„Portier i inne opowiadania” Jana Polkowskiego
Jerzy Żelazny
BIAŁO-CZERWONA I CZERŃ
Okładka książki Jana Polkowskiego Portier i inne opowiadania jest biało-czerwona, przedzielona paskiem czerni. Owa biel i czerwień ma wyrażać to, co w życiu autora było i jest istotne, ważne – zaangażowanie w sprawy Polski, działalność na rzecz jej dobra? Wyczytałem to w życiorysie pisarza, stąd taki mój pomysł interpretacji okładki. A ta czerń, czyżby wyrażała niepokój, że sprawy kraju idą w złą stronę? Takie moje skojarzenia, czy trafne? Nie wiem. Jest też na okładce wizerunek przedmiotu, który przypomina dzwonek - w hotelach, pensjonatach, w sklepie, w domach ludzi zamożnych stawiało się go na stole lub ladzie i naciskało, by przywołać kogoś z obsługi… Czy nastał czas, by go naciskać, w jakiej intencji? Widziałem taki dzwonek, ale nie mam pewności – w kinie czy w realu.
Dajmy spokój tym spekulacjom, fantazjowaniem, bo pewnie są irytujące… Cóż, lubię oglądać szatę książki, taki nawyk, chcę, żeby powiedziała więcej, niż tylko lśniła kolorystycznie.
To niewielka książka, pomieszczono w niej cztery opowiadania. Ich akcja dzieje się w różnym czasie, w różnych miejscach – w dwudziestoleciu międzywojennym, w peerelu i w czasach nam bliższych. W opowiadaniu Maria i Józef narrator wszystkowiedzący powiada: Poznali się w Stalinogrodzie (str. 62). Kto dziś pamięta, że niegdyś Katowice nazwano nazwiskiem jednego z największych satrapów dwudziestego wieku.
Ja pamiętam okoliczności tego superlizusostwa władców peerelu. Stało się to w dwa dni po śmierci Stalina 7 marca 1953 roku - „klasa robotnicza” Śląska wysunęła wniosek zamiany nazwy miasta Katowice na Stalinogród. Inicjatorem tej paskudnej hecy był ówczesny przywódca polskich komunistów Bolesław Bierut, który posłużył się kłamliwie wolą ludu Śląska, a odpowiednie gremia podjęły uchwały w te pędy. Można westchnąć – jak łatwo otumanić ludzi, zastraszyć, wmówić, że czarne jest białe i odwrotnie.
Miał pecha Bierut – zmarł w Moskwie trzy lata później, gdy ujawniono zbrodnie stalinowskie. Przejął się chłop i padoch. Mówiono, że ktoś mu pomógł. Zdarzenie to Polacy ubarwili wieloma dowcipami: Pojechał ( do Moskwy) w futerku, wrócił w kuferku. Inne: Pojechał dumnie, wrócił w trumnie albo: Zjadł ciasteczko z Kremlem. I jeszcze jeden dowcip: Pojechał w salonce, wrócił w jesionce.
W 1955 roku jesienią wypadła mi podróż na Śląsk. W kasie na dworcu w Toruniu poprosiłem o bilet do Katowic. Kasjer z posępną perswazją rzekł: Nie ma takiego miasta. Ale bilet wydał, nie musiałem wymienić obowiązującej nazwy.
Przepraszam za tę dygresję, ale nie mogłem się powstrzymać. Polkowski w swej prozie wzbudził wspomnienia przykre, tkwiący we mnie sarkazm. Nawiasem mówiąc bohaterowie opowiadania Polkowskiego szybko znaleźli się z powrotem w Katowicach – zaczęli naukę w szkole średniej 1956 roku, poznali się zapewne we wrześniu, a już 21 października tegoż roku, na fali przezwyciężenia stalinizmu w Polsce, wrócono do dawnej nazwy stolicy Śląska.
Teraz już moje refleksje na temat książki. Chętnie zastanawiam się zwykle nad pierwszym zdaniem utworu – bywa ważne, nadaje utworowi rytm, aurę. W pierwszym opowiadaniu zbioru zatytułowanym Trzydzieści trzy słowa brzmi to zdanie: Los zdycha, czas milknie, świat gaśnie, a ja, jak idiota, w nerwowym napięciu obmyślam plan, który ma przesądzić o wszystkim.
Czyż to zapowiedź apokalipsy? Można jej oczekiwać, ale się nie pojawia. Natomiast w tym tekście znajdziemy wiele zachwycających określeń, epitetów, wymyślnych słów: Mężczyzna boromotał coś pod nosem niesłyszalnie, szeleścił smętnym szeptem, a pies, nie odwracając się, z nosem przy znojnym brudzie ziemi, odmrukiwał mu półgłosem, półpyskiem, półsłyszalnie półodszczekiwał, skrzypiał półpsim, niskim piskiem (str. 15).
Cudowna gra cząstek słowotwórczych, niezwykłych epitetów. Takich zdań jest więcej. Jest to opis spaceru mężczyzny z psem przez park. Za chwilę w tymże opowiadaniu można przeczytać inne zdania, gdy bohater w asyście policji wejdzie do izby i ujrzy nieżywego mężczyznę i jego psa, leżą tam kilka dni w zamarznięci, gdyż izba nieogrzewana, a jest środek zimy. Narratorowi przychodzą do głowy takie sformułowania: Wydawało mi się, że życie jest jak praca w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Stosuneczki, landryneczki, kurtyna nigdy nie opada. Uśmieszki, pieszczotki,fistaszki, fatałaszki i lizanie dupy. No tak, po tych pieszczotliwych słowach niczym kontrapunkt pojawią się obscena. To częsty zabieg. Pełnią też funkcję humorystyczną, częściej ironiczną. Ironii jest sporo w tych przytoczonych wypowiedziach. A inne - kobieta, która opuściła męża Zamiast listu zostawiła kolekcję halek i nocnych koszul. Myślała, że jestem fetyszystą. Oczywiście można odnaleźć celniejsze wypowiedzi ironiczne i to w każdym z czterech opowiadań.
Gdy się czyta ciągi słowne, a w tej książce jest ich mnóstwo przedziwnie skonstruowanych, to mimowolnie odechciewa się trochę śledzenia myśli zawartych w utworze, owych rozważań o naturze języka, jego kreacyjnych możliwościach, o przeżywanym zachwianiu tożsamości bohaterów; o kpinkach ze środowisk artystycznych i zderzeniu z tak zwanym odbiorcą sztuki, gdyż te pyszne frazy, to spiętrzanie epitetów, metafor pochłania całą uwagę. I ma się wystarczającą satysfakcje z lektury.
Słowo apokalipsa pojawia się pod koniec pierwszego opowiadania, ale to tylko słowa – apokalipsa niepiśmienna, ma wymiar jednostkowy, kulturowy.
Oto pierwsze zdania wspomnianego już opowiadania Maria i Józef: Był początek grudnia, trwał schrypnięty poranek. W prowincjonalnej ciszy rozpychała się małostkowa obojętność (str. 59). Schrypnięty poranek oczywiście zdarza się, gorzej z rozpychaniem się małostkowej obojętności. To nadawanie słowom opisującym stany psychiki, pojęciom filozoficznym walorów sensualnych, niejako dotykowych, jest zabiegiem dynamizującym narrację, poszerzającym granic znaczenia słów. oderwanie ich od pierwotnego sensu. Ale również udziwnienie narracji i jej zaciemnienie. Poczuła w ustach śliski chłód nieuporządkowanych myśli. Zdanie z tej samej strony. Natomiast młody chłopiec, przyszły malarz odczuwa: Spróchniałe ślady tamtych dni wniknęły w ziemię, zjełczał ich smolisty blask ( str. 121). I jeszcze opis nadciągającej migreny: Ból w tyle głowy ociągał się, guzdrał, nie śpieszył. Wykluwał się ostrożnie, asekurancko jak upiór ze zgniłego jaja (str. 101).
Mógłbym cytować bez końca, bo cała ta książka jest zbudowana z takich przedziwnych zdań, a ta maniera, obecna we współczesnej prozie, chociaż nie całkiem jest nowością, gdy słowom poprzez ich umieszczanie w niebywałym kontekście, nadaje się nowy sens, zwielokrotnia się ich ładunek emocjonalny, obrazowanie.
Przytaczanie zdań, pysznych ich konstrukcji, zdaje się na nic. Tę książkę trzeba przeczytać, by się napawać jej urokiem. Co prawda lektura nastręcza sporo trudności, ale warto je pokonać, ta proza zasługuje na wysiłek.
Jan Polkowski jest przede wszystkim poetą. Ma na swym koncie kilkanaście tomików wierszy. Były dobrze ocenione przez uznanych twórców - Stanisława Barańczaka i Jana Błońskiego na przykład. Nagradzano poetę wielokrotnie. Zbiór opowiadań Portier to druga propozycja prozatorska. To, że autor jest, jak do tej pory, przede wszystkim poetą, ma duży wpływ - moim zdaniem - na kształt tej narracji; jest nasycona językiem poetyckim, trochę barokowym, co nie umniejsza jej walorów.
Jan Polkowski „Portier i inne opowiadania”, Instytut Literacki, Kraków oraz Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2019. Str. 152
Jerzy Żelazny