Czy warto być poetą, czyli sprzeczka męża z żoną

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: niedziela, 03 listopad 2019 Drukuj E-mail

Adam Lizakowski

Poemat narracyjny Kłótnia żony z mężem Rumiego to dialog dwóch osób bardzo bliskich sobie, męża i żony, jak wskazuje sam tytuł, którzy rozmawiają o codziennym życiu, chociaż rozmowa ich odbyła się osiemset lat temu. Czas tego dialogu nie jest ważny, bo czy to było osiem minut temu, czy osiem tysięcy lat temu, taka rozmowa o życiu zawsze jest istotna i nigdy nie traci na aktualności. Czas to też życie i ono w tym poemacie jest najistotniejsze, ono odgrywa główną rolę. „Szybciej i bardziej” niszczy człowieka, przytłacza rozmówców. Mąż i żona opowiadają o nim. Problem w tej dyskusji polega na tym, że żona jest niezadowolona, a mąż dawno ze wszystkim już się pogodził. Żona nie potrafi zaakceptować postawy męża. Dyskusja trwa całą noc, aż do następnego dnia i do następnego, etc. Nie ma sensu streszczać ani analizować całego poematu, bo jego treść i przekaz jest (powinien) być zrozumiały dla każdego. Warto może dodać tylko, że autor utworu mimo wszystko sympatyzuje z rozmówczynią, rozpoczynając swoje dzieło od stwierdzenia, że jest „biedną beduińską kobietą”.

Pewnej nocy na pustyni
biedna beduińska kobieta przemówiła
do męża tak:
"Wszyscy są szczęśliwi
Żyją dostatnio, z wyjątkiem nas! Nie mamy chleba.
Nie mamy przypraw. Nie mamy dzbanka na wodę.
Ledwo mamy ubrania. Nie mamy koców

W podobnym tonie mówiła do mnie moja żona prawie trzydzieści lat temu, zaraz po naszej przeprowadzce ze słonecznej, bogatej i przeuroczej Kalifornii z San Francisco do mrocznego i brudnego, z czterema porami roku Chicago. Wtedy też Chicago po najpiękniejszym mieście świata San Francisco wydało się pustynią nie tylko intelektualną, ale i szarości. Długo nie mogłem się w nim odnaleźć, brakowało mi ciepła i kolorów poprzedniego miejsca, chociaż czasem ludzie, których spotkałem, byli cudowni.

Ten poetycki dialog/sprzeczka/kłótnia nie jest obca emigrantom, dotyczy ona wszystkich ubogich, niezależnie od ich miejsca zamieszkania - czy są uciekinierami/emigrantami i tych, co posiadają tylko jedną koszulę i tych, co mają „tylko” pięć mercedesów za pół miliona dolarów każdy i wciąż śnią o szóstym mercedesie, bo czują się „biednie”. Piszę to wszystko po to, bo prawie czterdzieści lat temu czytałem wiersze Rumiego z takim samym zapałem jak utwory Boba Dylana, którego słowa i muzyka w moim mieszkaniu na ulicy Leavenworth w centrum San Francisco rozbrzmiewały całymi dniami. Rumi był mistrzem mojego mistrza i nauczyciela od Tai Tchi Richarda Rehela, (który był także tłumaczem moich wierszy na język angielski). To dzięki niemu poznałem Rumiego, a przy okazji i twórczość „sąsiada” Samuel Dashiella Hammetta, autora sławnej powieści kryminalnej Sokół maltański, który mieszkał ode mnie cztery przecznice „wyżej”, na tej samej ulicy, wspomnianej już Leavenworth (pięćdziesiąt lat wcześniej).
Wracając jednak do Rumiego warto przez chwilkę zastanowić się na tym jak mąż wyjaśnia swojej żonie nędzę, do której się dopuścił, pociągając ją za sobą:

Te cierpienia, które odczuwasz, są posłańcami.
Słuchaj ich. Zamień je w słodycz. Noc już
Prawie się kończy. Byłaś kiedyś młoda i zadowolona.
Teraz cały czas myślisz o pieniądzach.

Kiedyś to ty byłeś tymi pieniędzmi. Byłeś zdrową winoroślą.
Teraz jesteś zgniłym owocem. Powinnaś się stawać
słodszą i słodszą, ale zepsułeś się.

Rumi, genialny poeta, wspaniale nazywa „bóle” posłańcami - używając metafory, prosi żonę, aby ta zamieniła je w słodycz, czyli nędzę i ubóstwo na bogactwo i majątek. Sprytnie manipuluje słowami, ale kobieta/żona nie jest „aż tak głupia”, nie ulega jego sugestiom i tłumaczeniom, nie zgadza się z nim. Lecz nie odchodzi od niego, bo dyskusja trwa, można nawet przepuszczać, że do końca ich życia. Wtedy to zupełnie nieświadomy napisałem dziesięć krótkich opowiadań w „duchu Rumiego” z myślą, że kiedyś będzie z tego większa książka. Ale na planach się skończyło, przez trzydzieści lat nie napisałem niczego więcej (być może Rumie się na mnie obraził i moja inwencja twórcza „skupiła się” wyłącznie na poezji). Jedno z nich - Czy warto być poetą? - tutaj zamieszczam. Tytuł poematu Rumiego i mojego opowiadania dokładnie mówią o tym, o czym czytelnik będzie czytał. Pozwolę sobie jeszcze podkreślić, że warto zwrócić uwagę na zakończenie poematu Rumiego:

Tak sprzeczali się długo jeszcze
przez następny dzień i nawet dłużej.

Nic dodać, nic ująć. Rumie tak zakończył swój poemat.

 


SPRZECZKA MĘŻA Z ŻONĄ

Pewnej nocy na pustyni
biedna beduińska kobieta przemówiła
do męża tak:
"Wszyscy są szczęśliwi
żyją dostatnio, z wyjątkiem nas! Nie mamy chleba.
Nie mamy przypraw. Nie mamy dzbanka na wodę.
Ledwo mamy ubrania. Nie mamy koców

na noc. Fantazjujemy, że księżyc w pełni
to ciasto. Sięgamy po niego! Wstydzimy się
nawet przed żebrakami. Wszyscy nas unikają.

Arabowie powinni być hojnymi wojownikami,
a ty spójrz na siebie, potykasz się! Jeśli jakiś gość
przyjść do nas, okradniemy go z jego szmat
podczas snu. Kto jest twoim przewodnikiem,
że do takiego stanu cię doprowadził ? Nie stać nas nawet
na garść soczewicy! Dziesięć lat i do
niczego nie doszliśmy! ”Nic nie jesteśmy warci!

Buzia się jej nie zamykała:
.
„Jeśli Bóg jest obfitością, musimy iść za nim,
tym oszustem. Kto nas prowadzi przez życie? Jakiś oszust,
który zawsze mówi, jutro będzie lepiej,
jutro przyniesie bogactwo.
.
Obiecanki cacanki a głupieniu radość.
Myślę, że zdarza się to bardzo rzadko, czasami,
jakiś uczeń podążający za oszustem może w jakiś sposób
prześcignąć go. Ale wciąż chcę wiedzieć
co mówi o nas nędza”.

Mąż odpowiedział wreszcie,
„Jak długo będziesz narzekać
o pieniądzach i naszych perspektywach na pieniądze? Przez
całe nasze życie o nich rozmawiamy. Nie martw się o
przemijające rzeczy. Pomyśl jak żyją zwierzęta.

Gołębica dziękuje na gałęzi.
Słowik wspaniałym śpiewem.
Komar. Słoń. Każde żywe stworzenie
ufa Bogu za jego pokarm.

Te cierpienia, które odczuwasz, są posłańcami.
Słuchaj ich. Zamień je w słodycz. Noc już
prawie się kończy. Byłaś kiedyś młoda i zadowolona.
Teraz cały czas myślisz o pieniądzach.

Kiedyś to ty byłeś tymi pieniędzmi. Byłeś zdrową winoroślą.
Teraz jesteś zgniłym owocem. Powinnaś się stawać
słodszą i słodszą, ale zepsułeś się.
Jako moja żona powinnaś być dla mnie równa,
jak para butów, jeśli jeden jest zbyt ciasny,
para jest bezużyteczna.

Podobnie jak drzwi muszą pasować do futryny.
Lew nie uczy się polować od wilka.”

Ten człowiek, który był zadowolony z biedy
rugał swoją żonę aż do świtu,
wtedy ona odpowiedziała,

„Nie mów do mnie
z taką wyższością w głosie! Popatrz, jak się zachowujesz!
Duchowa arogancja jest najbrzydsza ze wszystkich rzeczy,
jak dzień, w którym jest zimno i pada śnieg,
a twoje ubrania są przemoczone!

Dłużej tego nie zniosę!
I nie nazywaj mnie swoim partnerem, ty oszuście!
Walczysz z psami o każdą
kość, każdy kęs.

Nie jesteś tak zadowolony, jak udajesz!
Jesteś wężem i zaklinaczem węży
w tym samym czasie, ale tego nie wiesz.
Czarujesz węża za pieniądze,
a wąż cię czaruje.

Dużo mówisz o Bogu i sprawiasz, że czuję się winna
używając tego słowa. Lepiej uważaj!
To słowo cię zatruje, jeśli go użyjesz
aby mieć władzę nade mną.”

Tak więc szorstki ton jej argumentów
padł na męża, a on walczył,
„Kobieto, ta bieda jest moją największą radością.

Ten prosty sposób życia jest szczery i piękny.
Niczego nie możemy ukryć, kiedy jesteśmy tacy.
Mówisz, że jestem naprawdę arogancki i chciwy,
a mówisz, że jestem zaklinaczem węża i wężem
ale to są twoje pseudonimy.

W twoim gniewie i twoich pragnieniach
widzisz we mnie te cechy.
Nie chcę niczego od tego świata.

Jesteś jak dziecko, które obróciło się w kółko,
a teraz myślisz, że dom się kręci.

To twoje oczy widzą źle. Bądź cierpliwa,
a zobaczysz błogosławieństwa i światło Pana
w jaki sposób żyjemy. ”

Tak sprzeczali się długo jeszcze
przez następny dzień i nawet dłużej.

(Mathnawi, I 2252-2364, 2372-2374)

 

 

Czy warto być poetą?

1.
Dziesięć dni temu spaliłem czajnik. Niewiele brakowało a skopciłbym całe mieszkanie, może i dom. Drugie nieszczęście przytrafiło się trzy dni temu. Wysiadła pompa olejowa w moim dziesięcioletnim Chryslerze, kupionym jeszcze za czasów studenckich na drugim końcu Ameryki w San Francisco. Polskich warsztatów samochodowych w Chicago są tysiące; obok zawodu budowlańca naprawa samochodów to druga profesja, która tak bardzo spodobał się Polakom w Ameryce. „No problem” - jak mawiają Amerykanie. Problem polega na czymś zupełnie innym. Trzeba znaleźć taki warsztat, w którym biorą niedrogo, nie okradają z lepszych części, wymieniając je na gorsze, nie oszukują i dają gwarancję za robotę. Słowem trzeba dokonać cudu, co wśród rodaków jest bardzo trudne, bo mechanik „martwi się” o bezpieczeństwo swojego klienta i potrafi zrobić z igły widły. Zresztą tak samo robią lekarze i adwokaci nie tylko w Ameryce, ale i na całym świecie.

Będąc bardzo krótko w Chicago nie znałem osobiście żadnego mechanika, nie miałem też jeszcze znajomych, na których mógłbym się powołać. Znajomości w Ameryce w takich przypadkach są bardzo ważne i każdy się domaga, aby albo na niego się powołać, aby powiedzieć, że on poleca. Ameryka stoi na rekomendacjach i poleceniach, bez nich trudno jest zostać profesorem akademickim lub informatykiem. Zawsze jest zadawane pytanie, kto pana nas polecił, od kogo ma pan referencje i do kogo można zadzwonić, aby o panu coś pozytywnego powiedział. Tak to tu działa i to się opłaca, bo przy następnej wizycie u mechanika można domagać się zniżki za znalezienie nowego klienta. To taka niewidzialna nić, która łączy ludzi robiących ze sobą interesy. Nie miałem innego wyjścia jak tylko zdać się na Opatrzność Boską i samemu dokonać wyboru warsztatu samochodowego powołując się na ogłoszenie z prasy polonijnej, to jest” Dziennika Związkowego”. Działając w ten sposób jednak nie miałem żadnej gwarancji, że mechanik potraktuje mnie poważnie, bo co miałem mu powiedzieć – znalazłem pana ogłoszenie w prasie polonijnej, to chyba nie najlepsza reklama, skoro ci, co są dobrzy, nie musza się po gazetach ogłaszać. Lecz zawsze mogłem, w razie czego, zadzwonić do redakcji i się poskarżyć. Choć wiadomo, że gazety nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za treść reklam i usługi firm w nich się ogłaszających. Ale i to było dobre, aby facetowi nosa przytrzeć. Wybrałem zakład najbliższy miejsca zamieszkania, gdyby robota mechanika z jakiś przyczyn się przeciągała i mógłbym spokojnie wrócić do domu pieszo. Wybrałem na chybił trafił. Fachowiec popatrzył na mnie, potem na wysłużonego Chryslera. Zamieniliśmy kilka słów, obszedł samochód w kółko. Znowu o coś zapytał, odpalił stacyjkę. Pokręcił głową. Wypuścił dym papierosowy w moją stronę i spojrzał z byka, ponownie obchodząc samochód. Wyłączył silnik. Zamilkł.

Nie wytrzymałem, pytając: „Co pan o tym sądzi?” Obrzucił mnie spojrzeniem, dmuchnął dymkiem – wydymając przy tym usta jak do pocałunku. Następnie przybrał minę człowieka, który cierpi, bije się z własnymi myślami, nie może znaleźć odpowiednich słów, bo każde może zadecydować o czymś bardzo ważnym, tak istotnym, że ich sens może odmienić praktycznie wszystko. Minęła dłuższa chwilka nim odpowiedział: „Koń ma wielki łeb niech myśli, a pański samochód to grat. Szykuje się poważna robota.”
- Poważna robota – przytaknąłem jak echo. Nogi ugięły się pode mną, a świat zawirował w oczach. Powoli, nie wiedząc dlaczego, zaczęło przypominać się dzieciństwo i okres beztroski. – Poważna robota - prawie półprzytomny powtórzyłem raz jeszcze.
– Tak, poważna – odparł z nutką wesołości w głosie.
- A ile mnie to będzie kosztowało..?
- Co najmniej z pięć stówek – rzucił bez wahania mechanik oprawca.
- Pięć stówek… – kolejny raz powtórzyłem i chwiejnym krokiem wyszedłem z garażu na świeże powietrze. Dotlenić mózg i nerki, całkowicie zrezygnowany, nieszczęśliwy tak bardzo, że większego nieszczęścia nie mogłem sobie wyobrazić.

2.
Samochód w Ameryce ważniejszy jest od matki i ojca, dzieci i któregokolwiek członka rodziny. Samochód w Ameryce to więcej niż przyjaciel: to wolność. Wolność bycia niezależnym, wolność nieproszenia nikogo o nic. Wolność, za/o którą się walczy, oddaje życie. Czy można coś ważniejszego wymyślić? Czy muszę więcej dodawać? Wróciłem do domu na nogach z waty, z poczuciem ogromnej winy, że jestem nikim. Winy tak ciężkiej, że stado afrykańskich słoni to takie nic, piórko gołębie na wietrze. Nie miałem śmiałości podnieść głowy do góry. Lepiej byłoby mi siedzieć w tych moich Górach Sowich i nigdy do tej Ameryki nie uciekać.

Żona czekała z obiadem, całkiem zadowolona z siebie. Podszedłem do niej ostrożnie, pocałowałem w usta, przytuliłem. Nie była zaskoczona, bo często tak robiłem, jednak z miejsca wyczuła, że tym razem jest coś nie tak. Ale ja nic, umyłem ręce i grzecznie jak dziecko usiadłem do nakrytego stołu.
- I co? - zagadnęła, sypiąc cukier do kompotu.
- I nic – odparłem, wpatrując się we wzorek na talerzu.
- Ile będzie kosztować naprawa?
- Niedużo – machnąłem lekceważąco ręką.
- Niedużo, to znaczy ile? – jej nieufność wzrosła.
- Z pięćset dolarów… może trochę więcej…
- Pięćset dolarów! - powtórzyła a głos jej zawirował, formując się w lej powietrzny, który niczym szydło przeszył me ciało. Usłyszałem plusk przelewającej się krwi w żyłach.
Zapadła cisza. Straciłem apetyt, a ona zapomniała co zrobiła na obiad. Po chwili odezwała się marszcząc czoło niczym groźny bożek z dalekich prasłowiańskich lasów i puszcz dolnośląskich:
- A ty ile zarobiłeś na swojej poezji w tym roku?
- Niewiele, ze dwieście dolarów.. – bąknąłem szczerze, nie za bardzo wiedząc, do czego zmierza.
- Niewiele, bo jesteś baran! – skwitowała, nabierając oddechu przed monologiem:

Najwyższy czas, abyś spoważniał. Masz 34 lata, co w życiu osiągnąłeś? Jesteś w Ameryce dziesięć lat, nie masz nawet dobrego samochodu, na naprawę samochodu, nie wspominając o własnym biznesie. Na choćby małe mieszkanie też nie mogę liczyć, śmiech na sali. Nie masz nawet „głupich pięćset dolarów” dla mechanika, który skończył dwie albo cztery klasy jakiejś szkoły zawodowej. Nie masz ubezpieczenia na zdrowie, zęby, życie, nie wypracowujesz sobie „social security”. Gdybyś coś się z tobą lub ze mną stało, to żadne z nas nie miałoby pieniędzy na leczenie szpitalne, o lekarstwach nie wspominając. Najlepszym rozwiązaniem byłby pogrzeb na koszt miasta w plastikowym worku i do pieca. Na prochy w urnie też trzeba mieć kilka dolarów, ale nikt z nas takiej sumy nie ma. Nie mamy żadnych oszczędności, niczego nie mamy, nawet planów, co będziemy jutro jeść. Natomiast mamy sterty twoich wierszy w twoim pokoju, walających się po stołach, szufladach, nawet parapetach okiennych. Gdybyś włożył swoją energię i czas w naukę mechaniki samochodowej zarobiłbyś i sto dolarów dziennie na rękę. A ty nawet nie zarobisz sto dolarów na miesiąc na tej swojej poezji. Taki jesteś elokwentny, oczytany, tyle mądrych książek przeczytałeś i co z tego? Studiowałeś dziennikarstwo albo, koń by się uśmiał, na wydziale slawistyki uczelni Miłosza i co? Nic. Miłosz na drugim końcu Ameryki, wygrzewa się w kalifornijskim słońcu, a ty jak ten bałwan będziesz stał na przystanku i czekał na autobus. Poezja zamiast przynosić dochody, zrobiła z ciebie kalekę życiowego, niedorajdę. Po prostu z tobą człowiek nic nie może zyskać. Same straty i tylko straty, inni jak rakiety pędzą do przodu, a ty z każdym dniem się cofasz. Taka jest prawda!
- Ależ moja ty pijaweczko najsłodsza… – wtrąciłem – poeta nie zarabia na pisaniu wierszy.
- To na czym zarabia poeta – powiedz mi? Ja jestem głupia. Szewc zarabia na naprawie butów, mechanik samochody na naprawie samochodów, a poeta nie zarabia na pisaniu wierszy, to na czym? Zdaje się, że zjadłeś wszystkie rozumy, tylko własnego brak.
- Jak to na czym zarabia poeta? Nie wiesz? Jak świat światem żaden poeta nie zarabiał na pisaniu wierszy, żaden poeta nie był bogaty. Wręcz przeciwnie, umierali w biedzie i nędzy, wielu nawet z głodu. Na przykład taki Mickiewicz, geniusz polskiej poezji, zastawiał złoty zegarek, gdy szedł na obiad z żoną.
- Złoty zegarek! – zakrzyknęła żona. - Złoty zegarek!! Ale ty nawet nie masz złotego zegarka - o czym mówisz? Dziadu jeden, ty masz jakąś chińską tandetę za pięć dolarów i chcesz się równać z Mickiewiczem i jego złotym zegarkiem!
- Nie ma złotego zegarka, bo nie jestem Mickiewiczem – odparowałem bez namysłu. -Norwid umarł w przytułku dla bezdomnych. Największy poeta świata Homer ponoć był bezdomnym i żył jak żebrak. Chrystus powiedział, że prędzej wielbłąd przejdzie bez ucho igielne, niż bogaty trafi do raju. Czy nasi rodzice wstydzą się nas? Czy uważasz, że to mało? Nie mamy pieniędzy, ale idziemy przez życie z podniesionymi głowami. Nikt złego słowa o nas nie powie. Jesteśmy szczęśliwi.
- Tak, jesteśmy szczęśliwi – zareplikowała – ale szczęściu trzeba dopomagać. Jesteś inteligentny, potrafisz ładnie mówić i co z tego, nawet nie masz nie tylko złotego, ale i srebrnego zegarka, nie mówiąc o tym, że nigdy nie będziesz Mickiewiczem ani Miłoszem, ani nawet sobą. Znasz się na poezji, ale ta wiedza jest tak ci potrzebna jak psu piątą noga. Wiesz czym się różni sonet szekspirowski od francuskiego, ale co z tego wynika? Nic nie wynika. To za mało, aby żyć, płacić rachunki. Gdzie twój rozum? Pojęcia nie masz czym się różni klucz francuski od młotka. Ledwo rozróżniasz w samochodzie kierownicę od koła zapasowego. W ogóle jesteś niepraktyczny. Pan Bóg musiał mnie tobą pokarać, za jakie grzechy się pytam? Co jak takiego w życiu złego zrobiłam, że mnie spotkała taka zgryzota, że wyszłam za mąż za poetę? Gdzie ja miałam oczy? Gdzie był mój rozum? I teraz muszę się z tobą męczyć. Radzę ci weź się za naukę mechaniki, to nie jest takie trudne, skoro inni to robią i nawet nie wiedzą kim był Mickiewicz, a zarabiają sto dolarów dziennie na rękę. Najmij się do pracy w jakimś warsztacie samochodowym, są ich tutaj tysiące. Ale niech cię ręka boska broni, abyś powiedział komuś, że coś tam studiowałeś, że znałeś Noblistę i wiesz kto to był Mickiewicz, bo pogonią cię jak burą sukę i po tygodniu będziesz w Chicago spalony. Wreszcie zobaczysz co to jest życie, jak żyje człowiek, który musi pracować, bo ty tego nie wiesz. Piszesz wiersze o emigrantach, ale ich nie znasz. Patrzysz na nich oczami, ale w oczach masz mgłę, przez którą nie dostrzegasz ostrych krawędzi życia. Mówię ci chłopie zrób coś ze swoim życiem, bo zginiemy marnie. Dobrze, że są jeszcze karty kredytowe, ale do czasu - i one wkrótce się skończą, co wtedy?

3.
Żona nigdy nie chciała aby ktoś w naszym towarzystwie znajomych czy przyjaciół wiedział że piszę. Mówiła: „tylko nie wygłupiaj się z tymi wierszami, daj ludziom spokój z tą poezją. Idziemy na urodziny znajomych, tylko niech cię ręka boska broni wygadać się, że jesteś poetą - lepiej powiedz, że pracujesz jako stróż nocny dla dużej amerykańskiej firmy, znasz angielski i masz sporo kasy. To ludziom zaimponuje, będą patrzeć na ciebie z podziwem a nawet z zazdrością. Na przyjęciu będą poważni ludzie, ludzie sukcesu, ludzie biznesu, którzy mają łby na karku, a ty gdy wyskoczysz z tą swoją poezją, to nie wiadomo czy się pod ziemię zapaść, czy iść już do domu. Nie wiadomo czy się śmiać czy płakać, czy ci współczuć, czy odwrócić się na pięcie i udawać głuchego”.

Ci poważni ludzie dla żony, to doktor dentysta z Polski, który tutaj jest złotnikiem u jakiegoś Belga. Znana warszawska aktorka, którą wszyscy znali i podziwiali, co to ona nie jadła i z kim nie piła wódki, tutaj pilnuje dzieci u zamożnych Hindusów, którzy zamykają przed nią na klucz kuchnię, w której jest lodówka. Pan psycholog, który świetnie sobie radzi życiowo na emigracji, założył własną firmę sprzątającą, kupił kilka starych odkurzaczy, miotełek i środków chemicznych, ale pieniądze szczęścia nie dają, żona go rzuciła, bo zatrudniał młode dziewczyny. Według żony molestował je seksualnie, obiecując podwyżki i stałą pracę. A tak naprawdę co tam między nimi było, to nikt nie wie. Malarka z Krakowa, która pracuje w domu starców, ma sporo nadgodzin, więc brak jej wolnego czasu, aby wódeczki się napić. Zbiera na farby, pędzle i się odgraża, że jak wróci do Krakowa, to tak tą Amerykę namaluje, że nikt jej nie pozna. Jest też pewna projektanta mody z Łodzi, pracująca w chińskim biurze podróży dla dwóch chińczyków, kochanków z Hong Kongu, którzy obiecują jej pomóc w założeniu własnej firmy. Tymczasem są to tylko obietnice, trzymające ją przy nich jak haczyk rybę. Pan Stasio, technik budowlany, który został dziennikarzem, wykupił gazetę i został się jej właścicielem. Oczywiście wierszy nie ogłasza, tylko reklamy sklepów materiałów budowlanych i swoich usług – stolarstwo, tynkowanie i sidingi. W sumie niczego własnego nie drukuje, nikomu za nic nie chce płacić, kopiując jedynie cudze materiały, a także artykuły ze starych gazet. Największym jednak szacunkiem cieszy się fryzjer z Katowic. Punkt w dobrym miejscu, dużo klientów i na brak pracy nie narzeka. Są jeszcze inni szczęściarze, ale na nich szkoda miejsca. Poważni ludzie sukcesu, przykłady zaradności życiowej dla mojej żony.

Nie powiem, wcześniej, gdy jeszcze nikogo nie znałem, czy to San Francisco, czy to w Chicago, parę razy się wygłupiłem. Zaprosiłem znajomych na wieczór swojej poezji. Myślicie, że przyszli, ależ skąd. Wiadomo zaproszenie przyjęli, uśmiechając się, ale na tym się skończyło. Nie mieli czasu, a gdy próbowałem się dowiedzieć, co się stało, że nie byli, to się najpierw pogniewali, a później obrazili. Uśmiech zniknął i pokazali zęby, jak wściekłe psy.

Innym razem podczas spotkania towarzyskiego pochwaliłem się najnowszym tomikiem wierszy. To był wielki błąd. Wprawiłem ich najpierw w zakłopotanie, a późnij nastąpiło zdziwienie: to ty przyjechałeś do Ameryki pisać wiersze? - warczeli na mnie. Nie szkoda ci czasu na głupoty? Marnujesz chłopie swoje życie na bzdury; lepiej weź się za jaką robotę, choćby zamiatanie sklepów nocą, albo jakaś praca na stacji benzynowej, mycie szyb, nalewanie paliwa, zawsze parę groszy wpadnie na boku ekstra. Pan Bóg rozum ci odebrał; tysiące Polaków w kraju od Białki Tatrzańskiej i okolice poprzez Tarnów i okolice aż po Mońki i okolice wali łbami w drzwi amerykańskich konsulatów, zamawia msze święte u księdza za przyznanie wizy amerykańskiej, a ten przyleciał tutaj wiersze pisać. Co na to Pan Bóg, gdzie jest jakaś sprawiedliwość, tak nie może być, aby taki ktoś nic nie robił w Ameryce.
- Ale – uniosła się wówczas moja żona, która nie wiedząc dlaczego wzięła mnie w obronę - sam Miłosz mówił, gdy byliśmy u niego z wizytą, „że z tej mąki będzie chleb”. Niby co miał mówić – odpowiadali moi adwersarze – byliście u starego w gościach, Adaś flaszkę przyniósł – więc staremu nie wypadało mówić mu prosto w oczy i to jeszcze przy żonie, co tak naprawdę myśli o tej jego pożal się Boże pisaninie. Tym bardziej, że pił jego alkohol, kupiony za jego pieniądze, przecież nagrodę Nobla pan Miłosz dostał, to wie jak się w towarzystwie zachować. Na koniec pomyśleli, że chcę im „wcisnąć”, to jest sprzedać tomik wierszy. Przestraszyli się niczym diabeł święconej wody. A na dodatek ostrzegli innych znajomych, aby na mnie uważali, aby przypadkiem nie wpadli w moje sidła i nie zapraszali do swoich domów. Facet piszący wiersze - przecież to błazenada. Jak traktować poważnie takiego człowieka. Z czego on żyje? Z pisania!? Nonsens! Wiadomo, z tego nie da się żyć. O czym z takim, co nic nie robi, można rozmawiać? Przecież te jego wiersze w porządnym towarzystwie tylko mogą zepsuć dobry nastrój. Bali się też mojego sukcesu, gdy przypadkiem dowiedzieli się, że na spotkaniu sprzedałem pięć tomików - wpadli w popłoch. A gdy moje zdjęcie ukazało się w „Dzienniku Związkowym”, to nikt nie zadzwonił do nas przez tydzień. Zaczęli się martwić, że może przewróci mi się w głowie, przecież to duży sukces. Pięć tomików sprzedanych, to już poważnie osiągniecie. Wyczyn nie lada, ledwie jeden krok abym stał się zarozumiałym, wyniosłym, a może nawet o jedną lub dwie głowy wyższym od nich. Może nawet próbował patrzeć na nich z góry, a tego by nie znieśli.

Gdy żona powiada „nie wygłupiaj się z tą poezją” to ma rację – wie, co mówi. Po co narażać się ludziom i szarpać jej nerwy. Poetą warto być, ale tak dla siebie, aby nikt o tym nie wiedział, wtedy życie jest przyjemniejsze.

(Chicago, 1992)

Adam Lizakowski

 


Adam Lizakowski (ur. 1956 r. w Dzierżoniowie) – polsko-amerykański poeta, prozaik, tłumacz. Od 1981 r. przez 35 lat przebywał w USA. Studiował na Columbia College Chicago – creative writing gdzie uzyskał tytuł Bacher of Arts. Studnia ukończył z wyróżnieniem Cum Laude. Tytuł magistra (Master of Arts) otrzymał na amerykańskim Northwestern University. Powrócił z emigracji i zamieszkał w mieście urodzenia.
Związany z literacko-poetyckim ruchem w San Francisco i Chicago. Przez wiele lat publikował w paryskiej „Kulturze”, a też w nowojorskim Nowym Dzienniku”. Opublikował m. in. tomiki poetyckie Cannibalism Poetry (1984), Złodzieje czereśni (1990), Wiersze amerykańskie (1990), Legenda o poszukiwaniu ojczyzny (2001), Dzieci Gór Sowich (2007), oraz Pieszyckie łąki (2010). W swoim dorobku ma też Zapiski znad Zatoki San Francisco (2004) oraz album Chicago miasto nadziei w poezji i fotografii (2005).