„Klepsydra jaźni, czyli armia słabeuszy” Jana Hyjka

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: czwartek, 21 maj 2020 Drukuj E-mail

Jerzy Żelazny

MACHINA 

Książkę Jana Hyjka Klepsydra jaźni czytałem z uczuciem, jakbym ją niegdyś sam napisał i zapomniawszy o niej, przeczytałem po latach i dawne przeżycia odżyły w pamięci, zaistniały na nowo, książka wydała mi się bliska, znajoma, opisane w niej zdarzenia, myśli,  obserwacje,  refleksje – wiele konstatacji  wydały mi się znane, trafne, przekonujące. Chociaż moim zdaniem powieść ta jest  nieco przegadana, nagromadzono w niej zbyt wiele opinii, rozważań natury psychologicznej, socjologicznej i filozoficznej (pseudofilozoficznej?) ze szkodą dla potoczystości  narracji, jej dynamiki i wyrazistości. Ale to moje wrażenie i wątpliwości, czy trafne – nie wiem.

 To książka o wojsku peerelowskim. Dokładnie o nieistniejącej już zasadniczej służbie wojskowej, do której wcielano przymusowo młodych mężczyzn, by z nich zrobić zdyscyplinowanych, wyszkolonych żołnierzy, obrońców „ludowej ojczyzny”. Jakie temu służyły metody i jak były realizowane w wojskowej praktyce – to jest treścią tej książki. Pasjonującej, wzbudzającej smutek, oburzenie, złość na wojskowe praktyki nieludzkie, przestępcze; wzbudza też współczucie dla tych, którzy zostali poddani wojskowej obróbce.

Młody człowiek po przekroczeniu bramy koszar natychmiast poddawany był wojskowemu drylowi. Jedną z pierwszych czynności było strzyżenie włosów – za moich czasów rekruckich do pełnej glacy, powtarzane przez cały rok. Pisze Jan Hyjek: Nożyczki i maszynka tną i tak krótkie włosy, co narusza w sposób niewymowny pokład spokoju i wolności, a nawet poczucie dorosłości i samodzielności. To nie jest przypadek. Od razu następuje pełna degradacja przeszłości, bo wszystko, coś przyniósł z sobą, jest dla Machiny śmieciem. (str.12)

 Wspomniałem na początku, że czytając tę książkę, miałem wrażenie, jakbym to ja był jej autorem. Bo czytałem poprzez bagaż własnych doświadczeń, przeżyć, wspomnień, złości, ironicznego śmiechu, które wyniosłem z osobistych kontaktów z ludowym wojskiem. A trwały one długo, prawie trzydzieści lat trzymała mnie armia na postronku powołań na ćwiczenia, sprawdzań mobilizacyjnych, nawet lekarskich badań wojskowych. Ustały dopiero, gdy stałem się oficerem w stanie spoczynku, czyli armia zdjęła ze mnie swoją łapę ze względu na mój wiek. Nie byłem zawodowym żołnierzem – tak jak Jalu Borymowicz, główny bohater powieści, zapewne alter ego autora, co zresztą w tym mniemaniu upewnia strona tytułowa książki, odbyłem zasadniczą służbę podobnie - w sposób znojny i uciemiężony czasy rekruckie, potem nieco łagodniej w drugim roku służby, kiedy korzysta się z nieco  większego luzu i ma się szansę wymigiwania się od jej ciężarów. Skrócono ją o ponad dwa miesiące, bym podjął studia wyższe.

Sądziłem, że wypełniając „zaszczytny obywatelski obowiązek służby wojskowej” będę od niej wolny. Ale gdzie tam! Na obowiązkowym studium wojskowym na uczelni znów od początku uczono mnie maszerowania, zwrotów itp. Nikt nie brał pod uwagę, że ja będąc w randze kaprala, doskonale sobie radzę z wojskowym maszerowaniem i innymi czynnościami, których uczą w każdej formacji wojskowej. Zostałem wepchnięty między tych, co zaczynali raczkować po wojskowemu. Szczęście moje, że marszałek Rokossowski został przegoniony w 1956 roku, a  jego następca zwolnił z obowiązku uczestniczenia w szkoleniu wojskowym tych studentów, co mieli za sobą służbę zasadniczą, chyba że ktoś chciał zostać oficerem, a chcieli, więc nie rezygnował. A ja w swojej naiwności cieszyłem się, że się wyzwoliłem raz na zawsze spod kurateli armii. Niestety, nie zaznałem spokoju, wojsko ma metody,  by zachęcić, a raczej zmusić, by stać się oficerem… Ale dość, nie o sobie mam tu pisać, lecz o książce Jana Hyjka.

W jednym z końcowych rozdziałów autor notuje: Nie sądźcie, że coś jest zmyślone. Wszystko jest częścią prawdy. Jest wyznaniem człowieka stojącego wobec sił Machiny… ( str. 277).
Tak, to się czuje – ta narracja jest z autopsji, relacją  własnych bolesnych przeżyć bohatera-narratora. Zamieszczona na końcu książki bibliografia świadczy, że autor starał się swoje doświadczenia i wiedzę o ludowej armii poszerzyć, skonfrontować z opracowaniami tej dziedziny przez innych autorów. Wspiera też swoją narrację cytatami z regulaminów wojskowych, fragmentami artykułów prasowych z wydarzeń politycznych, o sytuacji gospodarczej w kraju. Cytaty te stanowią komentarz albo tło czy kontrapunkt zasadniczej narracji powieści. 

Słowo Machina pisane z wielkiej litery pojawia się na początku utworu (cytowałem) i przewija się przez całą książkę. Machina kwitnie, rośnie w siłę i przekonanie o swej nieomylności, ba! o nietykalności, jeśli nie jako święta, to jako silna, zabezpieczona prawem, gwarantowana bezprawiem swego „sojusznika”… (str.16) Z nią się  zderzy poborowy na samym początku, Machina chwyci go w swe kleszcze i nie popuści do samego końca – na początku dla młodego człowieka bezlitosna, potem nieco poluzuje swój uchwyt, ale zawsze czuwa, trwa gotowa narzucić w każdym momencie swe normy, swe zwyczaje, presję, swe bezprawie…

Czymże jest owa Machina w powieści Hyjka? Jak rozumiem wszystkim – realnym i nieuchwytnym, całym konglomeratem działań, zabezpieczeń prawnych, pogróżek o ludowej sprawiedliwości, presji i zaniechań, strzyżeniem włosów i przebraniem w mundur, przeklinaniem i wyzwiskami, poniżeniem, samotnością pośród ciągłej obecności innych w ciasnocie, uniemożliwiającej znalezienia chwili wytchnienia, niemożliwością wyjścia z tej matni.

Powieść Hyjka to przerażający obraz przymusowej służby w armii, obraz uwięzienia bez winy i wyroku,  obraz degradacji człowieka, ku czemu prowadzą przeróżne metody oddziaływania, presja psychiczna, morderczy wysiłek fizyczny nie tylko podczas ćwiczeń wojskowych, ale w czasie pobytu koszarowego, kiedy żołnierzom aplikuje się różne prace, przeważnie wyrafinowane podczas ciągłego sprzątania rejonu zakwaterowania, co służy głównie do ciemiężenia wcielonych. Hyjek w sposób totalny opisze i skomentuje cały przebieg służby wojskowej od pierwszego do ostatniego dnia, nie pomija żadnych etapów pobytu w koszarach, na placu apelowym, na poligonie, na strzelnicy, w łaźni, na przepustce, na lewiźnie, w areszcie... Niewiele pojawia się tam chwil jasnych, lecz ustawiczna presja, pogarda, poniżanie, ciemność. Ta narracja jest przedstawiona z perspektywy rekruta, szeregowca, żołnierza służby czynnej. Oficerowie w niej są  obecni  incydentalnie. Czasem pojawi się jakiś bardziej ludzki człowiek z gwiazdkami na pagonach.

Ten system wojskowy trwał przez lata. Między moim pobytem w armii ludowej a narratora książki upłynęło ponad dwadzieścia lat, ale życie koszarowe zmieniło się niewiele. Wnosząc z  relacji narratora „Klepsydry jaźni” było gorzej niż za moich czasów. Nieznana była w okresie mojej służby w wojsku tak zwana „fala”, czyli gnębienie młodszego rocznika, „kotów”, przez starszych, „dziadków”, co nie znaczy, że takich ekscesów nie było dawniej. Wpajano nam slogan o „świadomej dyscyplinie wojskowej”, to znaczy, że żołnierz wie, po co się ją stosuje, czemu służy trud szkolenia, a ta wiedza sprawia, że jest ona akceptowana, bo „im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju”. Tę dyscyplinę, a były to czasy stalinowskie, przeciwstawiano tak zwanej pruskiej dyscyplinie albo w wojsku czasów sanacji - tamta była bezmyślna, okrutna, żołnierza miało się za nic, a w ludowym wojsku jest „świadoma”, a więc wyższa.

Myślę, że w wojsku, tym z przymusowego poboru powszechnego, najgorszym jest poczucie utraty wolności przez jednostkę, utratę autonomiczności, co jest stosowane w każdej armii, w każdym czasie. I denerwujące przekonanie o marnowaniu kilku lat życia na bezsensowne zajęcia, nieprzydatne w dalszym   życiu, a przecież wymagające ponoszenia trudu, znoszenia przeróżnych obostrzeń, szykan. To uczucie było szczególnie przykre dla młodzieńców, którzy w życiu chcieli coś osiągnąć, jak narrator powieści Jana Hyjka, dla nich  więc ten tracony czas był wielokrotnie przykrzejszy, denerwujący.

Autor „Klepsydry jaźni” wiele razy powątpiewa, czy LWP było armią, która miała bronić narodu polskiego, zabezpieczać jego interesy, skoro działała w sojuszu z armiami obcymi, zwłaszcza z tą jedną, najważniejszą, a jej przyjazne nastawienie do Polski było deklaratywne, a w istocie służyła trzymaniu narodu polskiego w bloku, w którym, przynajmniej jego większość, nie akceptowała tej przyjaźni, służyła bowiem zniewoleniu licznych narodów. Tak, to było przykre, gdy się składało przysięgę nie tylko własnemu narodowi, ale również wrogiemu mocarstwu.

Paradoksy sięgają dalej, poza służbę zasadniczą, dotyczą również tej zawodowej i to w ostrzejszym wymiarze. Pewien mój znajomy, zawodowy żołnierz, po upadku peerelu, deklarował, że był zawsze wrogiem tego ustroju. - To dlaczego zostałeś zawodowym oficerem? – pytałem. – Przecież armię nazywano „zbrojnym ramieniem partii”. – Ja broniłem Polski. – upierał się. – Przed kim? Ruskami? Oni tu byli. Przed Zachodem, który jeśli był nastawiony wrogo, to do systemu komunistycznego, a nie do narodu polskiego…
Wiem, że stawianie tych spraw w ten sposób uderza w osoby rzetelne, które dały się wciągnąć w ten wojskowy system… I takie mówienie nie ma zbyt wiele sensu, wywołując wstyd, jest bolesne.

Tak i książka Jana Hyjka, chociaż zawiera wiele ważnych i cennych obserwacji, zmusza do refleksji - jednak jest utworem o czasach, mam nadzieję, minionych bezapelacyjnie. Wojsko z poboru zniknęło, służba w dzisiejszej armii nie jest przymusowa, lecz dobrowolna, zawodowa, wynagradzana. Czy w szkoleniu, w jej funkcjonowaniu, występują nadużycia, nonsensy? Pewnie tak, bo te zdarzają się w każdej dziedzinie życia. I trudy szkolenia nie są mniejsze, a prawdopodobnie nawet większe, niż w wojsku z poboru. No, ale ci młodzi mężczyźni zgodzili się na trudy dobrowolnie, ze świadomością co ich czeka, nie mają poczucia, że zostali uwięzieni, zamknięci za murami.

Książka Jana Hyjka dzisiaj służy przypomnieniu dawnych zdarzeń, zwłaszcza tym, którzy przeszli przez piekło fali. A ci, którym udało się uniknąć wcielenia, mogą poznać, co ich ominęło. To intencje, które między innymi przyświecały w czasie tworzenia tej narracji. Chociaż nie tylko i nie to jest najistotniejsze. Myślę, że ważniejsza jest refleksja do jakiej podłości jest zdolny człowiek, gdy się traci określone wartości. I że można wytrwać, chociaż to trudne i bolesne, ochronić swe człowieczeństwo.

Jan Hyjek. Jalu Borymowicz (cień) „Klepsydra jaźni czyli armia słabeuszy”, Drukarnia Wielkopolska Sp. z o.o., Poznań 2019, str. 292

Jerzy Żelazny

 


Przeczytaj też w dziale „proza” naszego portalu opowiadania J. Hyjka, w dziale „poezja” wiersze, w dziale „eseje i szkice” materiał „Opiłki świata w oku duszy”, a też w „porcie literackim” recenzję jego książki Zbudzone zmilczenia. 101 tekstów piosenek (2006) – pióra Wandy Skalskiej