„Zapiski” Mariana L. Bednarka

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: środa, 14 czerwiec 2017 Drukuj E-mail

Jolanta Szwarc

O CZYM SZUMI WIATR?

Zależy który. Ten z Czernicy wiruje wokół domu na wzgórzu pokaźnym, czasami szepce do ucha Mariana Lecha Bednarka jakieś opowieści ze świata. Gra z partytury Henryka Mikołaja Góreckiego, którą kompozytor czyta i zastanawia się, czy czasami nie trzeba wprowadzić w nią jakiejś korekty, bo korekta zawsze być musi, żeby wszystko grało i dobrze się czytało.


Poeta, prozaik, malarz, scenograf, twórca teatralny zaczyna wsłuchiwać się w rady wiatru i marzyć o ławeczce, na której on jak kompozytor będzie czytał, ale nie partytury, tylko swoje książki. Przecież ciągle pisze. Niedawno, bo 2016 r., ukazała się jego nowa książka „Zapiski”. Wiatr ją przez otwarte okno mojego pokoju wdmuchnął na stół. Patrzę, „Zapiski” wielkimi literami, pod tytułem obraz „Moja niepowtarzalna opiekunka”, a pod spodem sprawca przyznający się do tego, co popełnił małą, niepozorną czcionką.
Na czwartej stronie okładki czarno na białym czytam: „Literacka poprawność? Układność? Ucukrowane standardy? Nie w prozie Bednarka. Tu samowłasny język hula niczym wicher stepowy. No i ta wyobraźnia, niepozbawiona oryginalności. Ta sowizdrzalskość w wyrażaniu myśli. Jednym słowem czytanie Bednarka to satysfakcja odmienności. Zakręconej, może czasem irytującej, ale zawsze pociągającej.”
Przytoczyłam tu słowa Lecha M. Jakóba, z którymi zgadzam się w całej rozciągłości, szczególnie z tym czytaniem Bednarka. No dobrze, dobrze. Wiem, że to metonimia, to znaczy zamiennia. Ja też mówię – przeczytałam całego Sienkiewicza, całą Orzeszkową, i jedna piątą Kraszewskiego. Spędziłam już sporo czasu z Bednarkiem. Przypomniałam sobie „Rozmowę z ptakiem”, który zgodził się unieść mnie w chmury. Teraz na jednej z nich postanowił mnie zostawić. Popłynęła do Czernicy i podglądam Bednarka. Gapi się w chmury flanier jeden. Spaceruje. Medytuje. Gryzie dzień. Słyszę: Poczułem nocną sierść tajemnicy, jakąś jej włochatość zaplątaną. Zwierzę tajemnicy objawia się także na spacerach. Zwierzę spaceru to ciche pozornie kroki, kroki buntu.  Księżyc nade mną, ja na chmurze, pode mną artysta pod kościołem. Ciągle spaceruje. Kumkają żaby. Co on kombinuje? Może do nich dołączę i zostanę żabim księdzem? I zrobię porządek? Ale z czym? Nawet nie można wyrazić tego słowami, bo język to taka wyświechtana szmata do wycierania wszystkich kątów, strasznie wyświechtana, zostały same strzępki /…/ Kilka tysięcy lat rozwoju języka stanęło mi w gardle, więc cicho już, cicho Bednarek. Niech tylko kroki będzie słychać.
Tak, bądź cicho Bednarek, daj głos pani Krysi z Sejmu powszechnie zwanej „profesor”. Dokładnie, tak. Wiem, że tych wyrazów nie lubisz, dlatego ich użyłam, żeby ci dopiec. Płynę na tej chmurze po niebie. U ciebie jest Poranek 17 maja, u mnie poranek 6 maja. Jedziesz. Otóż przypadkowo znalazłem się w mentalnej dupie pewnej młodej blondynki, która usiadła w autobusie obok mnie, ale tyłem odwrócona. I już zaczynają się w głowie kręcić dupy i dupcie, i wszystko z nimi zaczyna się kojarzyć, bo Bednarek domu i Tereski nie pilnuje, tylko autobusem jeździ, a tak w ogóle zamiast uprawiać koło domu marchewkę, to teatr uprawia, a przecież marchewka wszystkim potrzebna. Rząd rozdaje marchewkę i dzieci jedzą tartą, i zakonnicy też się przydaje. Dlaczego nie dać światu marchewki, tylko wkopywać aktorów w role. Kto się tym pożywi. Jak tu zestawić liczbę ludzików żywiących się marchewką z liczbą konsumujących sztukę. Dodam, że z braku sztuki nikt jeszcze nie umarł, nawet we Wrocławiu, gdzie dyrektor jest, a jakoby go nie było, chory, zwolnienia nie odebrał, powiedział, że ma marchewkę bez kijka.
Na moje wyszło. Tylko marchewka. Holandia nauczyła, jak pielęgnować pole marchewkowe. Najlepiej zielsko się wyrywa leżąc na brzuchu w „samolocie”. Dozorca pilnuje dokładności, „Samolot” jeździł między rajkami. Zielsko rwali wszyscy – pilot i pasażerowie. Dla wyrywających zielsko koszmar, ale dla farmera spokój i dostatek huj – to w języku Holendrów dobry – nie tak jak u nas  przez „ch”. Lepiej wrócić do zasranej ojczyzny, gdzie może lepszy wyraz polskiej mordy się zobaczy.
Z chmury przesiadłam się na bociana i lecę do Polski, gdzie las jest jeszcze lasem, a nie parkolasem i uratuje się, mówiąc zdemoralizowanej szyszce pięknym wołaczem: „Szyszko spierdalaj!” Lecę, zjeżdżam po bocianiej szyi przez okno do pokoju. Na stole „Zapiski”. Czytam, przeglądam, chciałabym wszystko wiedzieć. „Wszystko - / słowo bezczelne i nadęte pychą. / Powinno być pisane w cudzysłowie. / Udaje, że niczego nie pomija, / że skupia, obejmuje, zawiera i ma. / A tymczasem jest tylko / strzępkiem zawieruchy.” (W. Szymborska) Nie ogarnę zatem wszystkiego. Nie poznam myśli autora, który stara się mnie przekonać, że zarówno w „Dzienniku holenderskim” jak i we „Fragmentach dziennika polskiego” jest cały on. Przez wszystkie dni tygodnia Ja – narrator. W poniedziałek – Ja Bednarek, wtorek – Ja Bednarek.
W nocy 25 listopada 2015 roku spać nie może. Twierdzi, że wieś wyssał z mlekiem matki. Już kiedyś porównywałem kaczkę do języka – że się chybocze jak język. Przypomina mi trochę osobowość Rabelais’go i Montaigne, bardzo osadzonych w swoich gniazdkach egzystencji, mimo różnych nocnych napaści na ich piórka, którymi musieli odpierać ataki lisów i wilków, i może nawet krokodyli. Kto wie?
Kacze piórka w nocy? Kręci mi się w głowie. Towarzystwo kaczki? Najlepsze? Pić z kaczką? Czy kto kiedy widział pijaną kaczkę? Ja widziałam. Urżnęła się zielskiem zalanym niechcący księżycówką. Czytam – Myśl kaczką – pomyślałem, myśl. Może coś ocalisz w sobie, zrozumiesz swój bezludzki byt.
Z rozważań o kaczce, niezależnie kim? czym? by była, zręcznie przeskakuję za autorem na podwórko sztuki nieprzedstawiającej. Kwadrat chusteczki do nosa ciągle mokry. A jak ma się to do kaczki? Nie wiem. Był czarny kwadrat Malewicza, potem biały, a teraz pora na Mokry kwadrat Bednarka?, który noszę już tyle lat w kieszeni z powodu zdrowia, a raczej braku zdrowia. Ja nie moczę nosem chusteczki, ale zdarzają mi się seryjne kichnięcia. Po skończonej serii mówię do siebie – „Daj ci Boże zdrowie, bo na rozum za późno.” I uśmiecham się. Lepiej jest śmiechem czytać i pisać niż moczyć kartkę słonymi kroplami, ale czasami nie wiadomo, śmiać się czy płakać.
Nikt nie zna Tadeusza K. i jego „Umarłej klasy”, raczej tylko „Naszą klasę” znają i uprawiają niezmordowanie. Pozostał on tylko w tej nieznanej wiosce Sztuka, zamieszkał w niej dla koneserów i basta.
A nie pisałam, że najlepiej uprawiać marchewkę i rozdawać marchewkę, ale jednak kiedy rośnie marchewka, zdarzyć się może „Upał”. Mozolnie przebijam się przez słowo „upał” jak górnik w ciemnym chodniku. Wydobycie trwa. Nie wiem, ile jeszcze wydobędę sensownych słów, które coraz bardziej przypominają owady zastygłe w bursztynie. Chmury przesłoniły bezlitosną żółtą wesz, czyli słońce z wiersza Różewicza.
O rety, napisał o owadach zastygłych w bursztynie. Bursztyn – najlepszy grób jaki widziałam. Czterdzieści milionów lat przechował żuczka, muszkę, mrówkę i mogę do nich zajrzeć. Najlepiej widać pod mikroskopem. Muchy i nie tylko wyglądają jak żywe. Na rozpostartych skrzydełkach widać żyłki, na czułkach włoski. Czterdzieści milionów lat, a wydawałoby się, że dopiero co wleciały przez okno.
Okno to taka dziura w murze zakryta szybą, przez którą widać kawałek świata. Przy nim siedzi garbuska, no ta od Pessoi. Nie dość, że nosi garb, nie, nie nosi, siedzi z garbem na wózku, bo nogi ma sparaliżowane i do tego jeszcze gruźlicę. Jednak jak każda młoda dziewczyna tęskni za miłością. Kocha, chociaż ukochanego nigdy nie widziała.
Dla kogo ja to okno robię? Kto będzie przez nie patrzył na ten lub inny świat?, jeśli moje oczy pogrążą się w ciemnościach. Jako to kto? „Poeci CO2”. Tylko czy przy otwartym, czy przy zamkniętym oknie? Pytam zatem dalej. Czy trucie poetyckie ma coś wspólnego z truciem naturalnego środowiska, czyli z ocieplającym się klimatem naszej planety, że aż lodowce wielkości podwójnej Warszawy po morzach pływają? /…/ Czy na przykład śląscy poeci to poeci CO2 dlatego, że mieszkają na węglu? Czy raczej dotyczy to tylko roboty poetyckiej, żeby właśnie nie truć, przynajmniej na tym obszarze, na obszarze białej jak śnieg kartki. Ile dwutlenek węgla i metan narozrabiał w atmosferze, to wszyscy wiemy. To jednak się nie broni, bo wiadomo, trują wszyscy, globalnie, dookoła.
No i lecimy od skojarzenia do skojarzenia. On z przodu puszcza na wolność swoje myśli, ja za nim łapię to, co dogonię i wypuszczam swoje skojarzenia. Ruch umysłowy jak w Warszawie na Marszałkowskiej. Zmierza do celu, do Pałacu Kultury. Do podsumowania felietonu „Poeci CO2”. Ale ponieważ nie mam zadatków na społecznika ekologa, będę dalej uprawiał tę moją ziemię duchowo-poetycką i starał się, by jej za bardzo nie truć. Czyli pisać dobre wiersze. I to tyle w imię resztek mojej prywatnej ekologii chciałem przekazać. Znowu to Ja – w domyśle Bednarek. Znam większego poetę – Władimir Władimirowicz Majakowski, który napisał – „Jednostka! Co komu po niej?! / Jednostki głosik cieńszy od pisku. / Do kogo dojdzie? - ledwie do żony! / I to, jeżeli pochyli się blisko.” Więc: „Artyści, łączmy się, naszym celem dobra, bo polska sztuka.” „Dobro człowieka – nadrzędnym celem polskich artystów.” „1 Maja dniem radości i dumy ludzi rzetelnej pracy twórczej.”
Co ja piszę, chyba moje myślenie leci nie w tę stronę. Patrzę, a do stołu, przy którym ciągle trawię „Zapiski”, przysiadła się moja antenatka ze strony ojca. Otulona ciepłym swetrem jak zwykle narzekała na zimno w Polsce. To zła pogoda, nie ma jak u mnie na Haiti. „Uważaj, co piszesz” – powiedziała i zniknęła. Niby była z obcych stron, a czuwa nade mną. Cała rodzina o niej pamięta, bo przypomina ją ciemna karnacja niektórych potomków i mocno skręcone włosy. Chyba nie jestem prawdziwą Polką? W takim razie kto jest? W kim płynie czy płynęła czysta polska krew? W Rejmoncie, Szopenie, Lemie, w Mickiewiczu, w Koperniku? Gdy będziemy tak skrupulatni, to kto jest prawdziwym Polakiem?
W „Naziście” czytam – Chcę bić, lać, kopać za byle co, za spojrzenie, za kolor skóry, oczu, za wygląd, za te odstające kości policzkowe i uszy, za łysy łeb podobny coraz bardziej do wytartej z szaty graficznej piłki nożnej, lecącej właśnie do bramki mojego narodu, do kuli ziemskiej, oblazłej przez 6 miliardów ludzików, które chcą żreć. O, 6 miliardów to już było w roku 2009, ale w tym przypadku to mało istotne. Lepiej uważaj, żebyś nie walił po ryju siebie, zajrzyj w swoją genealogię, a może nie wiesz, że twoja prababka się puściła z przystojnym Tatarem z wyzwolicielskiej armii, albo jakiś inny najeźdźca najechał nie tylko na Polskę, ale i na twoją przodkinię.
Czy to koniec? Nie, jeszcze nie. Jeszcze można długo i namiętnie mówić nie tylko o sygnalizowanych w strumieniu świadomości problemach, o logice i odskakiwaniu od niej, o deformacji świata, o tym czy dziennik może mieć coś, a może wiele wspólnego z felietonem i czy zawsze musi być najpierw opublikowany w prasie, czy powinien uplasować się dalej od dziennikarstwa, a stanąć bliżej literatury.
Dzienniki, felietony zamyka kolaż z 1981 roku „Ewelinka”. Ewelinka choć dziewczynka wydaje mi się jakimś „drugim ja” autora. Ma oczy szeroko otwarte, żeby nie powiedzieć wybałuszone, dziwi się neologizmom, patrzy na słowotwórstwo unoszące się w powietrzu. I to jest chyba dla mnie najważniejsze. Nie – czy jest to jakaś poezja, czy proza. Na przykład rzeźba z powietrza.
Dosyć. Mówi artysta Bednarek. Moje rysunki, moje kolaże, moje felietony, a więc szydło wylazło z worka – taki jestem: bystry, twórczy, spostrzegawczy, z dystansem dłuższym lub krótszym, bo jestem taki, jaki chcę być.
Całość kończą cztery opowiadania bez ilustracji: „Absurdalny otwieracz w maju”, „Nieboszczyk”, „Bajka o gitarze” i „Zemsta kolorów”. Mnie wszystkie razem i każde z osobna się podobało.
Nie będę streszczać, bo każdy kto chce może sam przeczytać.
Na zachętę przytoczę parę cytatów.
A to Gienek jęczał, jęczał, jęczał, mimo iż nieznanym był jeszcze malarzem, to jęczał jak największy artysta.
Albowiem zbliżał się do niego jego upragniony szczyt hałdy, gdzie być może jego dusza zazna spokoju. Ustaliłem zaraz kolejna w związku z tym hipotezę. Na szczycie gdzie mieszka Bóg śmiechu muszę złożyć ofiarę z ciała nieboszczyka. Tylko po co Bogu padlina?
Po niebie pruje tramwalot. Bezszelestnie pęka pierzyna torów. Pasażerowie tryskają kolorami o nieznanej konsystencji. Są podobni do ludzi. Biletem i zarazem zasadą napędu tramwalotu jest posiadanie w ustach dowolnego koloru, inaczej pojazd nie utrzyma się w powietrzu, reszta niczym paliwo w pojemniku, ukryta w czymś a la kieszeń.
Dzięcioły palców obsiadły im czoła i stukały w nie głucho – puk puk, puk puk – i przechodzili obok butni, jakby mieli do czynienia z czymś o wiele gorszym i głupszym od siebie.
Zachęcam do czytania, ale nie mówię, że będzie łatwo.

Marian Lech Bednarek, „Zapiski”, Wydawnictwo PISARZE.PL, Warszawa 2016, str. 98

Jolanta Szwarc

Przeczytaj też felietony i prozy M.L. Bednarka – odpowiednio w działach „felietony” i „proza” naszego portalu, a także w „porcie literackim” recenzje jego książek Sianoskręt (2012) pióra Agnieszki Narloch oraz Rozmowa z ptakiem (2014) autorstwa Jolanty Szwarc