„Lekcja historii” Grzegorza Pełczyńskiego
Jerzy Żelazny
CZEKAJĄC NA UPADEK REPUBLIKI R.
Książkę tę wydało krakowskie wydawnictwo „Miniatura”. Jej zawartość to miniaturowe opowiadania, może trafniejsze jest słowo opowiastki, o zacięciu satyrycznym, niepozbawione specyficznego humoru, po części absurdalnego. Publikacja jest niewielka, można rzec miniaturowa, chociaż nie w kształcie, lecz w objętości – niecałe sto stron. I słusznie, tego typu krótkie utwory z filozoficznym przesłaniem, podobnie jak tomiki wierszy, według mnie, powinny być skromne objętościowo, sprawiać czytelnikowi pewien niedosyt, który zawsze jest lepszy niż przesyt, gdyż ten może wywołać nudę, zniecierpliwienie. Myślę, że pod tym względem książka ta jest w sam raz. Ma oczywiście wiele innych zalet.
Mowa tu Lekcji historii Grzegorza Pełczyńskiego, zbiorze 23 krótkich opowiastek oraz jednej dłuższej pod tytułem Republika R. ( jest nieobecna w spisie treści książki), natomiast zaopatrzona w podtytuł Przyczynki do dziejów najnowszych, co brzmi bardzo poważnie niczym rozprawa naukowa, ale rozprawą oczywiście nie jest – składa się ta rzecz z 18 krótkich opowiastek, raczej przypowieści i liczy sobie 20 stron, co jest dużo, gdyż pozostałe opowiastki są jednostronicowe, dwu i trzystronicowe, tylko opowieść o poetach, którzy licznie objawili się w mieście, o którym narrator pisze: Swarorzyn – miasteczko me ukochane. Małe, biedne. trochę śmieszne. Lecz właśnie w takim Bóg raczył mnie umieścić i za to jestem niezmiernie wdzięczny. Mieszkało w nim tylu poetów, że mnie, czytelnikowi, nie udało się zapamiętać, ilu ich razem – poetek i poetów – tworzyło swe, niestety, ułomne wiersze. Nie dziwota więc, że autor poetom i poetkom ze Swarorzyna poświęcił aż jedenaście stron.
Pisząc nazwę miasteczka, mój komputer zaczął się srożyć, każąc mi pisać ją przez ż a nie jak jest w książce przez rz. Zacząłem podejrzewać autora, że zakamuflował nieco miasteczko wielu poetów, pisząc jego nazwę przez rz. Poszukałem więc w internecie – jest Swarożyn, ale to wieś na Kociewiu. Z internetowych zapisków wynika, że jej mieszkańcy wiodą życie kulturalne dość aktywne, więc bym się nie zdziwił, jeśli wśród nich znalazłaby się choćby jedna osoba pisząca wiersze. W każdej wsi sołeckiej ktoś taki się znajdzie. W moim miasteczku obliczyłem, że na każde 300 mieszkańców przypada jedna osoba pisząca wiersze, uznająca się za poetę lub poetkę; oczywiście poetessy przeważają. Jest więc osób piszących wiersze w moim mieście stosunkowo niewiele, co wynika z tego rachunku, ale do statystyki ująłem dzieci z okresu przedpiśmiennego, a wśród nich są potencjalni poeci. I być może, a raczej to pewne, że nie znam wszystkich piszących wiersze, gdyż się jeszcze nie ujawnili. Tak więc kończąc ten przydługi wtręt, jestem pełen zrozumienia, że miasteczko poetów w książce Grzegorza Pełczyńskiego zyskało tak wiele miejsca, mimo jej skromnej objętości. Poetom się ono należało.
Więcej przestrzeni w książce zarezerwował autor dla opowieści o Republika R., co oczywiście nie dziwi, wszak w tym jakby samodzielnym zbiorku narrator przedstawia w sposób przewrotny, a więc by ukryć prawdziwe oblicze społeczności, jej wady i nonsensy trapiące zbiorowość, jak i pojedynczych ludzi. Zajmijmy się pierwszą z 18 opowiastek pt. Błąd urzędnika. Otóż w Republice R. w każdym z dziewięciu mostów powstała dziura. Trzeba było coś zaradzić, gdyż przez owe dziury ludzie wpadali do rzek. Powołano Urząd Renowacji Mostów (URM), który miał wypracować sposób likwidacji dziur. Przedsięwzięcie wymagało intensywnej pracy koncepcyjnej wielu specjalistów. I rzeczywiście po pewnym czasie zgromadzono materiał naukowy ogromnej wagi, skorzystano z doświadczeń sąsiednich państw w likwidacji dziur w mostach.
W trakcie tych badań ludzie nadal przez dziury wpadali do wody, co wcale nie przyśpieszyło pracy koncepcyjnej w sprawie naprawy mostów. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy stojący na czele URM ważny urzędnik mógł podjąć decyzję, jak zaradzić złu. Przywołał cieślę (mosty były drewniane), by ten załatał owe dziury w mostach Republiki R. Cieśla wraz z dwoma pomocnikami zlikwidował dziury w ciągu tygodnia. I wtedy zrozumiano, że został popełniony błąd – cieśla pozbawiony nadzoru za szybko naprawił mosty, więc urząd zatrudniający wielu urzędników i specjalistów stracił rację istnienia. Nie można było jednak dopuścić do zaprzepaszczenia dorobku naukowego w sprawie likwidacji dziur. Jaka więc rada? Nocą szef urzędu przy pomocy siekiery porobił nowe dziury, co zapewniło dalsze istnienie URM ( nie mylić tego skrótu z Urzędem Rady Ministrów, dzisiaj już nieistniejącym).
Tak szeroko streszczam opowiastkę liczącą niecałe dwie strony, by uzmysłowić, jakie absurdy są treścią tego skromnego prozatorskiego tomiku. Rzecz przypomina znany dramat Mrożka Policja, w którym również w nieistniejącym państwie, gdy została zwalczona wszelka przestępczość, policjanci, by uzasadnić potrzebę swego istnienia, sami popełniają przestępstwa, sami siebie łapią i zamykają. Tego typu absurdy zdarzają się w rzeczywistości, trzeba się tylko rozejrzeć i je dostrzec, to zdaje się chce nam podpowiedzieć w swej książce Grzegorz Pełczyński, rzecz jasna z pewnym wyolbrzymieniem, co w sztuce jest dopuszczalne i często stosowane.
Ostatnia rzecz w opowieści Republika R. ma tytuł Spadek - spadkobierca, by nabyć spadek, musi zapłacić podatek w wysokości stu dwudziestu procent wartości spadku, można też spadek przekazać państwu, wtedy płaci się tylko dziesięć procent wartości majątku. Tak czy owak spadkobierca wskutek prawa obowiązującego w Republice R. jest zrujnowany. Czy można tego uniknąć? Spadkobierca otrzymuję radę: nie należy się śpieszyć z załatwianiem formalności spadkowych. Jest pan młody, więc niewykluczone, że doczeka się upadku Republiki R. i ustanowienia sprawiedliwych praw. Oczywiście, ta pociecha, dla nas żyjących tu i teraz, też jest atrakcyjna. Trzeba jednak nie tylko czekać, lecz podjąć działania, by przyspieszyć upadek republiki łamiącej i stosującej niesprawiedliwe prawo.
Tomik Pełczyńskiego rozpoczyna się opowiadankiem pod tytułem Lekcja historii. To półtorastronicowe opowiadanie o nauczycielce, która ma przeprowadzić lekcję historii na temat wkroczenia armii radzieckiej 17 września 1939 roku na ziemie Polski. Wiadomo jakie było jeszcze niedawno uzasadnienie tego ataku – by ochronić ludność ukraińską i białoruską przed Niemcami. Nauczycielka zwleka z wejściem do klasy, gdyż boi się pytania któregoś z uczniów - czy to prawda, że Armia Czerwona wkroczyła na wschodnie ziemie Polski, by…
Przez tę kwestie udało się nauczycielce przebrnąć gładko, ale jeden z uczniów pochylił się do kolegi: - To kłamstwo – szepnął do niego – oni nas po prostu napadli.
Nauczycielka widząc szepty uczniów, ostro zareagowała - niech szepcący powtórzy, o czym mówiła.
- Pani profesor mówiła – Kowalenko wstał przestraszony – że 17 września 1939 roku Armia Czerwona weszła na wschodnie tereny Polski, aby uchronić je…
- Dobrze, siadaj – przerwała jego wypowiedź.
Dzwonek na przerwę, który zabrzmiał w tym momencie, uratował nauczycielkę, uczniów również, od rozwijania kłamstwa lub jego zdemaskowania, co wszystkim było na rękę. Żyliśmy wtedy w kłamstwie, wygodniej było ten fakt przemilczeć, konformizm był powszechny i wygodny – to smutna konstatacja, którą można wysnuć z tego klasowego zdarzenia, jak zresztą i z innych opowiastek.
Tytuł tego opowiadania stał się tytułem książki, a więc jakby nadawał jej ton, wskazywał na główną myśl tkwiącą w tych opowieściach. Wiele opowiadań zbioru, bodaj czy nie większość, w tle ma wojnę, nieraz ledwie zamarkowaną, ale stanowiącą jakby dopełnienie prawdy zawartej w opisywanym zdarzeniu. Najczęściej to ostatnia wojna, ale są również odległe, w czasie nieokreślonym, mityczne.
Tematyka tych opowiastek jest przebogata. I są niezwykłej urody, jak choćby Pan Eugeniusz - to rzecz o Polaku, który powrócił z Kazachstanu, został zatrudniony jako nocny stróż w fabryce, którą pilnie chronił przed szajką złodziei, której przewodził dyrektor fabryki. Stróż broniąc fabryki został ranny i zmarł, a jej właściciel zniknął. To gorzka opowieść. Albo inna przypowieść zatytułowana Historia dziadka Edka, o dziadku, który na spotkaniach rodzinnych wciąż opowiadał te same swoje przygody wojenne, ale okazało się, że nikt z dorosłych nie zapamiętał, czego właściwie dokonał dziadek, tylko najmłodszy uczestnik spotkań je zapamiętał i gdy zaczął opowiadać przygody dziadka, dopiero zaciekawił tych, co przedtem słuchali tych opowieści – słowem, czyny dziadka zostały docenione po jego śmierci.
Niektórym opowiadaniom daleko do realizmu, co nie jest dziwne – ta forma filozoficznej opowiastki lubi zdarzenia, które z realnością niewiele mają wspólnego. Można tu wymieć jedno z dłuższych opowiadań, bo aż ponad siedem stron, pod tytułem We Lwowie. Jest w nim opisany eksperyment hibernacji, który został przerwany wybuchem wojny – zamrożeni, Polak, Ukrainiec i Żyd w specjalnym pomieszczeniu przetrwali w stanie hibernacji 70 lat. Jakie było ich zdziwienie, gdy zbudzeni ze śpiączki ujrzeli inny świat, zmiany, które zaszły w międzyczasie, były dla nich zdumiewające. Można żałować, że tak jak oni, Lwów nie podlegał hibernacji. Zapytani, gdzie chcą mieszkać, odpowiedzieli, tylko we Lwowie, co brzmi jak refren znanej piosenki, chętnie śpiewanej podczas zabaw.
To ciekawa książka, świetnie napisana, narracja oszczędna, forma krótkich opowiastek wymusza krótkie relacje, oszczędne opisy, dążenie, aby wypowiedzi były krótkie, celne. I tak jest skonstruowana ta książką. Warto po nią sięgnąć, to przyjemna lektura.
Jerzy Żelazny
Grzegorz Pełczyński „Lekcja historii”, Wydawnictwo MINIATURA, Kraków 2018, str. 85
Przeczytaj też w dziale „proza” naszego portalu opowiastki G. Pełczyńskiego, a też (w „porcie literackim”) recenzję jego zbioru opowiadań Cukierki i fajerwerki (2015) – autorstwa Irminy Kosmali