A gdyby tak pożenić?
Anatol Ulman
Tak sobie myślę. Głupio, bo osobno. Kto myśli na uboczu, nie razem, nie jak większość, głupi on i durny pomiot jego. Niech będą przeklęte niedorozwinięte jego szczenięta! I sczezną niech. Przecież jednak i głupiec prawo ma opisać, co dostrzega wściekle okiem krzywym, ale bacznym, zatrutym prawdą smutną.
Przedmiotem zaś medytacji czynię sport. Zwany także, a jakże, kulturą.
W słownikach oraz encyklopediach dziedzina definiowana jest zabawnie, a jednocześnie wrednie oraz kłamliwie, jako ćwiczenia i gry służące podnoszeniu i nabywaniu sprawności fizycznej i wyrabianiu pewnych cech charakteru, jak wytrwałość, lojalność, nawyk przestrzegania reguł. W założeniu więc służyć ma powszechnemu zdrowiu fizycznemu i moralnemu, co ja bym na klęczkach chwalił. W rzeczywistości stanowi jednak środek do zdobywania wielkiej kasy i znaczenia.
Przede wszystkim deklaracja: lubię sport, te cierpliwe, pełne wyrzeczeń wieloletnie często ćwiczenia przygotowujące do zmagań, głównie w zadawaniu śmierci. Takie bowiem historycznie były i są założenia oraz cele tak zwanej kultury fizycznej.
Po co ludzkiemu zwierzęciu gibkość, zwinność, szybkość, siła? A w łapie oszczep, młot, łuk ze strzałami. Albo karabinek do trafiania w mózgi, czy ćwiczący sprawność mechanicznego zabijania pistolet automatyczny. Florety do dźgania, szable do rozpruwania, szpady do nadziewania. Jak to po co? Żeby dopaść innych, zażreć, zadusić, zamordować. Toż i młotem zręcznie ciśniętym da się zmiażdżyć, czyli pokruszyć czerep wrogiego naszym mniemaniom drania. A i kulą ładnie rozwalić przeciwnika. Aby pożywić się i miejsce zrobić potomkom do rozwoju dziedziczącego umiejętności.
Ponadto zauważmy, że dzisiejszy sportowiec wyczynowy jest osobnikiem zmodyfikowanym, sztucznym wytworem chemii oraz biologii, idiotyczną wytrenowaną maszyną zazdroszczącą gepardowi rączego biegu, małpie wysokich skoków, żyrafie sięgania po wysokie listki akacji w buszu. Wytwarzanie mistrza, a w zasadzie wieloletnie przetwarzanie młodego człowieka w sportowy automat do wybitnych osiągnięć, jest uciążliwe, a przede wszystkim niezmiernie kosztowne. Homunculus taki latami trenuje grupę swoich odpowiednich mięśni, najczęściej kosztem wprost proporcjonalnie pomniejszającej się mózgownicy, w odpowiednich lokalach (halach, stadionach), na pomysłowych maszynach, wspierany specjalnym żarciem, specjalistycznymi medykamentami, pod czułą opieką trenera, masażysty i odpowiedniego lekarza, którego zadaniem bywa często wstrzykiwanie delikwentowi takich anabolików i innych sterydów, których nie dałoby się w organizmie wykryć chytrymi aparatami, a które wspomagają części ciała, by stały się nienormalnie silne, jak u goryla czy innego hipopotama tudzież strusia.
Tak wyhodowany (umaszynowiony) na koszt ogłupionego społeczeństwa żywy obiekt, zwany potocznie zawodnikiem, niestety nie gwarantuje spodziewanych wyników (medali), gdyż może go wyprzedzić na mecie o jedną tysięczną dziesięciotysięcznej części sekundy wrogi mechanizm wyprodukowany staranniej i na lepszych lekach, i w lepszych elektronicznych majtkach dających znacznie większą motywację.
Poza tym tak wychuchanemu sportowemu cacku grożą z racji nienaturalności organizmu i wysiłku różne urazy a zwłaszcza ciężkie kontuzje, w tym na całe życie, tedy na koszt społeczeństwa. I taki właśnie straszny, nienaturalny produkt machiny sportowego przemysłu ma być dumą oraz szczęściem nieszczęsnego narodu, bo zarobił medal, gwarantujący mu zresztą różne nagrody i dożywotnią emeryturę kosztem zdychających obywatelów? Jakie znaczenie dla milionów ludzi z trudem zdobywających kromkę codzienną koniecznego chleba mieć mogą błahe zwycięstwa w szybkim poruszaniu się lub rzucaniu czymś albo za czymś bieganiu garstki nierobów pławiących się w luksusach jak larwy w tłustej, złotej gnojówce? Dlatego prawie wszyscy całkowicie popierają dzisiejszy sport, te umięśnione sługi cierpienia i śmierci. Te różne dziedziny szkolenia rzeźników na koszt głupków.
Zwierzę ludzkie (homo animal) od początku istnienia niewspółmiernie wyżej stawia walory ciała od zalet umysłu. To, co w nas bydlęce, cenniejsze zawsze od rozumu. Typowym wyrazem pogardy dla umysłu, przy ryczącym, entuzjastycznym aplauzie tłumów, jest na przykład walenie z upojną rozkoszą mózgu przeciwnika ciężkimi bokserskimi rękawicami. Żeby bydlę nie myślało, nie starało się nazbyt wiele zrozumieć. W mniemaniach bowiem ludzkości poznawanie z drzewa wiadomości zasługuje na okrutne, bezwzględne kary, bicie zaś na najgłębszy szacunek i złoty medal. Zresztą pogarda ludzi dla umysłu ludzkiego, obecnie wyrażana wymiernie w walucie, osiągnęła współcześnie najwyższy poziom w dziejach homo. Wystarczy przytoczyć tylko jeden z licznych wskaźników: wybitny kopacz piłki stadionowej otrzymuje roczne wynagrodzenie w wysokości stu nagród Nobla, przyznawanych genialnym uczonym albo wielkim artystom często za dorobek całego życia. Głowa Einsteina nie warta piłki! Także tenisowej.
Że nie wspomnę o tym wojennym języku sportowym, prostym jak dźgnięcie bagnetem, męskim jak rozerwanie przez szrapnel: atak, obrona, natarcie, pokonać, zniszczyć, roznieść wrogów (przepraszam, przeciwników).
A gdyby tak pożenić? Więc gdyby tak nierozerwalnym węzłem dwie kultury: fizyczną z umysłową? Skuć na stałe, bez możliwości rozwodu. Pomysł niezwykły, z grubsza wyglądający na patologię kliniczną. W istocie jednak zdrowy, bo z najstarszej tradycji: mens sana in corpore sano! Znaczy się zdrowy duch w zdrowym ciele.
Czyli?
Uczłowieczyć zwierzęcy kult mięśni przez połączenie z jednoczesnym kształtowaniem ducha. Związać Ateny ze Spartą. Gibkość ciała z bystrością umysłu. Sprawne zwierzę z rozumnym człowiekiem.
Niby jak, skoro przez tysiąclecia, czyli zawsze, zwycięsko dominuje pierwszeństwo fizycznej siły i cielesnej sprawności?
To proste. Poprzez zwyczajny, powszechny wymóg, by zawodnik, prócz szybkości, zręczności i siły zdawał także, publicznie, sprawę ze swej humanistycznej wiedzy i kultury. Na przykład z lektury, ze zrozumieniem oczywiście, najwartościowszych dzieł literackich, słuchania wielkiej muzyki, wrażliwości w obcowaniu z cenioną powszechnie sztuką.
I wówczas był szanowanym, uwielbianym powszechnie przykładem. Nie tylko dla dzieci w czapkach błazeńskich, młodzieży piwnej w czapkach biało-czerwonych i piwoszy starszych w dwubarwnych koszulkach. I ja, mimo wieku kaszlącego, pobiegałbym wtedy za szmacianką po podwórku, oczywiście z nieodłączną książką pod pachą.
Wiadomo, niepoprawny idiotyzm. Rozumowanie, jakbyśmy nie znali dziejów ludzkości. Jakbyśmy nie słyszeli o zwycięskich pochodach posługujących się fizyczna potęgą niszczycielskich armii, nie widzieli pomników wielkich zabójców, nie dostrzegali wiekowego kultu fizycznej siły.
Długo, rubasznie a nawet serdecznie pośmiejcie się drodzy czytelnicy ze starczej naiwności niedorozwiniętego (fizycznie) humanisty. Na pamiątkę światowego święta osobników zmodyfikowanych w Londynie, za które oglądający je kryzysowi biedacy zapłacili kilkadziesiąt miliardów euro, a które przeminęło z wiatrem idiotycznej pychy i pyłem hańbiącej głupoty.
Cudny, wspaniały, zapierający dech w piersiach pokaz - wyli z zachwytu miłośnicy tandetnego kiczu podkręcani do entuzjazmu przez pismaków. Dziennikarze z muskułami we łbach zorganizowali na świecie cztery miliardy baranów i owiec do entuzjazmowania się wynikami fizycznymi osobników zmodyfikowanych. A na czele naszych, w większości źle zmontowanych, nieskutecznych automatów, szła potwornie piękna Isia – chorąży kultury bankowej.
Gdyby więc tak pożenić te Isie z bibliotekami, choćby gminnymi?
Anatol Ulman
Przeczytaj też na naszym portalu fragment powieści A. Ulmana Dzyndzylyndzy czyli postmortuizm - w dziale "proza", felietony (dział "felietony"), a w "porcie literackim" omówienia jego książek: Dzyndzylyndzy czyli postmortuizm (2008), Drzazgi. Powabność bytu (2008), Cigi de Montbazon i robalium Platona (2012), zbioru wierszy Miąższ (2010) oraz felietonów wybranych Oścień w mózgu (2011).