„Tacy kruchutcy” Barbary Gruszki-Zych
Jolanta Szwarc
Z MOJEJ MATKI NARODZIŁAM SIĘ DLA MOJEJ ŚMIERCI
Wiem o tym od niedawna. Nie wiem tylko, co ona ze mną zrobi. Nikt o tym nie wie.
Barbara Gruszka-Zych w swoim ostatnim tomiku „Tacy kruchutcy” zamieściła króciutki utwór dedykowany Wojciechowi Kilarowi.
- wie pani wie pani –
- proszę pana nic nie wiem o pana śmierci
do rozmowy dopuszcza tylko jednego
Takie jej prawo. Ona strzeże granicy i pilnuje kolejki. Chociaż są tacy, którzy sami rzucają się w jej objęcia. Ona jedna każdego przygarnie i bezpiecznie przeniesie na drugą stronę jego duszę, bo tutaj moja dusza / przeczytała w wypisie szpitalnym / że nikt nie bierze jej pod uwagę // oni wszyscy muszą się leczyć.
To prawda. Nie ma co porównywać wagi ciała z wagą duszy. Jest, a jakoby jej nie było.
I co gorsze, podmiot liryczny w wierszu bez tytułu nie bardzo wie, gdzie dla niej znaleźć dobre siedlisko. Mam bliznę na ramieniu zamiast duszy / która lubi siedzieć w gnieździe / między brodą a piersią a że przegoniona / teraz błąka się po moim ciele / próbując znaleźć schronienie / w pięcie może jej najwygodniej / ale pięta achillesowa już dawno odkryta / jako miejsce czułe bezradne / cała czuła bezradna nie wiem gdzie ją przyjąć.
Nigdy o tym tak nie myślałam. Moja dusza jest przywiązana do mnie, a ja do niej. Obejmuję ją każdą cząstką ciała. Czuję jak drży o mnie, a ja staram się jej nie zgubić, bo co mi po ciele bez duszy. Sprzedać też jej na wszelki wypadek nie sprzedam, a nuż po śmierci się przyda. Otrzepie się z tego co doczesne i ruszy jak najdalej od ciała. Nawet na pogrzebie nie zostanie. Spieszno jej tam, gdzie lepiej.
Ciekawe, co zrobi bez ciała, z którego ją śmierć wyrwała. Zatrzaśnie za sobą drzwi. Oddzieli się, zostawi wszystkie nasze dzienne sprawy? Zapomni, czy drżeć będzie o nas i czekać z niecierpliwością na spotkanie?
Oni, nasi zmarli śpią w nas jak dzieci, a my już nie potrafimy policzyć, o ilu otarliśmy się na placu zabaw, w szkole, w pracy… tak ładnie zapominamy. Nie ma jak podtrzymywać znajomości, bo po co samemu wchodzić tam / gdzie nie zaprasza się żywych.
Barbara Gruszka-Zych swoim słowem wchodzi przez zamknięte drzwi / i śpiewa w człowieku // jak pijak o północy. Słowo „śmierć” kołacze w głowie, odmienia się przez wszystkie przypadki, tworzy wizje, zwidy i omamy. Zasłania oczy. Wtedy otwiera się szeroko ręce i idzie przez życie po omacku, ostrożnie. Jeszcze nie umarły, a już lękający się żyć.
„Tacy kruchtcy”. Poczucie kruchości wzrasta z PESELozą. Poetka otwiera swój tomik wierszem – kiedyś o piątej rano budziła się moja babcia / dziś wiem że chciała / mieć dłuższy dzień / na wypadek gdyby był ostatni.
Piękne są relacje babcia – wnuczka albo wnuczek – babcia. Weźmy na przykład takiego Leonka – każde słowo / wypowiada z wdziękiem i nie może być inaczej, bo podmiot liryczny stwierdza – Leon język z mojego języka / uczy się mówić. Słowami nazywa przedmioty i ludzi. Na nowo tworzy świat, kształtuje go na swój obraz jak dobry ojciec posłuszne dzieci. Wzrastając, świat ogląda z różnych perspektyw. Najważniejsze jednak jest to, że niesie pocieszenie – takie niebieskie oczka / z jakiej bajki / patrzą na mnie / a ja już wierzyłam że życie to dramat.
Może jeszcze nie dramat, ale w czwartym wierszu dedykowanym Leonkowi pojawia się nuta niepokoju. Po oczach widać zbliżającą się chorobę – patrzy na mnie zdziwiony / że taka duża a nie potrafię go przed nią uratować.
Och, jak zmienił się w ciągu niespełna stu trzydziestu lat nasz stosunek do dzieci. Chwalimy je, osłaniamy, przeżywamy z nimi najmniejsze dolegliwości. Zupełnie inaczej wygląda podejście do dzieci w wierszu Heinricha Hoffmanna z roku 1892 w tłumaczeniu Wacława Szymanowskiego „O Juleczku co miał zwyczaj ssać palec”.
„«Ja wychodzę po ciasteczka.» / Rzekła mama do Juleczka. / «Sprawiajże się tu przykładnie, / Nie ssij palców, bo nieładnie, / Bo kto palce w buzię tłoczy, zaraz krawiec doń wyskoczy, / Z nożycami, zły okrutnie, / I paluszki zaraz utnie.» / Julek przyrzekł słuchać mamy, / Lecz nie wyszła jeszcze z bramy / A już nieposłuszny malec, / Myk do buzi duży palec! / W tem ktoś z trzaskiem drzwi otwiera, / Wpada krawiec jak pantera, / I do Julka skoczy żwawo, / Nożycami w lewo, w prawo, / Uciął palec jeden, drugi, / Aż krew prysła we dwie strugi. / Julek w krzyk, a krawiec rzecze: / «Tak z nieposłuszeństwa leczę!» // Wraca mama, aj! wstyd! bieda! / Juleczkowi ciastek nieda, / Bo kto mamy nie usłucha, / Temu dosyć bułka sucha, / Płacze Julek, żal niebodze, / A paluszki na podłodze.”
Nie zawrócimy wieków kijem.
Przyszło nam żyć w dwudziestym pierwszym, to żyjem.
Też przejdziemy do historii. Ulice się z nas oczyszczą. Zostaną po nas pomniki, bloki z wielkiej płyty, między którymi wiatr silniej wieje i szybciej wszystko wywiewa, niż za średniowiecznymi murami. Czasami są one już tylko dla pamięci zaznaczane innego koloru kamieniami na chodniku i jezdni. Przechodzimy przez bramy, przeskakujemy mury. Jeden krok nas dzieli, żeby przejść z miasta na wieś.
Halo, co będzie jak mnie nie będzie? Nie wiem. Dzieci wnuki i prawnuki będą o tym decydować, a teraz ja jeszcze pamiętam, że żyję.
Niechcący dałam się wciągnąć w te rozważania. Właściwie przynoszące tylko, a może aż, kołatanie serca, melancholię.
Już, już chciałam powtórzyć za poetką – nie lubię kiedy rano śpiewają ptaki /…/ radosne jakby miały żyć tysiąc lat /…/ asystują stworzeniu dnia / jakby było się z czego cieszyć / z tych śmierci które niesie / kładących trupem tysiące ludzi psów owadów / pobojowisko głosów których nie usłyszę – ale nie, nie powtórzę.
Zamknęłam książkę. Na pierwszej stronie i czwartej ta sama kobieta w różnych ujęciach. Dobre zdjęcia Dominiki Koszowskiej jak dobre portrety wybitnych malarzy przedstawiają nie tylko cielesność osoby portretowanej, ale także jej duszę. Piękna kobieta – pomyślałam – ale zamknięta w sobie. Pełna zadumy, która nie pozostawia miejsca na życie, na cieszenie się otaczającymi nas drobiazgami.
Niebieskie oczka Leonka nie przekonały mnie o tym, że życie nie jest dramatem. Uwierzyłam, niestety, w czarną stronę życia. Nie ma szklanki do połowy pełnej. Jest już tylko jej pusta połowa.
Po lekturze tomiku Barbary Gruszki-Zych zatęskniłam bardzo za śmiechem, żartem i wszelkimi uciechami. Przecież w życiu zawsze można znaleźć równowagę. Jeśli potkniemy się o idiotę, to za chwilę ktoś mądry nas wyprostuje. Jeśli stracimy kogoś bliskiego, to przypominanie radosnych z nim przeżyć złagodzi ból, zdejmie smutek z twarzy, napełni podziwem, że tak można do końca trwać w zachwycie nad pięknem. Kiedyś, kiedy jeszcze umierało się w domach, rodzina wezwała lekarza do ciężko chorego staruszka. Przyjechała młodziutka lekarka. Gdy po zbadaniu pacjenta odchodziła od łóżka, chory wyszeptał – „Ależ pani doktor ma piękne nóżki” – i skonał. Czyż nie jest to najpiękniejsze wyznanie uznania dla Najwyższego. Cieszmy się tym, co otrzymaliśmy i na to, co jeszcze nas czeka.
W tomiku „Tacy kruchutcy” odkryłam piękny wiersz bez tytułu.
nic sobie nie daliśmy
tylko wspólny czas
tony złota
o których nikt dotąd nie wiedział
Prawda, że czas to pieniądz, bogactwo, którym wykupić się możemy od samotności. Na szczęście nie czuję się samotna.
Nie będę też pytać jak radzi poetka w wierszu „posągi Oktawiana Augusta Cezara” – zapytaj je / jaką trzeba mieć twarz / żeby zapamiętali ją tysiąc lat – bo to nie od twarzy zależy. Wystarczy mi, że pamiętać mnie będą bliscy. A jak długo – to już ich problem.
Kruchutcy jesteśmy wobec świata i wszyscy rodzimy się dla śmierci.
Przygnębiająca myśl przewija się przez te skądinąd interesujące wiersze.
Dla mnie zachwycające były te najkrótsze, oby nie prorocze, bo jeszcze chce mi się żyć i czekać na radosne chwile, które, mam nadzieję, jeszcze mnie spotkają.
Na koniec nie powiem – memento mori, tylko – żyjmy pięknie, a radość sama przyjdzie.
Barbara Gruszka-Zych „Tacy kruchutcy”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2017, str. 80
Jolanta Szwarc
Przeczytaj też w ‘porcie literackim’ recenzję wcześniejszego zbioru wierszy B. Gruszki-Zych Szara jak wróbel (2012)