewami parku, nie bardzo wiedząc, czy szukam dziewczyny, czy kosa, który zamilkł; z łęgów wzdłuż strumienia unosił się opar, coraz mocniej spowijał mglistą zawiesiną drzewa i krzewy, coś mignęło za kępą rokiciny jakby barwy sukni dziewczęcej; dopiero wtedy zastanowiłem się, co miała na sobie, jakiego koloru suknię, czy może bluzkę i spódnicę, nie wiedziałem, nie pamiętałem. Jeszcze raz coś mignęło zgaszonym żółcieniem między krzewami łęgu, no tak, miała na sobie beżową bluzkę, chyba beżową, nieco zwątpiłem. Zbiegłem po trawiastej skarpie, wołając, Basiu, dlaczego uciekasz i kryjesz się przede mną, ale odpowiedziała mi cisza, kos również milczał. Obejrzałem krzewy rokity, zawróciłem, główną ulicą powlokłem się na dworzec. Jezdnią jechały samochody, chodnikami śpieszyli się przechodnie, jakby miasto zbudziło się nagle ze snu, gdy zamilkł kos, zniknęła dziewczyna, z którą przetańczyłem noc i piłem lemoniadę o niezwykłym smaku.

Jerzy Żelazny

 


Przeczytaj też u nas opublikowaną w odcinkach powieść Śmiech Chryzypa J. Żelaznego, felietony, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)