„2020. Antologia współczesnych polskich opowiadań” (1)*
Anna Krasuska
NIKT NIE WIERZY, ŻE STAJE SIĘ JUŻ
Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem,
Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie,
Powiada przewiązując pomidory:
Innego końca świata nie będzie,
Innego końca świata nie będzie.
Czesław Miłosz Piosenka o końcu świata
2020. Antologia współczesnych polskich opowiadań to – można by powiedzieć – literackie triennale, jako że zbiory współczesnych polskich opowiadań wydawane są konsekwentnie co trzy lata. Obecne, piąte w serii „Kwadrat” wydanie (pierwsze ukazało się jako zbiór 2008) – jak każde poprzednie stawia sobie ambitne zadanie określenia najistotniejszych dla człowieka problemów z perspektywy tu i teraz. Głosem w dyskusji na ten temat są teksty literackie zaproponowane przez trzydziestu jeden twórców. Autorzy legitymują się różnym doświadczeniem literackim, obok debiutantów utwory zamieścili także ci, których dorobek liczy kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt pozycji. Bardzo duża jest także różnica wieku tychże prozaików. Z analizy not biograficznych, zamieszczonych na końcu książki, wynika, że obejmuje ona dokładnie pół wieku, od urodzonych w latach 30. po urodzonych w latach 80. Czy te rozbieżności wpływają na poziom tekstów, ich wartościowanie a priori? Według mnie: absolutnie nie. Każde opowiadanie jest odrębnym i, co ważne, równoważnym głosem w literackiej rozmowie na temat kondycji człowieka 2020. Każdy twórca znajduje własny pomysł, swoją metodę zdiagnozowania problemów współczesnego świata, i swój język opisu, formę, poprzez którą komunikuje się z odbiorcą. I nawet jeśli nie umieszcza akcji w czasach obecnych, ale w paleolicie lub wybiega w przyszłość, w której czasy Unii Europejskiej są tylko mglistą przeszłością, to i tak czytelnik nie daje się zwieść – to o nim, o jego świecie tu i teraz jest mowa, to słowa do niego skierowane, przy nim toczy się akcja, z nim rozmawia autor, który, co najwyżej, przyobleka zdarzenia w ciut inną maskę. Po to, by on, czytelnik, musiał się zatrzymać i zadać sobie to samo pytanie, które zadają sobie bohaterowie opowiadań: co dalej?
Jak pisał Joseph Hillis Miller: „Dzieło literackie nie jest, jak mogłoby zakładać wiele osób, słowną imitacją pewnej już istniejącej rzeczywistości, lecz całkiem przeciwnie, jest stworzeniem lub odkryciem nowego, komplementarnego świata, metaświata, hipperrzeczywistości. Nowy świat jest niezastąpionym dodatkiem do już istniejącego”. Idąc tym tropem, na opowiadanie należałoby popatrzeć jak na dzieło wyrastające z potrzeby podzielenia się przez autora wyobrażeniem świata i człowieka w nim, przy założeniu, że ów świat jest sam w sobie niewystarczalny i jako taki domaga się uzupełnienia. Czytelnik podąża więc za wyobraźnią twórcy, który nadbudowuje światy możliwe i niemożliwe.
Gdyby pokusić się o określenie wspólnej płaszczyzny opowiadań, to, według mnie, byłby to bohater nieradzący sobie ze światem, w którym przyszło mu żyć. Choć sam tę rzeczywistość tworzy, to w rezultacie nie potrafi się w niej odnaleźć, jest sfrustrowany i samotny. Mechanizmy społeczne, polityczne, ekonomiczne czy obyczajowe, które zawłaszczają jego decyzjami, nie nastrajają do optymistycznych wniosków. Życie toczy się raz tak, raz tak, przeważnie zostawia człowiekowi jakiś wybór, nie ma zagrożeń katastrofami ekologicznymi, epidemiologicznymi (te pojawią się pewnie w zbiorze opowiadań za trzy lata), a jednak „to” staje się już.
Ta wspólna dla autorów i ogólna próba diagnozy aktualnego czasu znajduje w poszczególnych opowiadaniach swoje uzasadnienie i uszczegółowienie. Można by powiedzieć, że poszczególne teksty bardzo konsekwentnie budują całościowy obraz świata, w którym innego końca nie będzie. I te słowa Miłosza niezmiennie nasuwały mi się podczas lektury, wraz z dopowiedzeniem: Nikt nie wierzy, że staje się już.
W przemyśleniach na temat opowiadań zebranych w 2020 roku nie staram się dążyć do neutralności (zresztą obiektywizm sądów nie jest możliwy). Autorzy grają moim naiwnym zatopieniem się w wykreowanej przez siebie rzeczywistości, uwodzą (bądź nie) pomysłami, formą, językiem. Uczulają. A jakie zagrożenia akcentują?
Opowiadanie Marka Pogorzelskiego Słaby punkt wprowadza nas we współistniejący obok siebie świat native’ów i people’ów. Pierwszy z nich stanowią ludzie związani z polityką korporacyjną, która przekłada się zarówno na ich wysoki standard materialny (apartamentowce, autonomiczne samochody, ekskluzywne wycieczki, osobne kluby fitness, najnowszy elektroniczny sprzęt czy różnego rodzaju gadżety świadczące o nieprzeciętnym bogactwie), jak i na styl życia (numery zamiast imion, rozmowy tylko w języku angielskim, związki partnerskie czy jakiekolwiek kontakty tylko w obrębie swojego zespołu). Z kolei druga grupa, traktowana jako obywatele gorszego sortu, niższej kategorii i uboższych możliwości rozwoju, nie wyzbyła się wartości pielęgnowanych w dawnych przedkorporacyjnych czasach. Ten dosyć schematyczny opis obu społeczności i wynikająca z niego przewidywalność zachowań poszczególnych bohaterów zostają poddane konfrontacji w momencie, kiedy dochodzi do ich spotkania. Bo jednak dochodzi, mimo żelaznej kurtyny zbudowanej przez native’ów. Oni wiedzą, że takie spotkania „łamią przyjęte reguły”, są dla nich „uwłaczające” i „nie mają zupełnie żadnych wartości”. A jednak native Michał, mimo świadomości, że przebywanie z people’ami „nie niesie ze sobą dla niego żadnej wartości dodanej” (nawet jeśli to jego najbliższa rodzina, z której „awansował”, lub rodzina sprzątaczki, która uwiodła go swoją prostolinijnością), to jednak ostatecznie, najpierw w ramach „poświęcenia się”, a potem już z potrzeby, w samo południe (pojedynek z samym sobą, jak na dobry pojedynek przystało, musi się odbyć w samo południe) zatrzasnął po raz ostatni drzwi mieszkania w apartamentowcu i na rowerze odjechał do życia, z którego kiedyś się wyrwał, myśląc, że spełnia marzenia. Fabuła Słabego punktu tylko na pozór zdaje się uproszczeniem, które łatwo byłoby skrytykować. Bo w rzeczywistości w karykaturalny sposób obnaża od jakiegoś czasu po cichu toczący się proces społecznego rozwarstwienia, generowany nie tylko, jak w tym przypadku, przez coraz większe zróżnicowanie ekonomiczne, ale też… polityczne. Jak w lusterku mogą się przejrzeć rodziny, w których przebiega coraz wyraźniejszy podział ze względu na różniący ich członków ekonomiczny standard życia, ambicje, polityczne poglądy. Mogą się w tym lusterku przejrzeć też przyjaźnie. A wtedy opisana przez Pogorzelskiego sytuacja przestaje być li tylko literacką antyutopią, ona „staje się już”.
O ile świat Pogorzelskiego jest bardziej wyrazisty w tonacjach czarno-białych, to już Aleksandra Borowiec w Marii Czwartej przedstawia świat w odcieniach szarości. Tu różnice ekonomiczne tylko z pozoru dają przewagę jednych nad drugimi. Na przykład przewagę głównej bohaterki nad zatrudnianymi przez nią opiekunkami do matki chorej na demencję: Zazdroszczą mi tych rządowych bonów, które dostaję jako ekwiwalent za miejsce dla Haliny w domu opieki. Domów jest za mało, staruszków za dużo, a Marii takich jak moja – ile dusza zapragnie, stąd jakaś mądra głowa wpadła na to, by połączyć wszystko w jedną całość. Marie (często się zmieniają i kto by je pamiętał, stąd użyteczne jest jedno imię) nie tylko wykonują najcięższe prace fizyczne, ale można w nie cisnąć swoją wściekłością. Och, to takie wyzwalające. Ale czy na pewno podporządkowanie sobie biednych emigrantek z Bliskiego Wschodu jest wystarczającym powodem własnego zadowolenia z życia? W odpowiedzi na to pytanie wystarczy, że autorka opowiadania skieruje kamerę nie na jednostkową scenę, ale pokaże tenże szczegół z oddalenia, i w ten sposób obnaży mechanizm, w którym znajdują się kobiety. Takim momentem jest telefon zdesperowanej córki, która dzwoni z Danii z informacją, że nie zdała egzaminu i koniecznie potrzebowała kogoś o coś oskarżyć – To wy zostawiliście nam to całe gówno! Wizja powrotu córki do Polski, do domu – główna bohaterka ma tego pełną świadomość – byłby kolejną cegiełką w jej prywatnej Ścianie Płaczu. Bo w tej strukturze nie ma lepszych i gorszych, zwycięzców i przegranych, nie ma tych, którym powodzi się lepiej, granice są płynne, wszyscy są sfrustrowani. Cały ten świat zbudowany jest z rozczarowań. Mieliśmy mieszkać w szklanych domach, myślę. Samowystarczalność, nowoczesność, minimalistyczne piękno. A tu wyciągnięto z lamusa stare bloki. Falowce, wieżowce, betonowce. Łatwo utrzymać, ogrzać, poupychać ludzi. (…) Gazety grzmią, że młodzi mają trudniej. Prawda jest taka: wszyscy mamy trudniej. Ja też mam trudniej przez Halinę, przez pokolenie Haliny. (…) Najgorzej ma Halina, nie ma już w kogo cisnąć swoją pokoleniową złością. Ale, ale…, Halina ma demencję i, na szczęście dla niej, tylko ten stan pozwala jej wymazać ową pokoleniową złość i nie rozumieć marności otaczającego świata.
O ile bohater Pogorzelskiego miał jeszcze możliwość wyboru w życiu, dokonania przewartościowań, ocalenia sensów, w które kiedyś wierzył, o tyle Borowiec kreśli futurystyczną wizję grzęzawiska, w którym wszyscy są całkowicie zanurzeni, ledwie oddychają i mamią się satysfakcją z drobnych oszustw, prób przechytrzenia kogoś czy złośliwości. Ponury to obraz, w którym spod nędzy życia przebija – jednakowe dla wszystkich – uczucie frustracji i osamotnienia.
I właśnie poczucie samotności jest tym stanem, który zostaje poddany gruntownej analizie w Opłatku Dariusza Muszera. Czas i miejsce akcji opowiadania nie są przypadkowe. Mamy więc najbardziej rodzinny i najmniej kojarzony z samotnością dzień, czyli Wigilię świąt Bożego Narodzenia. Mało tego, w śnieżnej scenerii, choć – polski czytelnik to wie – na przekór „tradycji” śnieg pojawia się w tym czasie coraz rzadziej. Zatem wszystko sprzyja temu, aby mogły zacząć się piękne chwile, ale… już sam opis miasteczka nie nastraja optymistycznie. Do tego miasta przybywało się po to, by w nim dużo pracować, zarabiać pieniądze, jeść byle co i krótko spać. Było to bowiem bogate miasto, które nie miało ani ochoty, ani czasu na korzystanie z przyjemności życia. Jako że więcej ludzi umierało w nim niż się rodziło, sprowadzano coraz nowych mieszkańców z coraz odleglejszych i biedniejszych krain, żeby wyrównać bilans strat. Ci, którzy tu przybywali, szybko stawali się podobni do tych, których zastali na miejscu. Tak, ten opis nie zostawia złudzeń. Jednak Marian Sielawa, główny bohater opowiadania, nie poddaje się łatwo. Nie zniechęca go nawet fakt, że psuje się piec olejowy i przestaje działać ogrzewanie. Bożonarodzeniowa szopka wraz z trzema świerkowymi gałęziami związanymi drutem i udającymi choinkę tworzą świąteczny klimat. No prawie świąteczny, bo clou wieczoru stanowi Opłatek, program komputerowy, którego pomysł przyszedł Marianowi do głowy, kiedy po raz pierwszy spędzał święta samotnie. W zrealizowanym przez siebie programie mógł powołać do życia, co prawda tylko wirtualnego, ale jednak, członków rodziny, za którymi tęsknił. Symulacja spędzania czasu z najbliższymi nie daje mu jednak satysfakcji, ba, pogłębia tylko frustrację, tym większą, że każdy z wirtualnie przybyłych skrywa jakieś swoje trudne i smutne tajemnice. Eskalacja poczucia wyobcowania prowadzi głównego bohatera do samobójstwa. Nigdy się nie dowiem, czy naprawiono mi piec – powiedział, zakładając pętlę i zaciskając ją na szyi (…) Czasy poszukiwania prawdy dawno się skończyły. Nie prawda jest nam potrzebna, tylko przekonanie, że coś jest prawdą. Ciągle wymyślamy sobie coraz to nowe rzeczywistości, w które święcie wierzymy, potem je obalamy i jest nam z tym dobrze. Wygrywa zawsze ten, kto lepiej potrafi kłamać i umiejętnie sprzedać swoje kłamstwo.
Kolejnym ciekawym opowiadaniem, w innym kontekście opisującym skutki zaawansowanej technologii, jest Re:programowamy. Katarzyna Kałużna tworzy bohatera, który skupia się na poznaniu ludzkich możliwości-wydolności organizmu (choć ze słowem „ludzkich” nie należałoby przesadzać), szuka różnych sposobów na dotarcie do siebie. A możliwości ma wręcz nieograniczone. Na początek mężczyzna skupia się na swojej fizyczności. Jednak kiedy zastosował głodówkę zbyt radykalną (poczuł, że pępek za chwilę zbrata się z kręgosłupem) mikroprocesory koordynujące pracę ciała uznały, że należy wysłać ostrzeżenie i przywołały karetkę. Groźba ingerencji innych osób w swoje samobadanie, a nadto widmo doprowadzenia się do nieproduktywności (czyli dla niego – nieużyteczności w dalszych badaniach), powstrzymuje go przed ryzykownymi doświadczeniami z brakiem snu i kieruje na sondowanie relacji międzyludzkich. Najpierw ostrożnie, tylko z podobnymi sobie, czyli też programowanymi, i zgodnie z zasadą: „maksimum zabawy”, „zero zobowiązań”. Te kontrolowane doświadczenia nie przynosiły mu jednak zadowolenia, wręcz przeciwnie: Podzespoły coraz częściej sygnalizowały podwyższony poziom stresu. Więc kiedy na koniec znalazł partnerkę, przy której wreszcie poczuł spokój (do miłości się nie przyznawał), nie był to koniec jego peregrynacji. Stabilizacja go nie interesowała. Zdał sobie bowiem sprawę, że – aby nie przerwać samobadania – musi zniszczyć tę relację i drążyć dalej. Tym razem nawiązując kontakty z ludźmi, którzy nie dysponowali aż tak zaawansowanym technicznie oprogramowaniem ciała, czyli, po prostu, z mieszkańcami biednej dzielnicy (ach, znowu ten gorszy sort, który braki technologiczne musi rekompensować co najwyżej wyuczonymi schematami). Szybko przekonałem się, że jestem w stanie niszczyć siebie. (…) Nauczyłem się manipulować przeżyciami, wzbudzać w sobie perwersyjną przyjemność, a innym razem odrazę do samego siebie. (…) To była prawdziwa moc – władałem ludźmi i nie potrzebowałem do tego zdolności hakera. W tym zatraceniu się dochodzi wreszcie do ściany, czyli w jego przypadku – trafia do szpitala, i bojąc się całkowitego zaprogramowania, czytaj wyleczenia, podejmuje desperacką decyzję o usunięciu sterowników. Wieść o tak ekscentrycznej prośbie, odrzuceniu daru technologii, daru nadającego człowiekowi doskonałość, szybko się rozeszła i nie spotkała się z aprobatą większości. Jednak Katarzyna Kałużna daje bohaterowi szansę uwolnienia się od względnych dobrodziejstw technologicznej nowoczesności i wtedy może on już tylko powiedzieć… nie sposób określić, gdzie mnie zawieje. Pilnuję się, aby co jakiś czas się reprogramować.
Jakkolwiek by patrzeć, utopie wszelkiego rodzaju zawsze budziły w człowieku tęsknoty i wydawały się panaceum na wszelkie zło. Ale jednocześnie, równolegle do potrzeby zaspakajania tegoż niedosytu, czyli potrzeby, która miała się w idealnym świecie urzeczywistnić, kiełkowało podejrzenie, że nie są to warunki sprzyjające człowiekowi. Dlatego mimo powabów – „choć krzaki uginają się od odpowiedzi”, „nie ma dróg innych oprócz drogi dojścia”, „jeśli jakieś zwątpienia, to wiatr je rozwiewa” –
wyspa jest bezludna,
a widoczne po brzegach drobne ślady stóp
bez wyjątku zwrócone są w kierunku morza.
Jak gdyby tylko odchodzono stąd
i bezpowrotnie zanurzano się w topieli.
W życiu nie do pojęcia.
I chociaż inny był kontekst napisania przez Szymborską Utopii (Wielka liczba, 1976), to celowo przytaczam jej słowa, ponieważ lęk przed ubezwłasnowolnieniem człowieka jest zawsze ten sam. Bez względu na to, jaka byłaby przyczyna tego ubezwłasnowolnienia. Technologia zawłaszcza jak ideologia. Postęp technologiczny na pewno uwodzi. Pierwsze gadżety, pierwsze udogodnienia, jak pierwsze polityczne obietnice padają na podatny grunt oczekiwań i tak – powoli, niepostrzeżenie lub prawie niepostrzeżenie – stajemy się zakładnikami. I wtedy dopiero zdajemy sobie sprawę, że „mimo powabów”, trzeba odciąć się od tegoż świata, gdyż tracimy siebie. Ale czy zawsze znajdujemy aż tyle heroizmu, żeby wycofać się, odwrócić na pięcie, jeśli sprawy zajdą za daleko?
Przytoczone powyżej przykłady opowiadań pokazują różne rozwiązania. Bo taki jest cel literatury – sprawczość. Pisarz tylko sugeruje: pomyśl czytelniku. Bo „dobrze się myśli literaturą”, gdyby zacytować Ryszarda Koziołka.
A czasem literatura wręcz atakuje, na przykład głosem autorki w omówionym powyżej opowiadaniu: Co ja ci będę mówił. Twoja kolej: czego chcesz? No dalej, odwzajemnij mi się pięknym za nadobne. Opowiadaj, kim jesteś. Nawet jeśli nie wiesz, to podczas opowieści łatwiej będzie ci zrozumieć. No dalej. Jak działa twój program, jakie zasady produkują ci dzień za dniem, wytyczają szlak? A może twierdzisz, że jesteś prawdziwie wolny, co?
Czytelnik próbuje podjąć dialog. Sam ze sobą.
2020. Antologia współczesnych polskich opowiadań jak najbardziej nadaje się do przeżycia katharsis.
„2020. Antologia współczesnych polskich opowiadań”, Wydawnictwo FORMA, Szczecin-Bezrzecze 2020, str. 357
Anna Krasuska
------------------------------------------
*Ze względu na wyjątkowo dużą objętość omówienia / recenzji zdecydowaliśmy się na publikację w trzech częściach: jutro część druga, pojutrze trzecia.