Za zakrętem*

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: poniedziałek, 01 czerwiec 2020 Drukuj E-mail

Jerzy Żelazny

Nygel odebrał przez telefon wiadomość i po chwili rzekł do pisarza:
- Za zakrętem jest stacja paliw, muszę zatankować, a pan będzie się mógł swobodnie wysikać w toalecie. Do pisuaru, skoro nie lubi pan na trawkę.
- Jeszcze jest noc, chociaż już jasno. Nie mam zwyczaju sikać w nocy, dopiero rano, najwcześniej o siódmej. Takie są moje obyczaje.
Nygel skwitował oświadczenie Jerskiego milczeniem, jedynie prychnął wargami, jakby chciał zaznaczyć – dziwne są twoje zwyczaje, stary. I jego uśmiech na chwilę zabarwił się ironią.
Wkrótce pokonali łagodny łuk zakrętu i zza niewielkiego wzniesienia po prawej stronie wyłoniła się stacja paliw – rozsiadła się płaskim terenie kilkadziesiąt metrów od autostrady. W tym miejscu było skrzyżowanie z inną ważną trasą - plątanina estakad urozmaiciła dość jednostajny a przez to nudny pas komunikacyjny. Nygel skierował samochód na jedną z estakad, którą jechało się do drogi prowadzącej do budynków stacji paliw. Towarzyszyły jej bar, jakieś sklepiki i motel. Zatrzymał auto na parkingu, wysiadł, Jerski po krótkim wahaniu uczynił to samo. Z przyjemnością rozprostował kości, przeciągnął się, stwierdzając, że to długie siedzenie w aucie usztywniło większość członków, machinalnie wykonał kilka ruchów, oddychał z przyjemnością świeżym, wonnym powietrzem kończącej się nocy.
- Zatankuję i zrobimy krótką przerwę w podróży.
- Przecież nam  się śpieszy, musimy zdążyć o wyznaczonym czasie. Mniemam, że przed nami jeszcze kawał drogi – niepokoił się Jerski.
- Dostałem wiadomość, że mamy opóźnić przyjazd, albowiem uroczystość została przełożona. Zaszło coś ważnego. Nie wiem co i jak długo potrwa, zanim wyznaczą nowy termin tej fety.

- Trudno mi uwierzyć… – zaczął mówić Jerski, ale umilkł, gdyż do Nygla podszedł policjant, obejrzał samochód, potem wyciągnął z kieszeni smartfon, przywołał w nim zdjęcia, pokazał kierowcy, Nygel zbladł. Jerski usłyszał urywki przyciszonej rozmowy tych dwóch:
- … zatrzymałeś nieprzepisowo. To wykroczenie… I co to za zwyczaj, by sikać na poboczu,  pas awaryjny to nie…
- … specjalne zadanie… - tłumaczył Nygel i gestem dłoni wskazał Jerskiego, który nie przestał się dziwić faktem przesunięcia terminu uroczystości wręczenia nagród, podejrzewając, że za tym faktem kryje się coś niedobrego. Bunt w najwyższych władzach albo skrytobójstwo przywódcy, pomyślał, czasy są niepewne, więc… Jednak odrzucił te przypuszczenia, u nas tak radykalnych zdarzeń  nie ma, ludzie są spokojni, cierpliwi, chociaż wszystko jest możliwe, rzeczywistość płata figle, bywa nieobliczalna. Uśmiechnął się jednak lekceważąco, jakieś to dziwaczne myśli chodzą mi po głowie. Zmartwiło go natomiast przełożenie uroczystości wręczenia nagród. Może odwołają, zrezygnują z przyznania, władza ma kłopoty finansowe, w budżecie krajowym brakuje pieniędzy, słyszał o tym w telewizji opozycyjnej.
- … zdjęcia już są w sieci, zaraz zaczną klikać, jeszcze jest noc, a już… Poczekaj chwilkę, a posypią się lajki. Muszę poinformować zwierzchników… Poczekamy, co powiedzą.
Fryz pomyślał, jak dobrze, że go nie posłuchałem i nie wysiadłem z samochodu, by  się… I wbrew wcześniejszym postanowieniom odszukał toaletę i się do niej udał, a myjąc dłonie, raptem zapragnął napić się kawy.
Po wyjściu z toalety rozglądał się za kierowcą, samochód, którym podróżowali, stał w tym samym miejscu, Fryz pomyślał, nie odjedzie beze mnie, więc poszedł w kierunku baru, którego podświetlany szyld zachęcał kolorowym blaskiem.
Usiadł przy stoliku, zamówił kawę. W barze było kilkanaście osób, panował dziwny, nawet niepokojący nastrój, Fryz nie potrafił rozpoznać jego źródła. Próbował go zdefiniować, ale nie potrafił uchwycić przyczyny tej szczególnej aury tworzącej przygnębiającą atmosferę; niezbyt jasne światło poranka, wpadające przez wysoko usytuowane okna nie dawało rady w pełni rozproszyć mroku, a lampy już pogaszono. I cisza trwała w lokalu – rozmawiano przyciszonymi głosami, nawet szeptem, jakby z onieśmieleniem. Może rzeczywiście w kraju coś się stało, wiadomość o jakiejś katastrofie przygnębiała ludzi, umarł ktoś ważny… Ale kawa była znakomita, pił ją ze szczerą przyjemnością, jej smak łagodził wszelkie jego obawy.
Zwrócił uwagę na mężczyznę siedzącego przy bufecie -  obrócony był plecami, nie widział twarzy. Jednakże sylwetka wydawała mu się znajoma -  ubiór niedbały, postrzępiona marynarka z tweedu, koszula z naddartym kołnierzykiem na pewno dawno nie zetknęła się z wodą,  na głowie sterczała siwa, przerzedzona czupryna w totalnym nieładzie, jakby jej właściciel zgubił  grzebień. Miał na sobie mocno wytarte dżinsy i wykoślawione mokasyny Obserwował go, gdyż był w lokalu jakimś wybrykiem rzeczywistości uładzonej i raczej eleganckiej. Czekał, aż się clochard -   uznał go za kogoś takiego właśnie - obejrzy, zobaczy jego twarz. Nie czekał długo. Gdy ujrzał twarz obrzępały bez uśmiechu, ponurą i jakby zbolałą, nieomal podskoczył na krześle. Swe zaskoczenie i zdziwienie wyraził w pytaniu:
- Redaktor Plum? Czyż to możliwe? – pytania te zabrzmiały głośno, chyba za głośno, niewątpliwie dotarły do wszystkich osób siedzących w barowej sali. Nikt jednak nie zwrócił na nie uwagi, nie zainteresował się, trwała posępna cisza, nawet szepty zanikły, jakby goście baru utknęli we własnych myślach. Tylko barmanka pobrzękiwała szklankami – Pan tutaj? – kontynuował Fryz swe zdumienie – To dziwne, przecież… - umilkł z wyraźnym zakłopotaniem.
… umarłeś – dokończył zdanie ów mężczyzna z niechlujnym wyrazem twarzy. - Wszystko jest możliwe, dopuszczalne i wytłumaczalne, mój drogi… -  Zsunął się ze stołka i z dwoma małymi cytrynówkami zmierzał do stolika, przy którym siedział Jerski. Jak przed  laty – skojarzył sobie Fryz - identyczne zdarzenie, też podszedł do mnie z dwoma pełnymi kieliszkami, tylko lokal inny i towarzystwo tam wielce nabuzowane, rozgadane, tryskające rechotem, a  tutaj siedzą w ciszy, pożywiają się   spokojnie, z dystynkcją. I smutni, na stypie bywa weselej. Ten starszy mężczyzna wyróżniał się swym nie tylko niedbałym ubiorem, ale wyrazem twarzy, w której nie było śladu uśmiechu, a jednak gdy się na nią patrzało z bliska, to uśmiech, ale raczej politowania, sam się mu wpychał na usta i to z prowokacyjnym impetem.
- A no to całkiem zwyczajne, że jestem tutaj – mówił do Jerskiego, gdy kieliszki ze zdecydowanym pietyzmem postawił na stoliku, zajął  krzesło naprzeciwko. - Przecież jesteśmy niedaleko miasta, w którym terminowałeś w gazecie. A potem cię wywalili. Pan Jerski, nieprawdaż? Pisarz Jerski, znam, widziałem za młodu na ulicy, a teraz w telewizji, podziwiając szlachetny, chociaż nieco przemądrzały image, ale godny szacunku. Za powieść „Śmiech Chryzypa” obiecali ci nagrodę, ciekawe, czy dotrzymają obietnicy. W srebrnikach ci wypłacą? No chyba, za takie dzieło… Chociaż dzisiaj nic nie jest pewne – rzeczywistość zrobiła się galaretowata, przybierając różne formy. Wziąłeś mnie za redaktora Pluma? Tego starego zgrywusa, moczymordę nieprzeciętnego? Niewielka pomyłka. To mi pochlebia, lubiłem tego bradziagę, ba, kochałem, a znałem go, mogę śmiało rzec, nie  przesadzając ani trochę, od lat dziecięcych, gdy tylko w kiepełe mojej zaczęła pamięć utrwalać postać rzeczy tego świata, poniekąd ukształtowałem się na jego wzór. A ty wiesz, ile on by miał lat, gdyby żył? Prawie stówę, kilka miesięcy pozostałoby mu do setki. Sądzisz, że w tym wieku dałby radę przenieść dwa czubate kieliszki z cytrynówką i nie uronić ani kropelki? Pod koniec trzęsły mu się ręce. Niestety, odszedł, ale  ludzie go pamiętają. On pod koniec życia też wiódł żywot kloszarda tak jak ja teraz, to był jego protest, demonstracja, naigrawanie się - nowa władza, ta bogobojna, nie zaakceptowała jego bujnego stylu życia, prowokatorskich zachowań, odstawiła go na olwant… A, nie wiesz, co to olwant, przecież jesteś z moich stron,  zapomniałeś… Można nazwać poboczem, ale chyba niedokładnie… Gdy się orze, to ten kawałek gruntu, na którym się zawraca  ciągnik, niegdyś konie…
- Wiem, co to olwant – przemówił wreszcie Jerski. – Kim ty jesteś? Z postury podobny do redaktora Pluma. Z bliska widzę, że to nie on, ale podobieństwo uderzające, jednak jakby podróbka starego Pluma, teraz to widzę. I to podejście z dwoma wódeczkami – on też do mnie niegdyś przysiadł się w knajpie, przynosząc dwie małe wódki. Tak się poznaliśmy bliżej, ale ta zażyłość dla mnie skończyła się fatalnie, bo mnie zbałamucił, namawiając, bym pisał odważniej, dopieprzał lokalnym ważnym fiszom, posłuchałem i mnie wywalili. Fatalny przypadek.
- Nie tak fatalnie, skoro zostałeś asystentem i doktorantem, i to u kogo – profesora Wacława C. słynnego językoznawcy indoeuropejskiego i dialektologa…
- Kim ty jesteś, skoro tyle o mnie wiesz? I jakim prawem mnie tykasz?
- A dlaczego ty mnie tykasz? Dobra, wypijmy i bądźmy na ty. Jestem Igor Plum, syn tamtego Pluma, z którym krótko żyłeś w przyjaźni, popijając z nim w wolnych chwilach. Fundowałeś mu, przepijając swe nędzne zarobki, a przy okazji przyczyniając się do zwyrodnienia wątroby mego ojczulka i ogólnego zeszmacenia tego wspaniałego dziennikarza. Nie chciałem przyznać się do swego fatra, ale to by i tak wyszło. Jestem podobny do  ojca, to fakt, wszyscy to mówią, dziwiąc się, że jak dwie krople… Zdarza mi się, że biorą mnie za ojca, no, ty przecież też, a on nie żyje przeszło trzydzieści lat. I parałem się dziennikarstwem, ale  na szczęście już jestem panem  emerytem, a to w dzisiejszych czasach fatalny status, chociaż na razie bezpieczny, emerytur nie zabierają.
Igor Plum wreszcie zamilkł, podniósł kieliszek, ten drugi bliżej podsunął Jerskiemu i mówił dalej:
- Ja zawsze biorę dwie małe cytrynówki, przeważnie ktoś się trafi, z kim da się  wypić, bo nie lubię sam, wstydzę się sam. Tym wybiegiem bronię się  przed posądzeniem o alkoholizm. Och, czasem, gdy  nikt się nie napatoczy, nikt godny tego zaszczytu, by się z nim stuknąć, wtedy wymyślam kogoś z dawnych przyjaciół i z nim piję, wyobrażając sobie, że ten osobnik siedzi naprzeciwko. Dzisiaj trafiłeś  się ty, taki fart. No, to hop! – uniósł kieliszek już po raz trzeci.
- Nie powinienem, bo jestem w drodze, jednak z synem dawnego mego przyjaciela… No, ale tylko  jeden kieliszek… Uprzedzam, nie zrewanżuję się. Myślisz, że będą zabierać emerytury? Słyszałem takie pogłoski… Jak zmarł twój ojciec?
- Wrócił z baru, położył się na kanapie i już się nie podniósł. Lekką miał śmierć. Gdy  żył, to się go nieco wstydziłem, świadomie robił z siebie obrzępałę, śmiecia, łaził w dziurawych butach i cuchnął, ale przekonałem się po jego śmierci, że był kochany, oczywiście nie przez lud. Lud ma w dupie ludzi kumatych, wielbi cwaniaków, którzy potrafią się nachapać, a ludowi wciskają, że jest ważny, że wszystko dla niego, w jego interesie, a skołowany lud lezie na zatracenie, zwodzony marnymi błyskotkami i piramidalnym łgarstwem przez  szajbniętych wodzusiów…
- Ciszej – Jerski z przyzwyczajenia rozejrzał się wokół, ale nie spostrzegł, by ktokolwiek z obecnych w lokalu gości przysłuchiwał się ględzeniu młodego Pluma. Młodego, tak go w myślach nazwał Jerski, chociaż młodym przestał być dość zdecydowanie. To chyba równolat ze mną, może ciut młodszy – ocenił.
- Na pogrzeb mojego fatra przyszły tłumy, głównie tych, co potrafią czytać ze zrozumieniem. To było piękne, Jerski, podniosło mnie na duchu, mówiąc górnolotnie. A przemówienia  ludzi, których nie podejrzewałem o tak dużą sympatię dla mego rodziciela, wybrzmiewały znakomicie, pełne autentycznego żalu i podziwu dla jego talentów. I że skazał siebie na żywot pijaka, zamiast zabiegać o obrywy. To niesamowite. Żałuj, że się nie zjawiłeś… No tak, przecież wyniosłeś się z tych stron, one przecież prawie twe rodzinne, rzut beretem do twych lasów, do miasta, gdzie pobierałeś nauki na uniwerku. Dlaczego poniosło cię na Pomorze, to odzyskane i zaszyłeś się w mieścinie głuchej i mglistej? Przecież urządziłeś się  jako tako na tym starym Pomorzu. I zdradziłeś nas, którzy sprzyjali twej dorodnej przyszłości, nieładnie z twej strony, oj nieładnie uciekać.
- Tyle o mnie wiesz, a tego nie, dlaczego wyemigrowałem z miasta mej dumnej i chmurnej a może i durnej młodości? – Jerski wpadał w styl mowy młodego Pluma.
- Nieprawda,  wszystkiego nie wiem. Dlaczego wylali cię z  uniwerku. Pytałem, ale odpowiadano mi mętnie, kręcili. I nie wiem czemu. Wyszło mi, że ci, którzy maczali palce w wyrzucaniu ciebie z uniwerku, teraz się tego wstydzą. Ja  jednemu nawet to nadmieniłem, i wiesz, co powiedział? Wstyd, pewnie że wstyd, żeśmy go odstawili od naszej Almae Matris. I więcej nie chciał o tym gadać. Zamierzałem sprawę wywlec na światło, opisać w gazecie, ale ktoś mi rzekł, po co rozgrzebywać stare sprawy. I ostrzeżono, przecież nie wiesz, czy by sobie tego życzył. Odszukaj go, zapytaj. Nie chciało mi się szukać, a teraz to już chyba do sprawy nie warto wracać, zrobiła się banalna…
- A właściwie to czemu obchodzą cię moje przypadłości, panie Plum? To zadziwiające.
- Wcale nie. Przecież jesteś ważnym pisarzem, nagrodzonym przez tę skurwysyńską władzę, więc… Ale moje zainteresowanie tobą, to niejako spadek po moim  ojcu. On z ciebie nie spuszczał oczu, śledził twoje poczynania, karierę. Ucieszył się twoją pierwszą książką, tą „Ucieczką błaznów” – fajny tytuł, tatę zachwycił, mnie też. I sens tej powieści – w kraju zrobiło się tak błazeńsko, że prawdziwy błazen, zawodowy błazen, stał się zbędny, nie było dla niego przestrzeni, w której mógłby zaistnieć, więc ucieczka to jeden ze sposobów obrony przed frustracją, unicestwieniem psychicznym a  może i moralnym, w efekcie fizycznym. Ucieczka w milczenie oczywiście, w tak zwaną emigrację wewnętrzną, co było kiedyś modne, to trafna strategia. A teraz znów się staje cichym krzykiem, lecz mało zauważalnym. I wiesz, czego żałuję? Że mój rodzic nie doczekał twojej powieści  „Śmiech Chryzypa”. No tak, nie mógł dożyć do tych lat, za późno ją napisałeś. No i kilka lat temu nie osiągnęłaby takiego powodzenia jak teraz. Na nią nadszedł czas, zapotrzebowanie, uderzyłeś w sedno, taki spicz był oczekiwany... Ten twój powieściowy osioł Sofista zabawny, przemądrzały, cudny... Najbardziej rozśmieszył mnie ten fragment, gdy filozof usiadł na jego grzbiecie plecami do łba osła, gdyż  upojonemu winem pomieszały się kierunki. To się zwierzęciu nie spodobało, więc się zaparł w oślim uporze i nie ruszył do przodu, a filozof spał sobie na ośle, przysuwając głowę do jego ogona. Osioł widząc, że stanie nie robi na jego panu wrażenia, więc odwrócił łeb, ugryzł go w tyłek, miłośnie ugryzł, bo zawsze gryzł miłośnie, co nie zrobiło wrażenia na filozofie, spał nadal. Przebudziły go gazy, które Sofista wypuścił pod sam nos swego pana… Chcesz powiedzieć, że smród ma wielką moc sprawczą? Tylko trzeba go ujawnić, rozprzestrzenić?
- Przestań opowiadać, przecież pamiętam, co napisałem - Jerski się nieco zniecierpliwił.
- Spokojnie, chciałem ci tylko powiedzieć, który fragment najbardziej by rozśmieszył mego ojca. Tak mniemam. Bo w tym oślim smrodzie jest jakaś sugestia, mój ojciec by ją z mety odgadł, ja się domyślam...
Wspomnienie o ojcu Pluma udobruchało Jerskiego, jednakże zastanowiła go inna kwestia, rzekł:
- Jeśli powiesz mi, drogi Plumku, że w tym barze nie znalazłeś się przypadkiem, lecz liczyłeś, że mnie tu spotkasz, to cię okrzyknę… No  właśnie, kim? Przecież nie jasnowidzem.
- Ja tu spędziłem nockę. W motelu. Nieważne z kim, nie znasz, a może znasz. Do baru zaszedłem na klina, bo suszyło jak diachli.  Zamówiłem dwie wódeczki, miałem wypić po kolei, wyobrażając sobie, że obok przy bufecie siedzi mój serdeczny kumpel, który niedawno odszedł z tego padołu łgarstwa… W zamian trafił mi się tak znakomity kompan, znaczy się ty... Powiedz mi, dlaczego cię wylali z uniwerku, trochę wiem. ale to oficjalne pierdoły, że niby nie zmieściłeś się w limicie czasu przeznaczonego na napisanie doktoratu. Znam kilku, co o wiele dłużej grzebali się z doktoratem i nikt się nie czepiał, przedłużali.
- Bo mnie zawsze przydarza się coś paskudnego. Taki już jestem. Ta nagroda, po odbiór której jadę, też mi się wydaje, że przejdzie mi koło nosa, kto inny ją zgarnie, chociaż przysłali, i to w sposób podstępny, specjalnego kierowcę, żeby pilnował mego bezpieczeństwa… Samolotem miałem lecieć, a oni twierdzą, że samoloty porywają, nawiedzane są przez turbulencje albo mgły, słowem niebezpiecznie, że lepiej samochodem ze specjalnym kierowcą. I popatrz, teraz gdzieś poszedł, a ja siedzę i ktoś mnie może uprowadzić, dać w ceber, ty na przykład.
- Masz szczęście, Jerski, specjalny kierowca, kurwa, no! I nie piernicz, że ja mogę cię uprowadzić albo palnąć w ceber, po jakiego grzyba? I zerknij w kąt przy wejściu - tam siedzi taki przyjemniaczek, cedzi do ust mineralną o nazwie Krainianka i co rusz na nas zerka… Sądzisz, że interesuje się literaturą, zamierza przyskoczyć po autograf, ciekawi go facet, który ma zgarnąć pół bańki? Masz kurwa, fart, Jerski…
- Co masz na myśli? I czemu kurwujesz?
- Mniejsza o to, to nic takiego. Specjalny kierowca, raczej konwojent z pomocnikiem albo asekurantem, tak sądzę, że tamten w rogu ma cię na oku. Mów, jak to było z wyrzuceniem z uniwerku.
- Pretensji było kilka. Wezwali mnie na posiedzenie rady wydziału, postawiono mi zarzuty. Nie znosił mnie ten profesor w randze dziekana, specjalista od Żeromskiego. Profesor Wacław C. już był chory, miał  odejść  z uczelni, zabrakło mu sił, by mnie bronić. Nieuzasadnione przekroczenie czasu na pisanie doktoratu, to był oficjalny powód. Istotniejszą przyczyną była powieść „Ucieczka błaznów”. Zarzut był taki – zamiast pracować nad doktoratem, to ja pisałem powieść, która jest obraźliwa dla środowiska akademickiego, ponoć oplułem profesurę, ze swych kolegów asystentów zrobiłem pajaców wysługujących się zdurniałej władzy, jest ta książka przejawem mego nihilizmu – ktoś sformułował koronny zarzut. Ja nihilistą, koń by się uśmiał. Zarzucono mi też, że żyję  z kobietą w konkubinacie, czyli niezgodnie z normami moralności socjalistycznej, która obowiązywała w tamtym czasie.
- Czyli co, żeby żyć w zgodzie z tą moralnością musiałeś wziąć ślub? Fakt, pamiętam, kiedyś państwo czuwało, żebyś nie ruchał bez ślubu, na przykład w hotelu. Ślub, nawet cywilny, sakralizował tę fajną czynność posuwistą. O cywilny ślub szło. Mnie kiedyś w hotelu siłą wyciągnięto z łóżka mej koleżanki. Bom zmylił trop recepcjonisty i do niej, a przyjęła mnie chętnie, nawet z entuzjazmem rozpostarła co trzeba. To podczas jakiejś konferencji – gruchaliśmy sobie czule pod kołderką, a tu otwierają się drzwi, wparował kierownik hotelu z recepcjonistą… Bo podczas miłosnych zapałów, kilka razy uderzyłem niechcąco łokciem w ścianę, a ona cienka była, a za nią spał jakiś przyzwoitek, naskarżył, więc przyszli... Dawne czasy – westchnął.
- No tak, wzięliśmy ślub, ale po jakimś czasie, gdy się utwierdziliśmy, że bez siebie nie damy rady żyć. Tak brawurowo kochaliśmy się, uznając, że wzięcie ślubu nie unicestwi naszych miłosnych zapałów. I synek nasz stał się osłodą ślubnego ryzyka, przewidywaliśmy bowiem, że w korzystniejszym świetle będzie się jawić jako ślubne dziecko. Nie mogłem znaleźć stałej pracy. Lilli zarabiała nieźle, była zastępcą kwestora w uniwersyteckiej Kwesturze, ale też zaczęli na nią patrzyć krzywo z tego samego powodu. Zarabiałem coś tam pisaniem. I wtedy pojawił się Zefiryn, mój przyjaciel, który robił karierę na Pomorzu Zachodnim. I on nas wybawił z kłopotów. Mnie zaproponował stanowisko dyrektora nowopowstałego instytutu badawczego, który miał stanowić zaplecze naukowe dla administracji wojewódzkiej. Nawiasem mówiąc, to była wielka lipa, coś tam opracowywaliśmy na temat kierunków rozwoju regionu, ale naszych elukubracji nikt poważnie nie brał pod uwagę, partyjne dupki wiedzieli lepiej. Jak zawsze i wszędzie, w każdym ustroju i czasie. Dla Lilli wyszukał Zefiryn fuchę dyrektora ekonomicznego w firmie budowlanej, tyle że w niewielkim mieście odległym o kilkanaście kilometrów od miasta, gdzie ja miałem swój instytut. Musiała dojeżdżać, a to się jej, i mnie również, nie spodobało, ale znalazło się rozwiązanie – sprzedaliśmy mieszkanie po ciotce, trochę mieliśmy oszczędności, zadłużyliśmy się nieco, kupując niewielki dom w mieście, w którym dyrektorowała Lilli. Zaczęliśmy życie od nowa w dziurze, uroczej, wklęsłej w okoliczne wzgórza, ja lubię takie dziury, w lesie się wychowałem, wielkie miasto mnie męczy, oszałamia. Miałem dużo czasu na pisanie. Katastrofa nadeszła, gdy padł peerel, nastały zmiany, mój instytut naukowy zlikwidowano, zresztą słusznie, był zbędny, powołany, by miasto miało czym się szczycić, a więc dla picu, moi współpracownicy z instytutu rozpierzchli się na wszystkie strony świata. Znów się znalazłem na lodzie. Daliśmy sobie jednak radę, syn się wykształcił, wyfrunął z gniazda, Lilli nadal dyrektorowała, a ja stałem się facetem zbędnym, na bezrobociu było fajnie, mogłem pisać, chociaż na to moje pisanie nikt nie czekał, nikogo nie ciekawiło, ale uzasadniało moje istnienie.
- To nieuchronne – zawsze ludzie mądrzy funkcjonują na marginesie, rządzą zwykle niedokształceni. Ten, który twierdził, że kucharki mogą zarządzać państwem, miał sporo racji.
- Przestań pleść, Plumku.
- A co, kucharka to cenna profesja, potrafi ugotować smaczny obiad, przyszykuje zakąski, na śniadanko poda jajko po wiedeńsku, chwała jej za to. A polityk zwykle źle zarządza, przynosi wstyd, hańbę, szkodę. Kucharkę trzeba nagrodzić, a politykowi dać kopa, niech leci w przepaść.
Tę ze wszech miar interesującą rozmowę, z lekka głupawą, przerwał im Nygel. Wszedł krokiem niepewnym, z ust zniknął mu ów bezustanny cymbalski uśmiech, zwykle promienny, wyrażający zadowolenie, wewnętrzną radość i ukontentowanie, a teraz całkiem zgasły, jakaś ponurość zakwiliła mu w spojrzeniu. Jerski pomyślał z niepokojem – coś się stało, czyżby umarł Ten... (pomyślał oczywiście wielką literą). Podobno wybierał się do szpitala, powtarzano szeptem od ucha do ucha, na zabieg orchidektomii. Fryz raptem zaniepokoił się, czy bez jednego jądra można rządzić krajem? Chyba tak, uspokoił się prawie natychmiast, skoro można spółkować z kobietami, a nawet płodzić potomstwo, to i rządzić…  Chciał zapytać, czy przynosi złą wiadomość, ale Nygel go uprzedził, mówiąc, nie zwróciwszy uwagi na Igora Pluma, natomiast  usta ułożył w grymas powagi, chociaż niepewnej, namiękłej strachem, który atakował jego świadomość gdzieś z dala… Ponadto  stulił nos i zakrył go dłonią. To oczywiście przesada – Igor Plum nie cuchnął.
- Panie Jerski, musimy zrobić przerwę w podróży, wzywają mnie, mam obowiązek się zgłosić.  Wynająłem dla pana pokój, może pan też korzystać z posiłków w restauracji, opłaciłem. Niech pan wypocznie, czeka pana bowiem sporo spotkań. Pańscy wielbiciele chcą pana widzieć, oczekują… Wyruszymy w dalszą podróż po północy. Niech się pan do tej godziny wyśpi, nabierze sił. Jest pan laureatem, a to zobowiązuje… I proszę być rozsądnym – dodał tajemniczo, a właściwie z pogróżką.
To powiedziawszy, wykonał zdecydowany obrót niczym oficer po złożonym meldunku, żółty krawat zadyndał jakby  ostrzegał wszystkich wokół przed czymś wrednym. Wychodząc,   zerknął czule na  barmankę, ta odpowiedziała mu zblakłym, niedocieczonym, sekretnym uśmiechem, tak krótkim, że ledwie zauważalnym.
- Coś się musiało stać – szepnął Jerski do Igora, gdyż zachowanie Nygla zrobiło na nim istotne, a nawet niepomierne wrażenie.
- Ha, jednak – rzekł Igor Plum, ale raczej do siebie, natomiast wyciągnąwszy smartfon, przywołał w nim odpowiedni komunikat, pokazał pisarzowi. Jerski był zaskoczony, ujrzał bowiem rozkraczonego Nygla na poboczu autostrady i samochód, w którym on oczekiwał na koniec demonstracyjnego sikania szofera. Pojawił się  też w telefonie komentarz: -  Kierowca wiozący pisarza Fryza Jerskiego na uroczystość wręczenia nagrody literackiej postanowił się wysikać na poboczu autostrady.
- Wyobraź sobie autorze powieści „Śmiech Chryzypa”, że ten post ma już ponad pięć tysięcy polubień, a jest dopiero niecałe trzy godziny w sieci. Nieprawdopodobne tempo klikania. I przy okazji  popularyzacja twojej osoby, Jerski. Bravo, bravo, bravissimo - zanucił.
Jerski milczał, nie wiedząc, czy się cieszyć, czy zasmucić, uważał bowiem, że wspominanie jego nazwiska przy okazji sikającego na poboczu autostrady kierowcy nie jest zdarzeniem chwalebnym. Czuł się zawstydzony. Powiedział:
- Idę spać – westchnął, wstał z zamiarem udania się w kierunku recepcji motelu. Zatrzymał się jednak i głośno zastanawiał:
- Dlaczego tutaj nikt się nie uśmiecha? Przyzwyczaiłem się podczas tej podróży - na kogo  zerknąłem, ten się uśmiechał,  Nygel bez ustanku, nawet policjanci na drodze. A tutaj nikt, memu kierowcy uśmiech pierzchł z warg, gdy tu wszedł, a przydrożne bilbordy zachęcały do uśmiechu.
- Odprowadzę cię i pokażę, dlaczego nikt tu się nie waży uśmiechać.
Wyszli przed bar. Słońce wspinało się po bezchmurnym zaróżowionym nieboskłonie. Lekki powiew usiłował załopotać chorągiewkami, na których widniał znak firmy sprzedającej paliwa. Mercedes Jura stał na parkingu, Fryz podszedł do samochodu, bagażnik nie był na szczęście zamknięty, wyjął swój neseser, a gdy wrócił do oczekującego Pluma, usłyszał:
- Spójrz na szyld baru - pod nim tkwi  tablica z napisem: „Strefa bez uśmiechu”. Bywalcy szanują ten zakaz. To przywilej właścicielki baru, motelu, stacji paliw... Dowiesz się więcej, gdy się spotkamy, co proponuję, podczas obiadu… Przedstawię ci panią,  którą zabawiam podczas pobytu tutaj. I jeszcze ci powiem – mnie z łóżka wyciągnął news, gdy przebudziwszy się, chciałem sprawdzić prognozę pogody i natknąłem się na post o sikającym kierowcy, wiozącym pisarza do Metropolii po nagrodę. I miałem nosa, pomyślałem bowiem, że zatrzymacie się przy tej stacji paliw, bo jest dogodny wyjazd z autostrady, a ty zechcesz napić się kawy. Zaryzykowałem, a jeśli moje przewidywania się nie spełnią, to przynajmniej - tak zaplanowałem - poratuję się klinem, bo suszyło mnie niemiłosiernie.
- Strefa bez uśmiechu? Cóż to za pomysł? I przywilej właścicielki? Kim ona jest?
- Za dużo pytań naraz. Spokojnie, wszystko się wyjaśni po kolei. A bar z powodu strefy bez uśmiechu ma powodzenie. Wczesna godzina, a już wielu gości. Chcą odpocząć od konieczności uśmiechania się, więc przyjeżdżają. To mądra inicjatywa.
Weszli do holu, naprzeciwko wejścia znajdowała się lada  recepcjonisty motelu, z boku schody na piętro, a pod oknem w dużej donicy sporych rozmiarów kaktus. W tej samej chwili schodami z piętra schodziła elegancka pani w klasycznej garsonce  - w kraciastym żakiecie i bordowej spódnicy, poruszając się z gracją damy z rządowych salonów. Igor Plum podbiegł do niej, mówił prędko, jakby się bał, że nie zdąży wypowiedzieć  słów, gdyż piękna kobieta raptem zniknie:
- Pozwól Narcysiu, że ci przedstawię pisarza, pana Fryza Jerskiego – a do Jerskiego - Oto pani tych włości, Narcyza Kwik.
- Miło mi pana poznać, widziałam w telewizji. Gratuluję nagrody, po którą pan jedzie. To zaszczyt, że pan zamieszka w moim skromnym motelu.
- Cała przyjemność po mojej stronie… wyrzekł staromodnie  i dość obojętnie Jerski. Czuł się onieśmielony elegancją i dostojeństwem pani Narcyzy Kwik. Zamierzał czym prędzej udać się do pokoju, do którego klucz podała mu bez uśmiechu recepcjonistka. Przez głowę Fryza przemknęła refleksja, czy to możliwe, że ten łapserdak, chociaż inteligentny, niegłupi i oblatany, utrzymuje intymne stosunki z tak elegancką panią? Musiałaby mieć szczególne upodobania albo plamę na duszy z dawnych lat, którą stara się ukoić, przestając z tym obszarpańcem.
Pani Kwik, jakby chcąc rozwiać wątpliwości Jerskiego, raptem objęła szyję Igora Pluma, zaczęła całować jego usta, policzki, chyba przez przypadek nos, mówiąc przy tym czule:
- Plumku, myślałam, żeś nawiał, klęłam, a to niewdzięcznik, łobuz, clochard na zawołanie, piździelec… - zamilkła, ale całusy, już bezsłowne, trwały jeszcze chwilę. Gdy skończyła otarła usta wytworną chusteczką, dokończyła zdanie - … a tyś popijał z pisarzem. Znowu oceniłam cię nierzetelnie – i na moment zasłoniła oczy chusteczką, jakby spodziewała się, że pojawia się tam łzy.
- Już dobrze, dobrze – Igor dotknął łagodnie jej ramion – wyskoczyłem tylko na klina i spotkałem… Taki fart! Zaprosiłem pana Jerskiego na obiad. Sądzę, że nie odmówisz...
- Chętnie. – Pani Narcyza Kwik znów stała się wytworną damą, jakby wyszła z ministerialnego gabinetu. - Gdzie proponujesz  spożyć obiad? Chyba nie w barze, na taki obiad się nie godzę. Zapraszam do swej willi nad jeziorem.
- Nad jeziorem… - szepnął Fryz, a w tym szepcie zadrgał zachwyt zmieszany z tęsknotą. Chciał zawołać, jak dawno nie byłem nad jeziorem, wokół którego las, a po drugiej stronie na wysokich sosnach wrzeszczą czaple, karmiąc młode… - Padam ze zmęczenia – powiedział usprawiedliwiająco, i jakby się ocknął przez moment wsłuchany w daleki poszum drzew: - Nie przespana noc, pełna wrażeń, pani wybaczy, że pójdę…
- Fryz, o trzynastej bądź gotów. Chyba się wyśpisz do tej godziny – upomniał go Igor Plum.
Ukłonił się i pospieszył do pokoju, a tam ściągnął odzienie i nie przebierając się w piżamę w samych gatkach wsunął się pod kołdrę, zasnął, ale się budził, znów zasypiał, śnił…

Jerzy Żelazny


-------------------------------------------
*Ciąg dalszy powieści Śmiech Chryzypa Jerzego Żelaznego, której pięć odcinków pt. „O zmierzchu”, „W składzie makulatury”, „Jadąc starym mercedesem”, „Borsalino” oraz „Dziki na autostradzie” opublikowaliśmy w styczniu, lutym, marcu, kwietniu i maju 2020 r.