„Śmiech Chryzypa” (odcinek czternasty)
Jerzy Żelazny
KWAK
Ktoś natarczywie stukał do drzwi. A potem rozległ się stłumiony trzask zamka, drzwi się uchyliły, ujrzał recepcjonistkę i panią Zenobię.
- Fryz, co z tobą? Dzwonię, twój telefon nie odpowiada, cisza w nim, a już od jakiegoś czasu powinniśmy być na spotkaniu w klubie KWAK.
- Wejdź, proszę. Porwały mnie wspomnienia, straciłem rachubę czasu… A może spałem i śniłem? A telefon? Przecież dwóch przyjemniaczków w różowych krawatach zarekwirowało telefon. Kopertę od deputowanego też wzięli.
- Oddadzą, ale telefonu nie powinni… To wbrew procedurze. Załatwię to, pośpiesz się, musimy jechać. Bo nasi twórcy, oczekując, gotowi się upić z nudów. I będą bredzić. Nie zapomnij zawiązać błękitnego krawata. Czekam w samochodzie.
Fryz się nieco ogarnął, zawiązał krawat w kolorze błękitu – to ci dwaj zostawili, nadmieniając, żeby zawiązał, gdyż do tej pory był bez, koszulę pod szyją nosił rozchełstaną. Nie cierpiał krawatów, stroił się weń tylko na szczególne okazje. W neseserze miał bordowy w białawe kotwiczki. To Lilli mu go wepchnęła razem z kanapkami, upominając, nie wypada odbierać nagrody bez krawata, jak będziesz wyglądać, to niepoważne, w tak uroczystej chwili trza mieć krawat pod szyją. Jak buty na weselu, z uśmiechem dopowiedział w duchu Fryz. Ale zaraz spoważniał, gdyż mignęła mu twarz tego, który zabrał mu telefon. A jednak prawie natychmiast parsknął śmiechem, przypomniał bowiem sobie, że wyjął z telefonu kartę SIM i ukrył ją w kieszonce spodni. Syn dzwonił w nocy, Fryz mu powiedział, u na s jest noc, zapomniałeś o tym, zbudziłeś mnie, a mam ostatnio krótkie noce, wciąż podróżuję… Syn zażartował, powinieneś wyłączyć telefon albo wyjąć i ukryć kartę SIM, nikt cię nie znajdzie i nie zbudzi, pośpisz bezpiecznie. I Fryz bez zastanowienia albo bezwiednie skorzystał z rady, wyjął i ukrył kartę. Lilli, gdy zadzwoni, nie powie nic, co mogłoby zaszkodzić mnie albo jej. Lubi czasem palnąć coś, co się tym, co podsłuchują nie podoba. Nabrałem ich – uśmiechał się, schodząc na parter.
Usiadł obok pani Zenobii, ta poprawiła mu krawat, gdyż tkwił krzywo, albowiem Fryz nie miał wprawy w zawiązywaniu owego szlypsa, jak po swojemu lubił nazywać ten zwis męski elegancki.
- Bardzo ci w nim do twarzy, dostojnie wyglądasz. Bo widzisz, u nas artyści noszą błękitne krawaty bez żadnych ozdobnych wywijasów, to ich znak. Wy na tej prowincji żyjecie jeszcze w poprzedniej epoce – ostatnie słowa pani Zenobii zabrzmiały dość dziwnie, jakby z tęsknotą albo zazdrośnie.
Od hotelu do klubu twórców było niedaleko – po kilku minutach pani Zenobia zatrzymała samochód przed zgrabną kamienicą z elewacją wystrojoną w secesyjne ozdóbki, a szyld z napisem KLUB TWÓRCÓW ułożony z dziwacznych, bezszeryfowych liter, podświetlany z boku niewielkimi reflektorami, niezbyt pasował do elewacji, co po przelotnym spojrzeniu uznał Jerski, ale nie odważył się skomentować. I podziałał na niego jak ostrzeżenie – mogą mnie tu spotkać zdarzenia przykre albo niezwykłe, jak w całej tej podróży. Jadę po nagrodę, a tułam się, wywiedli mnie… Co mnie jeszcze czeka? Nim weszli do wnętrza, pani Zenobia obejrzawszy Fryza jeszcze raz, uznała, że z jego wyglądem jest wszystko w porządku. Ruszając do wnętrza budynku, powiedziała z powagą:
- Wchodzimy.
Gdy weszli, zebrani tam artyści, mężczyźni i kobiety, w wieku przeróżnym, siedzący przy stolikach ustawionych dość bezładnie, podnieśli się jak na komendę, klaskali hucznie i ofiarnie, ktoś zawołał:
- Brawo, niech żyje wielki pisarz Fryz Jerski! - i zaczęto wołać niczym na wiecu, Jerski, Jerski… Jedni uśmiechali się szczerze, a nawet ochoczo, a może z przyzwyczajenia, bo czasy uśmiechom sprzyjały, a dziarskie okrzyki należały do rytuału wszelkich zgromadzeń, im głośniej krzyczano, tym spotkania zasługiwały na przychylniejszą ocenę. Przewidywały to procedury publicznych spotkań. Byli też tacy, co wołali niechętnie, na odczepnego. Takie niektórzy przynajmniej robili wrażenie. Fryz zauważył - ze stojących na stolikach butelek z cytrynówką co nieco uszczknięto, stąd u wielu obecnych brawa na część przybyłego zabrzmiały przebojowo a nawet frenetycznie. Pani Zenobia stała nieco z boku, ignorowana, chociaż było to wrażenie nietrafne, które zostanie przytomnie zweryfikowane.
Jerski skierował się ku podestowi, znajdującemu się po przeciwnej od wejścia stronie obszernej sali. Na podium stał stolik, a obok niego fotel. Nie doszedł do podwyższenia, gdyż drogę zastąpił im pan o bujnych, srodze posiwiałych włosach, ściągniętych z tylu w niemodny kucyk. Ręce trzymał w gotowości do powitań.
- To pan prezes Benon Vogeller, tutejszy pisarz i szef Klubu Wsobnych Artystów Krainy – powiedziała pani Zenobia. Benon uniósł i rozwarł ramiona niczym skrzydła husarza, ale bez piór i w tym znamiennym geście trwał przez chwilę, oklaski się wzmogły, ich czupurność jednak straciła impet i autentyczność. Jerski chyba się skurczył, zmalał – taki objawił się kontrast niekorzystny dla przybyłego pisarza. Na szczęście Benon opuścił ramiona, objął Jerskiego z rozmachem, przycisnął, wołał, a gwar w sali bankietowej przycichł, by mogły wybrzmieć słowa entuzjastyczne, podniosłe:
- Witam i niech cię uścisnę w imieniu wszystkich zebranych tu twórców wsobnych, drogi nasz pisarzu, którego dzieło przyjęliśmy z radością i dumą, rozsławi bowiem ono naszą odrodzoną Krainę Dolin… - użył jeszcze nie zatwierdzonej nazwy. Dalsze słowa Benona zagłuszyły entuzjastyczne okrzyki, brawa, wołania: Kraina Dolin pisarza wita, niech jego dzieło potężnie rozkwita! I rozbrzmiała pieśń nieco staromodna, ale ostatnio odświeżona, gdyż nabrała nowych znaczeń: Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam…
Prezes Vogeller podprowadził gościa na miejsce honorowe, czyli na fotel, którego kształt i faktura obicia zostały odwzorowane z fotela, na którym siedział Stańczyk, czyli błazen starego króla, oczywiście na obrazie Jana Matejki. Z boku fotela stał stolik nakryty brunatną materią, na nim oczywiście nie leżał list zawiadamiający o utracie Smoleńska ani opis tragedii smoleńskiej, lecz stała samotnie nietknięta butelka z cytrynówką, kilka kartek czystego papieru przygotowanych do notowania pytań, które padną pod adresem pisarza. Długopisu nie przewidziano, ginęły, brano je bowiem na pamiątkę zdarzenia.
Jednakże Jerski zorientował się, że nie o zwykły fotel tu chodzi. W lot pojął, że ustawienie mebli sugeruje, by przyjął pozę słynnego trefnisia, gdyż jako autor powieści „Ucieczka błaznów” powinien podjąć grę - zajęcie miejsca w fotelu błazna stanie się ważkim przesłaniem, historiozoficzną pozą i wołaniem – nastał czas powrotu wielkich błaznów z wygnania, niech się wezmą za porządki. Miał Jerski w pamięci obraz Matejki, jego szczegóły, niegdyś bowiem w czasie studiów amatorsko trudnił się malowaniem, chciał wykonać kopię „Stańczyka”, przestudiował więc obraz dokumentnie i z pietyzmem. Zarzucił jednak próbę sporządzenia kopii, nie potrafił namalować twarzy błazna, zawsze wychodziła mu twarz kogoś z kręgu uniwersyteckiego albo ważnego urzędnika a nawet polityka, co było niebezpieczne, narażało go na szykany. Zniechęcił się do malarstwa, wolał grać na banjo.
W tamtej chwili, wobec natarczywych spojrzeń zgromadzonych artystów, Jerskiego zaniepokoiła butelka cytrynówki samotnie stojąca - bez zakąsek, popitki, bez kieliszka nawet, wikłając pomysł na interpretację ustawienia mebli. Przecież nie ma jej na obrazie mistrza Jana. Czyżby tę butelkę należało uznać jako widoczną na obrazie kometę, która zwiastowała nieszczęścia? To chyba przesadna interpretacja, cytrynówka nie ma takiej mocy jak kometa, nie odmieni rzeczywistości, najwyżej ją znieprawi, skonstatował w myślach Fryz i postanowił wzbogacić obraz sobą. Usiadł więc, wyciągnął nogi, splótł palce rąk na brzuchu, łokcie oparł, a jakże! o poręcze fotela, pochylił głowę, a na twarz przywołał zafrasowaną minę, historiozoficzne przesłanie, przeczucie nieszczęścia, wielkiego humbugu albo ściemy.
Rozpełzła się cisza, ale pełna napięcia, oczekiwań. Jerski siedział nieruchomo, przypuszczał bowiem, że takiej jego pozy oczekiwali zebrani, skoro ustawili fotel jak ten wyczarowany pędzlem malarza dla błazna starego króla. W powieści Jerskiego ten fotel też odegrał znaczącą rolę – nie podniósł się od razu najważniejszy błazen, rzec można przywódca błaznów, lecz zapłakał, a gdy ucichł jego szloch, wsiadł na hulajnogę i odjechał… Jerski wszedł w tę rolę, chociaż nie wiedział ani się domyślał, czemu ona służy. Wyczytali w jego powieści przestrogi dla krainy tej, troskę o jej przyszłą pomyślność? Trzeba ożywić wielkiego błazna, niech ludzie przejmą się jego przestrogami. Pomyślał, szkoda, że nie mam swojej błazeńskiej czapeczki z dzwoneczkami – zadyndałyby z przestrogą. Lilli mu uszyła na promocję książki, ale obydwoje postawili sobie pytanie – jaki sens w niej paradować? Czapeczka nie pasowała do szlachetnej twarzy Fryza, jaśniejącej nazbyt inteligentnie. Teraz by się przydała, gdyż się postarzał i zbrzydł, wiek mu pomarszczył twarz mądrością.
I zastanowił się – w co ja tu gram? Może ktoś dowcipnie to spotkanie chce zainscenizować jako powrót błazna, trawestując tytuł mojej debiutanckiej powieści? Czyli co, błaźni wrócili? Znowu potrzebni są zawodowi błaźni, by wzmóc powszechny śmiech, nadać mu większą rangę, wyrazistość i rozmach? W zawodowych błaznach ratunek, bo czasy amatorskiego błaznowania dobiegły kresu? Piękne przesłanie, pomyślał Fryz i chrząknął dyskretnie.
W sali zgromadzeni artyści nie próżnowali – nalewano cytrynówkę, pito, popijając wodą mineralną o nazwie Krainianka, zakąszano sałatką warzywną, przygotowaną według ustalonej dekretem receptury. A Fryz nie wiedział jak zakończyć to swoje siedzenie w pozie historiozoficznej. Z pomocą przyszedł mu malarz Filip Fileton. Powstał i dłonią wskazując Jerskiego w pozie narodowego błazna, zawołał, a w tym czasie w sali ucichło:
- A gdzie twój kaduceusz? Cóż zawieziesz do Metropolii? I czapeczka z dzwoneczkami, jak cię rozpoznają, żeś błazen i wracasz?
- Czapeczkę zostawiłem w szafie mej żony. Ona ma ją w swej pieczy. A kaduceusz ukradli.
- To co rzucisz między zwaśnione strony, by się uspokoiły, ludzie padli sobie w ramiona, pokochali?
- Jak to? Błazen ma godzić zwaśnionych? Nie ma takiej opcji… - oburzył się inny artysta wsobny, nazywany Zwiędłym Cycusiem.
- Właśnie, to błazen nas pogodzi, w nim nadzieja. Przecież to dzisiaj też Wielki Mąż, trzeba go wybrać albo wskazać. I dać mu sandały Hermesa albo przynajmniej narty, niech biega, popisuje się, żeby lud miał komu klaskać, miał zajęcie, wołając „Niech żyje!”
Do dysputy szykował się prezes Benon Vogeller i ni z tego, ni z owego cytował Norwida:
Klaskaniem mając obrzękłe prawice,
Znudzony pieśnią lud wołał o czyny…
Cytowanie dalszego ciągu wiersza udaremniła pani Zenobia:
- Dość, dość, do cholery, co wy, panowie i panie. Przywiozłam wam pisarza, pana Fryza Jerskiego, który zatrzymał się w naszym mieście, będąc w drodze na uroczystość wręczenia mu nagrody za powieść „Śmiech Chryzypa”, zamiast o nią pytać pisarza, to wszczynacie głupawą dyskusję, mniemając, że w niej demonstrujecie jakąś przenikliwość... A gówno, to wam mówię! Teraz górą śmiech powszechny i ustawiczny, on kasuje wszelkie narodowe waśnie, bunty, rozdarcia, hamletyzowania, wahliwości – na szczęście nasze one zostały przezwyciężone, śmiechem wyparte. Nie pozwalam na ich ożywianie. Jedzcie i pijcie, uśmiech przyszłością – uśmiechnęła się przepięknie.
Ci dwaj natychmiast usiedli, chwytając w garście plastykowe widelce, zanurzając je w sałatce warzywnej. Jerski przyjął zwyczajną pozę, rozglądał się za kieliszkiem, chrząknął dwa razy a propos. Zjawiła się chórzystka z Koła Pań Wsobnych, pełniły rolę kelnerek, przyniosła co trzeba, nie zapominając o sałatce warzywnej, Otworzyła butelkę z cytrynówką, nalała do kieliszka, Jerski wypił, nie czekając na toast.
- Pytajcie pisarza o jego książkę – zachęciła pani Zenobia głosem łagodnym, nawet przymilnym.
Milczeli. Nikt nie potrafił wymyślić pytania – denerwująca cisza przedłużała się, pani Zenobia dawała znaki, wyłuskując spośród zebranych literatów i krytyków, ale odwracali głowy, z oczami wędrowali ku podłodze albo sufitowi, nie byli skorzy. Wreszcie rozległ się piskliwy głos kobiecy, na pewno już niemłodej artystki. Rozglądano się, któż to taki? To emerytowana aktorka Klara, nazwiska nikt nie pamiętał. Minęło kilka dziesięcioleci, gdy widziano ją na scenie. Jeśli ktoś wymienił jej nazwisko, dziwiono się, to ona jeszcze żyje? Jako Klara nie wzbudzała zdziwienia, że się telepie na tym świecie, dziwiono się, że jej nie dopadła zaraza. Przecież wśród starych wirusy buszowały chętniej.
- O kim jest pańska powieść? – pytała pani Klara.
Jerski potraktował pytanie z powagą, odpowiedział sumiennie:
- O filozofie starożytnej Grecji Chryzypie, jednym z twórców stoicyzmu oraz o jego ośle Sofiście.
- Aha, to bardzo ciekawe – powiedziała stara aktorka.
I znowu nastała dręcząca cisza. Pan Vogeller odważnie zapytał:
- Czy w powieści dokonuje pan konfrontacji między dobrem a złem? I czy dobro zwycięża, a zło zostaję pogrążone, wypchnięte z świadomości bohaterów powieści zgodnie z duchem czasu i obowiązującą ideologią uśmiechu?
- Według jednego z ważniejszych bohaterów powieści, czyli osła Sofisty – to słowa Jerskiego – zmierzanie ku dobru to czynność ustawiczna, ale beznadziejna. Dobra nigdy nie da się osadzić na stałe, zawsze się wymyka. I zło zajmuje jego miejsce.
- Czy pański bohater, ten filozof Chryzyp – pytał artysta nazywany Zwiędłym Cycusiem – zdolny jest nazwać złem to, co się dokonało z jego udziałem? I czy jest w stanie cierpieć z powodu wyrządzonego zła innym, odczuwać ból duszy?
- Mój bohater nikogo nie naraził na cierpienie, jest w stanie czynić samo dobro, niczym Przywódca naszego kraju – odpowiedział odważnie Fryz i się zawstydził, ale palnąłem głupio, pomyślał. By nieco złagodzić sens swej wypowiedzi, dodał: - Tak mu się wydaję, że jest dobry i tylko dobry.
- Zatem z czego się śmiał ów filozof? - drążył temat inny artysta wsobny. - I cóż to był za śmiech, skoro znalazł się w tytule powieści?
- Uważał, że śmiech wznieca dobro, daje ludziom szczęście, oddech swobody, łagodzi obyczaje, przepędza złość, utrwala ateńską demokrację. A śmiał się głównie ze swego osła Sofisty.
Kilka osób popijających cytrynówkę oraz zakąszających sałatką warzywną, ufundowaną przez władze municypalne, zaczęło wołać:
- Niech przeczyta fragment powieści, byle krótki. O tym ośle.
- Niestety, nie zabrałem książki. Zostawiłem w hotelu.
Zdziwienie przeleciało wśród zebranych. Ktoś skomentował, cóż to za autor, który nie nosi z sobą swej książki? A pani Zenobia zawstydziła się, gdyż nie dopilnowała tak podstawowej sprawy, jak posiadanie ksiązki autora. To niechybnie wpadka – przelękła się.
Na podest wszedł znany aktor Jacek Babiniec, rzekł, zerkając w kierunku pani Zenobii, jakby chciał wybawić ją z kłopotu:
- Ja mam, kupiłem. A co, takie dziwne? – obruszył się, gdyż rozległy się głosy zdziwienia i powątpiewania, że kupił za własne pieniądze.
Mimo ostatnich słów aktora Babińca, będącego w kwiecie wieku, w sali nie ustały pomruki niedowierzania z powodu kupna książki. Aktor nie przejął się tymi odgłosami, zaczął czytać wyraziście i niewątpliwie ze znajomością sztuki artystycznego czytania:
Scholarcha Chryzyp wyszedł z uczty u Zenona z Tarsu jako jeden z ostatnich gości, wracał więc późną nocą ku niezadowoleniu jego osła Sofisty, który pod koniec uczty nudził się i podrzemywał. Osioł oczywiście nie został zaproszony przez gospodarza uczty, towarzyszył Chryzypowi jako jego przyjaciel. Był zwyczaj - niektórzy goście mogli wprowadzić na ucztę kogoś nieznanego. Chryzyp więc skorzystał z tego zwyczaju i wziął swego osła Sofistę. Filozof zwykle zabierał go z sobą, dokądkolwiek się wybrał, ośli grzbiet bowiem służył mu jako starożytna taksówka. Podczas rozmów Chryzypa z uczniami w Stoi Poikile osioł oczekiwał na swego pana przed portykiem, narażony na promienie słoneczne a czasem deszcz, z tego powodu zachowywał się nieobyczajnie - ryczał żałośnie, walił kopytami w ziemię, wypuszczał gazy i nie dał się uspokoić, musiał go scholarcha przywołać pod dach stoi. Sofista natychmiast zbliżał się do grupy uczniów, zajmując dogodne dla siebie miejsce, przysłuchiwał się rozmowie, pobekiwał cicho z aprobatą, gdy odpowiedzi ucznia były satysfakcjonujące, natomiast gdy któryś mówił mętnie, nie na temat albo wygłaszał błędne opinie, beczał z oburzeniem, a czasem jego bek wyrażał rozbawienie, sardoniczny śmiech. Filozof wtedy mówił do osła czule: - Słusznie, Sofisto, odpowiedź ucznia to wyjątkowy bełkot…
Jerski przestał słuchać, znał przecież tekst, był jego dziełem, upewniwszy się, że aktor Babiniec czyta bez zarzutu, przyglądał się zebranym artystom wsobnym. Spostrzegł, że jeden z nich, mężczyzna już starszy, z twarzą mocno wyeksploatowaną, nieznacznie mrugnął powieką. Zastanowił się, czy na pewno to mrugnięcie skierowane było do niego. Przyjrzał się gościowi uważniej, miał wrażenie, że skądś go zna, ale skąd? – zastanawiał się uparcie. A ten patrzał w inną stronę, na wejście do korytarza, który od sali bankietowej prowadził gdzieś w głąb budynku, pewnie do toalet. Fryz poczuł potrzebę, by się tam udać, ale nie chciał iść na ślepo, a wstydził się zapytać pani Zenobii, która siedziała na krześle przystawionym do stolika Fryza, popijała kawę ze śmietanką, którą jej przed chwilą podano, jak również przystawiono krzesło. Ten gość odróżniał się od innych brakiem błękitnego krawata - jeśli był artystą, to miał obowiązek go zawiązać. To chyba jakiś dysydent. Znowu mrugnął i oczami wskazał ów tajemniczy korytarz. On mnie zaprasza, bym się udał tym korytarzem, skonstatował pisarz… A mężczyzna o twarzy mocno sfatygowanej, dlatego trudnej do rozpoznania do kogo niegdyś należała, po chwili podniósł się, najzwyczajniej wszedł w ów korytarz i zniknął. Fryz poczuł dotkliwe parcie w pęcherzu. Zaryzykował i nachyliwszy się, szepnął do pani Zenobii:
- Nim skończy czytać, to ja na si…
- Cóż to znaczy to si? – pani Zenobia przyjrzała się Fryzowi podejrzliwie.
- Muszę tam, gdzie niegdyś król piechotą, ale nie wiem gdzie tu...
- Ach, o to, sikać? Idź tym korytarzem, po prawej stronie są schody w dół, tam znajdziesz toaletę. Trafisz czy iść z tobą?
- Trafię - szepnął rezolutnie, chociaż pomyślał, może ten facet, co do mnie mrugnął, zastawił jakąś pułapkę, chce mnie zwabić? Ciekawość jednak przemogła. Zresztą nie miał czasu zastanawiać się, albowiem rzeczywiście pęcherz domagał się swych praw. Poszedł czym prędzej we wskazanym kierunku. Obejrzał się, opuszczając salę bankietową, nikt na niego nie patrzał, nikogo nie interesowało, że wychodzi – wszyscy pilnie słuchali tego, co czytał aktor Babiniec Jacek. Tak bardzo ciekawi ich ten osioł, więc nikt na mnie nie zwraca uwagi, pomyślał ze smutkiem i poszedł w głąb korytarza. Było tak, jak mówiła pani Zenobia – po prawej stronie schody prowadziły w dół, minął salkę i znalazł się przed drzwiami toalet, otworzył te z napisem „Męski” i znalazł się przed zbawczym pisuarem. Co za ulga, myślał, zapinając spodnie. I wtedy ktoś go trącił w ramię. Zgarbił się, rękami zasłonił głowę, oczekiwał ciosu.
- Co jest, boj cię trzepnął? Chodź ze mną – to ten mrugający do niego okiem stał, a w oczach miał natarczywe żądanie, by pisarz posłuchał jego rady, trzymał go za łokieć, pociągnął lekko, ale stanowczo. – Urwiemy się zabalujemy, tu nuda, nawet twój osioł jej nie rozwieje – zachęcił głosem figlarnym i nieco buntowniczym a na pewno schrypniętym, ale odkaszlnął przezornie.
- Czego pan chce? I kim ty jesteś, do cholery?
- Nie poznajesz? Fakt, zdziadziałem ostatnio. Przecież jam Jurek, a właściwie Juras, tak do mnie mów. Ten Jurek gdzieś przepadł, spłonął, a z popiołów niczym Feniks wyfrunął Juras.
- Karniewski? – upewnił się i ucieszył Fryz. – No, kur zapiał, skąd ty tu? – wyrwało mu się stare, jeszcze chłopięce powiedzenie, czym się nieco zawstydził. - Trudno poznać, życie przygniotło cię dość wyraźnie. I co, mam z tobą uciekać? A dokąd? Nie lubię uciekać, chociaż może powinienem. Jakiś BIP się chyba na mnie uwziął, zwabiają w różne miejsce.
- Tak myślałem, więc chodź. Zmyjemy się, nim zaczną nas szukać, wytniemy im numer. To znaczy, że ciebie będą szukać, bo ode mnie trzymają się raczej z daleka. Jest na sali dwóch przyjemniaczków ze służb, tego ich osławionego BIP-u. Dla niepoznaki założyli błękitne krawatki, udając artystów. Nie wszyscy się znają, bo zjechali się z całego województwa, czyli departamentu. Na twoją cześć, kurwa.
Jerski wiedziony jakimś wewnętrznym, choć nieco bojaźliwym instynktem, ruszył za Karniewskim, odmienionym od czasu ich spotkania w lesie, czyli mocniej zsuniętym na margines, twarz odmalował mu image moczymordy, nocnego birbanta, króla melin, w których nikt nie dobiera towarzystwa, sami przychodzą, siadają, piją… Wyraźnie podupadł od tamtego dnia, w którym się spotkali w lesie, w Rosochach, gdy mu zawiózł wygrzebany z makulatury słownik ortoepiczny z dedykacją słynnego leksykografa Stanisława Szobera. To prawda, upłynął huk czasu, przez te lata bez zdziwienia jego facjatę powykrzywiało, podziobało nie do poznania. Nie miał jego szkolny kolega łatwego życia, już sporo o jego przypadłościach Fryz słyszał.
Juras otworzył tajemne drzwi, jak to zrobił, Fryz nie zauważył, przeszli przez jakieś ramory, znaleźli się na zewnątrz, w zaułku. Jeszcze przeszli kawałek i drogę im zastąpiła ociemniała chałupa, pustostan. Przeleźli dziurą w murze i po chwili Juras otworzył jakieś drzwi, weszli do pokoju, w miarę przyzwoicie urządzonego jak na melinę. Było w nim szaro, zapalił świeczkę.
- Witam w swoim apartamencie. Prąd niestety wyłączyli, gaz też, stać nas tylko na zimne zakąski. Oczywiście, ja tu nie mieszkam, tylko przyjmuję gości, tych, co akurat mają ochotę skądś się urwać, od żony cholery, matki nadopiekuńczej, od harówy przeklętej, od polityków rąbniętych, urzędników służalczych, szefów głupawych i poczuć się na krótko wolnym, czyli spełnić takie swe drobne marzenie, które okazuje się omyłką, bałamutne, zawodne, nieporozumieniem.
- Po co mnie tutaj przyprowadziłeś? – pytał Fryz, siadając na wysiedzianej kanapie, przy stoliku wygrzebanym z jakiejś graciarni. Juras usiadł naprzeciwko w sfatygowanym fotelu.
- Żeby się napić przyzwoitej akwawity, w miejscu wolnym od tej zbieraniny popijającej paskudną cytrynówkę, od tych uśmiechów durnowatych, lizusowskich. Któż to wymyślił, to durna moda i wszyscy tylko sięgają po ten napitek, to straszne. Pamiętasz przepalankę na bimbrze? Piłeś ją u mnie w lesie. Cudo zmajstrowane przez sąsiada leśniczego. Nie ma już chłopa, umarł w czasie zarazy... No co, nie pamiętasz? Patrzysz zdumiony, ludzie umierali, nie tylko starzy, młodzi też… Mam coś podobnego, zaraz przyniosą. Truda, dawaj flaszkę i coś na ząb, co tam masz na zagrychę – zawołał, kierując twarz ku drzwiom, których Fryz nie zauważył. - I pogadać warto. Ty, jak ci się podobają te obecne porządki, nowy system, czy jak to nazwać… Ma to wszystko sens?
- Ja się dopiero rozglądam. Nie wszystko, co widzę, pojmuję. Tam, gdzie mieszkam z moją Lilli, jest prawie tak samo jak było, niewiele zmian, jeszcze nie dotarły i lud tam nie skory na przemeblowania w głowach. Nawet burmistrz ten sam. Teraz, w czasie tej jazdy po nagrodę, rozświetliło mi się co nieco w łepetynie. Ale powiedz, skąd się wziąłeś tutaj? Ostatnio, choć to dawno, widziałem cię w lesie.
- Różne koleje, raz na górze, raz pod spodem, tonąłem, ale udało się wypłynąć, głownie przy pomocy lipowych klocków... Wiem, że zwiedziłeś park rzeźb, mówili w radiu. Monumentalny bzik, ale co robić, takie czasy, artysta musi być na zawołanie. Bo inaczej zdechnie z głodu. Z nadmiaru wolności twórczej zdechnie każdy artysta.
- Domyślam się, czemu tu się obijasz. Że też od razu na to nie wpadłem… Przypadkiem nie masz pracowni rzeźbiarskiej u mecenasa Barbera? A te rzeźby w parku twoje to dzieło? I czemu te drewniane facjaty się uśmiechają? Jaki powód do radości?
- Wszystkie twoje domysły potwierdzam, są prawidłowe. Jednemu muszę zaprzeczyć – nie wszystkie drewniane potworki się uśmiechają. Domyślam się, że nie wszedłeś na trawnik, by się przyjrzeć niektórym twarzom z bliska. Pewnie cię ostrzeżono, że za zbliżenie do rzeźb mogą cię spotkać konsekwencje. Jeśli coś przeskrobiesz, to będzie okoliczność obciążająca. Gdybyś patrzał z bliska, spostrzegłbyś, że wiele wyrzeźbionych gęb uśmiecha się nieznacznie, jak z musu albo przez łzy.
- Modele na taki niepewny uśmiech wyraziły zgodę?
- Z trudem.
- Rozumiem, niektórzy nie zauważyli, inni udawali, że wszystko w porządku, nie chcieli zauważyć, że to nieprawy uśmiech albo przez łzy. Jasne, obowiązuje śmiech szczery, wyrażający zadowolenie z przemian. Bo dzięki geniuszowi Archikratora i jego najbliższych współpracowników z Partii Kreatorów nasz kraj wszedł na drogę prowadzącą do wielkości. Wkrótce ją osiągniemy, trzeba tylko zdążać zgodnie z Jego wskazówkami, a cel zostanie osiągnięty.
Słowa, które padły z ust Jerskiego zdumiały nie tylko Jurasa, ale również samego Fryza. Czyżby to efekt gadania Nygla, pani Kwik i jeszcze kogoś tam, którzy roztaczali wspaniałe wizje samego dobra, na które zasługuje ten nizinny kraj i dobrostan staje się faktem w sposób dynamiczny, jesteśmy blisko celu, musimy tylko poradzić sobie z ludźmi niepotrafiącymi lub niechcącymi żyć w nowej wspólnocie. I starymi, co generują nadmierne i zbędne koszty.
Wywody te przerwało wejście Trudy, kobiety, którą niebawem dopadnie menopauza, ale na razie wyglądała dość seksownie i zapewne nie ograniczało się to tylko do wyglądu, co Jerski wnosił po wymianie czułych spojrzeń z Jurasem, z niewątpliwą obietnicą spełnienia tych czułości. Miała na sobie żakiet wciągnięty na cienką sukienkę, chyba w ten sposób chroniła się przed chłodem wieczoru.
- Poznajcie się, to Truda, towarzyszka mej doli i niedoli, wierna i niewierna…
- Przestań… - powiedziała miękko, wspierając to słowo spojrzeniem pełnym oddania. – Witam pana, bardzo się cieszę z poznania… - umilkła, a w oczach na moment pojawiło się zmieszanie, chyba wstydziła się tych banalnych słów na powitanie głośnego pisarza. Na stoliku postawiła butelkę z brunatnym płynem, na talerzykach różnego kształtu i barwy jakieś ryby, pewnie wyjęte z konserwy, które markety rozdają biednym, gdyż upływa ich termin ważności do spożycia. Nie będę zakąszał, postanowił Fryz w myślach, ale potem zapomniał i uszczknął co nieco. Makrela w tomacie, zorientował się, niezła, upewnił się. Kiedyś ten specjał nazywano skumbrie w tomacie, uśmiechnął się przypomniawszy sobie wiersz Konstantego Ildefonsa. Lepsza niż ta sałatka warzywna w KWAK-u. I raptem zaciekawił się:
- Ty mi powiedz, Jurasku, dlaczego ten twój klub ma tak dziwną nazwę: Klub Wsobnych Artystów Krainy? Śmieszna nazwa, zwłaszcza to słowo: wsobnych.
Juras napełnił szklaneczki, zastanawiał się chwilę, jak to wyjaśnić pokrótce. I rzekł:
- Wyjaśnię ci, ale wpierw wypijmy. I oceń ten napitek, bo to mój wynalazek. – A gdy wypili: - No i co, dobra wódeczka?
- Tego wódeczką nazywać nie wolno, bo to obraza dla naszego dawnego narodowego napitku, który został wyrugowany przez ohydną cytrynówkę. Chyba że każdy alkohol nazywasz wódeczką, jak to czynią niektórzy nieobeznani w trunkach i słowach. Czuję palony cukier, cynamon, wanilię, owoce cytrusowe. Smak ma zbliżony do amerykańskiego burbona, ale nim nie jest, gdyż zrobiony na polskim spirytusie z Polmosu, moc tego specjału 45 procent.
- Kapitalnie wyczułeś, tylko procentów za dużo, ale to nieistotna pomyłka. W tej butelce jest 43 procentowy. Taki mi wyszedł. Gdzieś się wyuczył tak rozpoznawać alkohole?
- Eksperymentowaliśmy z moją Lilli, tworząc nalewki i inne trunki. Taka zabawa w samotne, ale cudowne wieczory…
- To jeszcze po jednym naparstku – przejawiła inicjatywę Truda, podsuwając swój kieliszek zwany stopką. – I ja objaśnię, dlaczego nazwali się artystami wsobnymi. Bo chcą być skupieni na sobie, wszystko inne, sprawy krajowe i światowe, nawet kosmiczne mając w głębokim poważaniu, a właściwie to chodziło o to, żeby skrót klubu brzmiał „kwak”.
- Ale dlaczego? – nie rozumiał Jerski.
- Wymyślili ten skrót, uzasadniając, że jego brzmienie doskonale odzwierciedla ducha obecnych czasów, czyli taki dzisiejszy genius loci. Wystarczy powtórzyć trzy razy kwak, kwak, kwak… Czasem wołają zbiorowo, niesamowicie ich rozwesela, śmiech rozpełza się po okolicy – Juras wzbogacił wyjaśnienie Trudy. – Tak zostało uchwalone i nie warto pytać o sens. Tak ma być i kropka.
- To głupie.
- Zgadzam się. Ale czasem ktoś palnie coś głupiego i to okaże się genialne, wszystkim przypadnie do gustu i szlus.
- Niech ci będzie, skoro tak twierdzisz – zrezygnował z dalszych dociekań Jerski.
Jerzy Żelazny
Przeczytaj też wcześniejsze odcinki powieści Śmiech Chryzypa J. Żelaznego, felietony, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)