Pan Piurko

Kategoria: proza Opublikowano: wtorek, 02 luty 2010 Drukuj E-mail

Robert H. Ćwik
Dariusz Kaleta

 

PIURKO WALECZNY

Sześć białych wielorybów wzbiło się nad bałwany fal morskich i eksplodowało. Pan Piurko patrzył z zachwytem, jak rozerwane ciała tworzą na niebie barwną miazgę. Owe drobne cząstki ciał wielorybów zamieniły się w białe konfetti.
- Wspaniale. Jestem pod wrażeniem. Coś tak pięknego mogło przydarzyć się tylko mnie – stwierdził Pan Piurko.
Morze, niczym wierny pies, lizało jego stopy. Jasna plaża, turkus morza, błękit nieba z sypiącym się leniwie do wody konfetti.
- Cudownie! Cudownie! – krzyczał rozradowany Pan Piurko, gdy kolorowe skrawki papieru przybrały postać sekretarki szefa, panny Wiktorii. – Madonna – wyszeptał.
Był bliski ekstazy.
W tym momencie stało się coś nieoczekiwanego. Morze, dotychczas mile liżące podeszwy, raptem zaczęło kąsać palce jego stóp... Pan Piurko obudził się. Sen o eksplodujących wielorybach uleciał. Za to nie zniknęła Buka, stojąca w nogach łóżka. Lekko podgryzała palce pana, próbując go obudzić, co w końcu się udało. Niebawem stara Malwina zastuka do drzwi i zacznie krzyczeć:
- Hełbata, hełbata na stole!
Pan Piurko przeciągnął się leniwie, popuszczając wiatry. Buka, z wyrzutem spoglądając na swego pana, poczłapała do przedpokoju.
- Sześć białych wielorybów... – mruczał pod nosem. – Sześć białych wielorybów... Sześć...
Otworzył okno. Świeże powietrze omal go nie powaliło, a promienie słoneczne wbiły się w gałki oczne z siłą sztyletów. Pan Piurko przestał mantrować miniony sen i ruszył do łazienki.
Z plastikowego kubka, stojącego przy lustrze, wydobył mocno zużytą szczoteczkę do zębów. Wyglądała, niczym Buka z jej wyliniałą sierścią.
- Ciekawe, jakiegoż to ojca mogła mieć ta szczoteczka? – zaczął zastanawiać się Pan Piurko.
Genealogiczne rozważania skierowały jego myśli także ku Buce, której pochodzenie było przynajmniej niezwykłe. Otóż protoplastą Buki okazał się królik spożyty przez artylerzystów Bonapartego pod Berezyną. Jednak nim wylądował w kotle, zdążył zaspokoić swą chuć, wyżywając się na suce o wdzięcznym imieniu Markiza. Zrodzone z tego związku potomstwo, czyli między innymi też Buka, chętniej żywiło się pokarmem roślinnym niż mięsem.
Dla Pana Piurko nie istniał piękniejszy czworonóg. Innego zdania byli ludzie na ulicy i właściciele rasowych psów spacerujących skwerami miasta. Im Buka przypominała wycior armatni z różowopomarańczowymi końcówkami włosia. Szczególne obrzydzenie wywoływał ogon Buki. Bez sierści, długi i chudy, jak u szczura. Za to samej Buce ogon ten bardzo się podobał i merdała nim nieustannie, ujawniając tym sympatię do ludzi oraz innych psów. Natomiast pysk Buki mógł wzbudzić respekt. Łeb jej przypominał zwały skołtunionych włosów walających się na podłodze u fryzjera, pośród których - niczym przypadkowo zagubione guziki - pobłyskiwała para bursztynowych oczu. Uszy Buki były wielkie, obwisłe i włochate. Potrafiły jednak stać na baczność, niczym słuchy zająca lub para zbyt długo używanych podkolanówek. Kiedy Buka chciała przestraszyć innego psa, stawiała uszy na sztorc, co zastępowało u niej zjeżenie sierści na grzbiecie, w taki sposób, że adwersarz kulił się i uciekał do swojego pana.
Zęby Buki też były niezwykłe. Oczywiście, posiadała, jak wszystkie psowate, dwa długie kły we właściwym miejscu, a do tego – po przodku zjedzonym pod Berezyną – tej samej wielkości parę górnych siekaczy. Ilekroć ktoś spojrzał na jej uzębienie, nieodmiennie pytał:
- Tak właściwie, to co ona je?
- Marchew – odpowiadał z dumą Pan Piurko i prężył zapadłą pierś.
- Marchew, mówisz pan... taaa... – przytakiwali zwykle ciekawscy, pukając się w czoło.
Pan Piurko z impetem wrzucił szczoteczkę do kubka po jogurcie. Spojrzał w lustro na własne odbicie i zadumał się. Postać, która spoglądała na niego z naprzeciwka, robiła na nim raczej marne wrażenie. Przy wzroście stu sześćdziesięciu pięciu centymetrów jego duża głowa osadzona na wątłej szyi sprawiała, że wydawał się sam sobie jeszcze niższy. Czterdzieści trzy lata deptania ziemi oraz intensywnych duchowych przeżyć pozostawiły na jego szlachetnej głowie niewiele włosów. Westchnął na myśl o tych wszystkich młodych ludziach z wygolonymi głowami, z barami jak szafa, których mijał codziennie, spacerując ulicami Kołobrzegu. Byli tak napakowani, że ich ruchy przypominały ruchy kraba.
- Już nigdy taki nie będę – wzdychał z pewnym żalem, wyobraziwszy sobie swoją zmienioną posturę.
Momentalnie na wspaniale wysklepionej piersi i kształtnym torsie pojawiała się zbroja. Złota, z mieniącymi się kamieniami. Ten, co ją nosił, był niepokonany. Oczy wszystkich kobiet w mieście kierowały się w stronę wspaniałego męża, a słowa uwielbienia spływały balsamem na jego uszy. Jednak po chwili wspaniała wizja czmychnęła za plecy postaci w lustrze i Pan Piurko musiał stawić czoła własnemu odbiciu. Próbował dodać sobie animuszu, prężąc bicepsy, ale efekt okazał się mizerny. Istocie w lustrze najlepiej udawało się wypinanie brzucha, który zdominował cały wizerunek. Pan Piurko poczuł, jak uchodzi z niego energia, oddając pole rosnącej frustracji.
- Co we mnie jest pięknego? – zadał retoryczne pytanie.
Wtem poczuł wzbierającą fala samozadowolenia.
- Oczy!!
Ta myśl mile połaskotała jego miłość własną. Pochylił się ku tafli lustra i z wielkim zaciekawieniem zaczął analizować kształt swoich oczu. Regularność zaokrągleń powiek mógł porównać tylko do łuków gotyckiego sklepienia katedry. Zachwyciły go białka, na których sieć popękanych żyłek ułożyła się w witraż równie piękny, jak ten w katedrze.
Nagle, niczym światło w tunelu, wtargnęła do umysłu Pana Piurko i skupiła jego uwagę myśl, a raczej wspomnienie z planety, gdzie był jedynym władcą i rycerzem - w poprzednim wcieleniu. Planeta, którą władał, zamieszkana była przez amazonki, zdumiewającej urody i samodzielne. Wojowniczki te dosiadały wielkich ślimaków, znaczących swoje szlaki lepkim lśniącym śluzem. Każdy z nich niósł na grzbiecie również domek, w którym amazonka mogła się schować w razie niepogody.
Pan Piurko miał największego na planecie ślimaka, o wdzięcznym imieniu Fallus. Gdy inne ślimaki mijały Fallusa, na grzbiecie którego siedział pan i władca planety, pozdrawiały go tocząc śluz i ślinę, a dumne wojowniczki pokornie chyliły głowy. Od czasu do czasu któraś z nich, oprócz pozdrowienia, mówiła:
- Jestem chętna – i wskakiwała do domku, aby po chwili otworzyć jedno okno, potem drugie, znajdujące się dokładnie naprzeciw. Przez pierwsze wychylała się, a drugim wystawiała swoje jędrne pośladki, zawsze od strony Pana Piurko, który ku nim kierował swego Fallusa. Szacunek nakazywał amazonce patrzenie w drugą stronę podczas sczepienia, by nie krępować spojrzeniem jej pana. Inne wojowniczki, mijające na swych ślimakach wybrankę, rzucały jej zazdrosne, ale i pełne miłości spojrzenia...
„Ave Piurko!” zagęściło atmosferę planety, wtłaczając różany zapach w nozdrza władcy.
Chłód umywalki ostudził mimowolną erekcję i przywrócił Pana Piurko rzeczywistości. Uświadomił sobie, że podobne ślimaki widział na wystawie rzeźby w miejskiej galerii. Czyżby artysta też pochodził z jego planety? Wszak nie spotkał tam innych mężczyzn. „Później się tym zajmę” – pomyślał, spryskując twarz wodą.
Załomotało coś u drzwi mieszkania. To była stara Malwina.
- Panie Piułko! Miał pan iść do fotogłafa. I hełbata na stole!
Malwina, nie czekając na odpowiedź, poczłapała z powrotem do swojego mieszkania.
„Fotograf” – pomyślał Pan Piurko, ubierając się powoli. Był z nim umówiony na sobotę, czyli jest sobota. Na dodatek ta jedyna w miesiącu, kiedy szef dawał wolne swojemu pracownikowi. „Ze świecą by szukać równie dobrego pryncypała w mieście. Cudo człowiek” – myślał z głębokim wzruszeniem Pan Piurko. W swojej naiwności nie wiedział, że ta szczególna sobota była też dniem święta jego szefa, który wtedy właśnie mógł, w zaciszu biura, wsadzić rękę pod majtki swojej sekretarki Wiktorii. Żona szefa również była przekonana o jego wielkim oddaniu firmie i pracowitości. Mąż jej istotnie pracował, nawet bardzo ciężko. Jego twarz bywała bordowa z wysiłku. Zaraz potem wydawał z siebie głośne sapnięcie, a na stężałej twarzy pojawiały się wyrazy ulgi. Po chwili, gdy Wiktoria opuszczała spódnicę, podciągał już spodnie.
Panna Wiktoria należała do kobiet ponętnych. Jej nogom stanowczo nie brakowało długości, a piersi sterczały niczym dwa zeppeliny. Mierzyła sto dziewięćdziesiąt sześć centymetrów, wpędzając tym Pana Piurko w zachwyt i udrękę. Ilekroć wypełniał jakiś dokument, przyniesiony od szefa przez Wiktorię, twarz jego nieodmiennie znajdowała się na wysokości jej koronkowych majtek, okrywających boskie wzgórze pod kloszem minispódnicy. Chwile te wprawiały Pana Piurko w roztrzęsienie. Nie potrafił spojrzeć w oczy Wiktorii, aby nie zorientowała się, jak bardzo ją pożąda, a może i kocha. Kiedy mówiła, przenosił wzrok z jej majtek na pełne usta i wisiał na nich, niczym alpinista uczepiony skalnego występu. Zawsze prosił ją o powtarzanie ostatnich kwestii, a ona unosiła kąciki ust w nieco kpiącym uśmieszku. Zmysłowe wargi ponownie wydymały się kształtując repetowane słowa, by w końcu zniknąć razem z ich właścicielką gdzieś w głębi biura.
Pan Piurko trwał w ekstatycznym oszołomieniu, niczym święty oglądający anioła. Godzinę zbierał myśli i starał się przypomnieć sobie, co usta mówiły. W koncentracji przeszkadzała mu nieustannie powracająca erekcja, czasami wręcz nie do zniesienia. Postanowił podarować Wiktorii zdjęcie z dedykacją „Od najlepszego przyjaciela”. Okazało się jednak, że żadnych swoich zdjęć już nie ma.
Skwer, przy którym znajdował się zakład fotograficzny, tonął w słońcu. Było tam pełno ludzi i psów, które wypinając się użyźniały miejski trawnik. Pan Piurko stanowczym krokiem wszedł po schodach do zakładu, oznajmiając panience za ladą cel wizyty. Usłyszał, że mistrz Hałer zajmie się nim lada moment.
Mistrz był w mieście powszechnie znanym fotografem. Wieść gminna niosła, jakoby za pomocą aparatu potrafił wyrwać duszę z modela, obnażyć prawdziwe ego i na dodatek poszatkować na osobne odbitki.
Zza kotary wyszła kobieta z małą dziewczynką. Dziecko, mijając Pana Piurko, kopnęło go w łydkę, pokazując język. Pan Piurko nie zdążył nawet zareagować, kiedy usłyszał „Następny!”. Jakaś żylasta dłoń chwyciła go za rękaw marynarki i wciągnęła w ciemną czeluść.
Za kotarą dokładnie poinstruowano Pana Piurko, jak ma usiąść, przekrzywić głowę i w którą stronę skierować wzrok. Dowiedział się też, że zdjęcia zostaną wykonane polaroidem i będą gotowe za moment, więc będzie też mógł od razu je zobaczyć i zabrać.
Oczekując przeglądał kolorowe czasopisma wyłożone na stoliku. W chwile potem zjawił się roztrzęsiony Hałer, mamroczący pod nosem, że za cholerę nie wie, co się dzieje i wcisnął zaskoczonemu klientowi odbitki w dłoń. Pan Piurko ostrożnie spojrzał na zdjęcia i omal nie spadł z krzesła.
Cud! Wydarzył się cud! Zdjęcie, owszem, ukazywało fotografowanego w całej okazałości. Z wyjątkiem pewnego elementu, który zbił z tropu Hałera. Natomiast Pan Piurko nie ukrywał zachwytu. Szczegółem tym była zbroja, cała ze złota, szczelnie okrywająca pierś Pana Piurko. Mistrz Hałer przepraszał, próbując zrzucić winę na materiał fotograficzny, a w końcu zaproponował powtórzenie sesji.
Jakież było zdumienie fotografa, kiedy ponownie ujrzał na zdjęciu zbroję. Tym razem oksydowaną na czarno. Pan Piurko skomentował zmianę słowami: „Nie wiedziałem, że tak lubię się przebierać.”
Fotograf otarł pot z czoła i klnąc cicho znikł za kotarą. Pan Piurko opuścił zakład, dzierżąc w dłoni swoje podobizny.
- Jestem rycerzem. Mężnym rycerzem – mruczał do siebie, idąc przez skwer do domu.
Podniósł wzrok znad podziwianej fotografii i zamarł w bezruchu. Przed nim stało zjawisko nieziemskiej wręcz urody. Zza grzywy jasnych włosów spoglądały na Pana Piurko oczy niewiarygodnie duże i wypełnione błękitem kołobrzeskiego nieba. Anioł ubrany był w obcisłe dżinsy i pomarańczowy trykot, okrywający kształtne piersi. Oniemiały Pan Piurko nie potrafił wydobyć z siebie nawet słowa. Wtedy to dały o sobie znać siły ciemności.
Diaboliczna ich moc objawiła się Panu Piurko pod postacią czarnego dobermana. Sierść psa lśniła jak wysmarowana łojem. A pęd bestii ku aniołowi wyglądał wyjątkowo groźnie. Krew zastygła w żyłach Pana Piurko. Ułamek sekundy później wybuchł w jego ciele gejzer adrenaliny. Trzema susami pokonał drogę i niczym pantera runął na korpus zwierzęcia. Rozgorzała zaciekła walka.
Przerażony niespodziewaną napaścią doberman zareagował dopiero wówczas, kiedy zęby Pana Piurko zatopiły się w jego uchu. Kwik psa i ryk wydobywający się z gardła nieustraszonego rycerza przykuły uwagę przechodniów. Szamotanina pod różanym krzewem trwała nadal. To Pan Piórko był u góry, to znowu doberman. Pan Piurko czuł na twarzy oddech przesiąknięty zapachem niestrawionego mięsa, pies natomiast drapieżne szpony człowieka, wbijające mu się w kark i żebra. Nie wiadomo, czy nasi ojcowie mężniej stawali na polach Grunwaldu, czy Pan Piurko na skwerze.
Pomału opuszczały go siły. Przewrócił się na plecy, odsłaniając podduszone i okrwawione cielsko dobermana. Obaj ciężko dyszeli.
- Ten wariat chciał zagryźć mojego Rexa! – histerycznie krzyczał anioł, wymachując rękami.
Nad Panem Piurko pochyliły się twarze o nieprzyjaznych spojrzeniach. Czyjeś twarde dłonie poderwały go z ziemi, a czapki policyjne zasłoniły do niedawna widoczny skrawek nieba.
Tego dnia cały Kołobrzeg mówił o szaleńcu, który poturbował psa. Dowodząc zdarzenia pokazywano na skwerze okrwawiony rękaw niedzielnej marynarki, a radio biło na ten temat pianę z takim zacięciem, że Malwina nie nadążała ze zbieraniem jej gąbką z odbiornika. Zrezygnowana usiadła na krześle i skomentowała wiadomości:
- Co za czasy. Ludziom odbija. Nie mógł taki iść do sklepu mięsnego? Aj, aj, aj, żeby to psa żywcem chcieć zeżreć...

Latarnia Morska 3/2006



DAR

Odkąd Pan Piurko zgubił okulary, świat wydał mu się piękniejszy. Rzeczywistość straciła ostre kontury, a jej brzegi lekko się rozmazały. Pogorszenie wzroku nastąpiło po pamiętnej walce z dobermanem i - jak orzekli lekarze - miało podłoże psychosomatyczne. Pan Piurko zawsze chciał nosić szkła, bowiem, według jego mniemania, dodawały twarzy wyrazu uczoności i dostojeństwa. Kiedy zademonstrował okulary Buce, pies zawył i jak oszalały począł merdać ogonem, wzbijając tumany kurzu z podłogi.
Postanowił pokazać się Malwinie. Szurając kapciami przez korytarz dotarł do jej drzwi i zastukał. Od energicznego pukania spadły trzy pierwsze plastikowe literki z wizytówki. Pan Piurko przeczytał „Sześć wina” i zastanawiał się, co by to mogło znaczyć. Czyżby Malwina na stare lata handlowała winem?
- Pan z gazowni? – wymamrotała zaspana staruszka.
Gąszcz papilotów z gazety pokrywał jej głowę. Widok ten niezmiernie zainteresował Pana Piurko.
- O! Te są z „Kulis”, a tamte z „Gazety Kołobrzeskiej” – wskazał palcem.
- W tych brylach tom pana nie poznała, Panie Piułko – Malwina szeroko ziewnęła, ukazując bezzębne dziąsła. – A skąd pan wie z jakich gazet są papiloty?
- Widzi Malwina, te, o tu – wskazał palcem na czubek głowy kobiety – są zrobione z błyszczącego papieru. Na takim drukują „Kulisy”. Niżej papier matowy, ale z kolorowymi zdjęciami. To z pewnością „Gazeta Kołobrzeska”– wyjaśnił Pan Piurko, zaskoczony własną spostrzegawczością.
- Przez te okulary bystrzak się z pana zrobił – oznajmiła Malwina.
- Podobają się wam, co? – domagał się komplementu Pan Piurko.
- A jakże. Takie same nosi facet z gazowni. Ale pan wygląda bardziej okazale.
Sąsiedzki dialog przerwało szczekanie psa. Pan Piurko wpadł do mieszkania i zobaczył Bukę opartą przednimi łapami o parapet okna. Pies, wyglądając przez okno, zajadle kogoś obszczekiwał. Za oknem po chodniku kroczył powoli i dostojnie… młody centaur. Pan Piurko przetarł oczy i uszczypnął psa. Buka zawyła z bólu i z wyrzutem spojrzała na swojego pana. „Ja nie śnię”, wymamrotał Pan Piurko.
- Buka, lecimy! – zawołał i na złamanie karku popędził w stronę drzwi.
- Psy biegają, a nie latają – skomentowała po swojemu Buka i puściła się pędem za nim.
Dzień był słoneczny i piękny. Chodnikami płynęły potoki ludzi, a gwar ich rozmów mieszał się z hałasem przejeżdżających samochodów. Centaur jakby tego nie zauważał i z zadowoleniem prężył młodzieńczy tors. Kopyta jego rytmicznie uderzały o miejski bruk, prowadząc człeko-konia pod witrynę domu handlowego „Bryza”. Tam dopadli go Pan Piurko z Buką.
- A coś ty za jeden? – zapytał Pał Piurko zziajany.
- To ty mnie widzisz? – odpowiedział pytaniem na pytanie centaur.
Buka siedziała przy nodze Pana Piurko i z zainteresowaniem przyglądała się dziwacznej figurze. Nigdy jeszcze nie widziała półczłowieka – półkonia. Oglądowi postaci centaura towarzyszyło zabawne przekrzywienie głowy.
- Ten pies też mnie widzi!– zdziwił się coraz bardziej zaskoczony centaur.
- Powiesz, coś za jeden, albo psem poszczuję!– zagroził Pan Piurko.
- Jestem Ihahaus – odparł dziwoląg.
- Ihahausie, czy mogę cię dotknąć? – zagadnął nieśmiało Pan Piurko.
- Oczywiście! Skoro mnie widzisz, należysz do wybrańców.
Pan Piurko delikatnie położył dłoń na ramieniu centaura. Poczuł jędrną skórę i ciepło krwi pulsującej pod nią. Na torsie palce uchwyciły szorstkość końskiego włosia.
- Jesteś prawdziwy – wyszeptał.
- Najprawdziwszy! – przytaknął obmacywany. – Skąd wziąłeś takiego psa? Nawet w moich mitologicznych czasach nie spotkałem podobnego mieszańca.
- Przymawiał ślepy garbatemu! – odpowiedziała Buka.
- Buka! Ty mówisz?!– wrzasnął przerażony Pan Piurko.
- Przy mnie zwierzęta mają taką możliwość – odparł Ihahaus. – Nie zapominaj dobry człowieku, że w połowie jestem człowiekiem, a w połowie zwierzęciem.
- Co zrobimy z tak dobrze rozpoczętą znajomością?– zagadnął Pan Piurko do Buki.
- Dla mnie on jest cool – odparł pies.
- Podejdźmy pod katedrę – Ihahaus raźno ruszył naprzód.
Przy miedzianych drzwiach katedry Pan Piurko natknął się na swojego dobrego znajomego, Pana Świętego. Ten, ujrzawszy naszego bohatera z Buką, uśmiechnął się szeroko i wyrzuciwszy ramiona niczym ukrzyżowany Chrystus zawołał radośnie:
- Na nosorożca spadającego z dzwonnicy! Stary, kopę lat! Czy z resztkami włosów i mój adres też wypadł ci z głowy? Witaj piesku!
Tu Pan Święty schylił się i poklepał Bukę.
Mężczyzna miał szczupłe, kościste dłonie, których oprócz głaskania psa używał do skubania srebrnych nitek swojej siwiejącej brody. Pan Święty, zgodnie ze swym nazwiskiem, był prawdziwie świętym człowiekiem, uczynnym, życzliwym ludziom, kochającym zwierzęta, a najbardziej swoje koty, których posiadał osiem. Postać jego była dobrze znana mieszkańcom miasta, gdzie często widywano jego wysoką, szczupłą, lekko przygarbioną sylwetkę pędzącą milowymi krokami do Hostelu. Pan Święty był zakręcony jak świat wokół niego. Szlachetny ten obywatel podjął krucjatę przeciwko znieczulicy społecznej i z zapałem integrował młodzież upośledzoną i niepełnosprawną z resztą społeczeństwa.
Pan Piurko często bywał z odwiedzinami u Pana Świętego w Hostelu, gdzie obaj ucinali sobie pogawędkę, a Buka intensywnie oblizywała pensjonariuszy.
- Witam, witam! – Pan Piurko pytającym wzrokiem spojrzał na Ihahausa.
- On mnie nie postrzega – uspokoił centaur.
- Ale byłaby zabawa, gdyby tak mógł! – zapiszczała radośnie Buka.
- Cicho! – wycedził przez zęby Pan Piurko.
- Ona tylko szczeka na przywitanie. Prawda, Buka? – powiedział Pan Święty.
- Tak, tak. Co u pana słychać? – Pan Piurko ukrył zakłopotanie.
- Pamięta pan letnie zawody niepełnosprawnych? Zwłaszcza wyścigi wózków inwalidzkich? Wyścig wygrał nasz zawodnik. A wie pan, dlaczego? - tu Pan Święty zawiesił głos.
- Sam się zastanawiałem, jak to było możliwe, że zawodnik wlokący się na samym końcu niespodziewanie przyspieszył i wygrał. A wygrał chyba dzięki... – Pan Piurko nie skończył swego wywodu, gdyż Pan Święty przerwał mu w połowie zdania i triumfalnie obwieścił:
- Dzięki skarpetkom. Czujesz pan? Skarpetkom...
Pan Piurko począł nerwowo obwąchiwać otoczenie wokół siebie.
- Nie pana skarpetkom, a jego – rzucił Pan Święty i kontynuował: - Czerwone, jaskrawe skarpetki to klucz do sukcesu. Myśli pan pewnie, co mają skarpetki do wyścigu, ano mają. Czy przypomina pan sobie taką leciwą damulkę kibicującą przeciwnej drużynie? Panie Piurko, gdy Józek wlókł się na szarym końcu peletonu, to spod nóg tej paniusi wystrzelił jak bełt z kuszy brązowy pinczerek. Patrzę ci ja, a ten dawajże do skarpetek Józka i kąsa. Józkowi tylko żyły nabrzmiały na rękach, jak się wziął do roboty. No i wygrał. Panie, ja przez kilka tygodni tej damulki i jej psa szukałem. W końcu ją znalazłem i teraz przychodzi do Hostelu razem z tym swoim pieskiem na treningi Józka. Mówię panu, w przyszłym roku mamy mistrzostwo kraju...
- Jedziemy do Hostelu! Lubię krewkich mężczyzn – zaszczekała Buka podskakując.
Pan Piurko spojrzał na nią tak, że amory od razu uciekły jej przez końcówkę ogona.
- Oj, późno się zrobiło. Lecę! – Pan Święty szybko ruszył przed siebie, ale nim zniknął za rogiem katedry, odwrócił się i machając ręką krzyknął: - Niech się pan zapisze do naszej partii!
Pan Piurko od dawien dawna chciał należeć do jakiejś partii, a najlepiej do rządzącej miastem. Jednakże wciąż marudził z decyzją, przychodziły następne wybory i kolejna partia przejmowała rządy nad miastem i powiatem, który zwano Stanami Zjednoczonymi Polski Północnej.
Mieszkańcy owego słonecznego grodu, Kołobrzegiem zwanego, wywodzili się z romaitych regionów, tworząc jedyną w swoim rodzaju mieszankę obywatelską. Inną cechą, zbliżającą ten gród północy do Ameryki był fakt, że miastem, podobnie jak w Stanach Zjednoczonych, rządziły dwie partie, które przy okazji każdych wyborów obiecywały swoim elektoratom bądź to gruszki na wierzbie, bądź słonia w karafce. I zaiste musiał w owych obietnicach być jakiś czar nieodparty, gdyż mieszkańcy niezmiennie od lat łatwo dawali się omamiać. Głosowali więc raz za gruszkami, raz za słoniem. Po wyborach gruszki tajemniczo znikały z wierzb, albo też słoń gruszki zżerał, doznając efektownego rozwolnienia.
Pan Piurko nie mógł też zdecydować się, kim chce być na scenie politycznej - czy socjalistycznym kapitalistą, czy też kapitalistycznym socjalistą. Najchętniej jednak należałby do partii ZORRO, gdzie wszystko było czarne lub białe. Jak w jego ulubionym filmie. Takiej partii jednak w mieście nie było. Znalazł się, co prawda, jakiś Janosik, ale schwytała go policja i siedział w więzieniu.
Dwie zatem partie rządziły miastem. Pierwsza to Apacze, których programem było zabrać bogatym, dać ludowi, zabrać ludowi, dać państwu. Druga zaś to Fotelarze - o całkowicie odmiennym programie: zabrać ludowi, dać urzędnikowi, a ten i tak da bogatym. Liderzy tych partii, Wielki Wódz i Grube Cygaro, są powszechnie znani i szanowani w mieście. Ich zajadłe dyskusje transmituje miejska telewizja kablowa.
Drzwi rozmyślań zatrzasnęły się z hukiem i Pan Piurko powrócił do rzeczywistości. Obok Ihahausa stała figura tak malownicza, że Pan Piurko po raz kolejny tego dnia przetarł oczy.
- Jam jest Mistrz!– obwieściła postać.
Wzrok Pana Piurko, niczym sprawne ręce złodzieja, obmacał nieznajomego od stóp do głowy, potem z góry na dół i jeszcze raz z dołu do góry.
- Długo tak będziesz się na mnie huśtał? – warknął przybysz.
- Przepraszam – wyszeptał Pan Piurko i spojrzał w fosforyzujące oczy Mistrza.
Mistrz nosił na głowie turban z misternie upiętej tkaniny, a z ramion opadał długi płaszcz koloru piasku pustyni. Stopy spoczywały w egzotycznych sandałach. Spod rozpiętego płaszcza uśmiechały się do Pana Piurko zwisające ze skórzanego pasa mleczne kuleczki. Twarz Mistrza była pobrużdżona. Śniadą cerę zdobił krótki zarost o barwie marchwi. Przykuwały też uwagę nienaturalnie duże, lekko skośne oczy z zielonymi źrenicami.
- Jestem Magiem -oznajmił.
- Chyba słowo „czarodziej” będzie bardziej przyswajalne. Prawda Panie Piurko? - zagadnął Ihahaus.
- Jak on jest czarodziejem to ja jestem psem rasowym - szczeknęła Buka.
- Co kundel wie o czarach? - Mag z ironią wzruszył ramionami.
- Tyle samo, co ty o obgryzaniu kości - zapiszczała suka.
- Mam prośbę - zagadnął Czarodziej Pana Piurko, sięgając do pasa i odpinając jedną z mlecznych szklanych kulek. – Chciałbym, aby pan to połknął! - dłoń Mistrza wystrzeliła w stronę Pana Piurko.
- A co to, to nie, szanowny Magu, Czarodzieju i Mistrzu – zaperzył się Pan Piurko. - Czy ja wyglądam na kulkożercę. No powiedz pan?!
- To powiedz pan teraz „aaaa...”!
- A... o... – Pan Piurko nie zdążył zapytać, kiedy biała kuleczka znalazła się na jego języku, a czyjeś dłonie energicznie docisnęły jego szczękę. - O... co chodzi? - dokończył i niemal w tej samej chwili ujrzał... własne ciało pod stopami.
- Jest mi potrzebna twoja powłoka – oznajmił Mistrz, patrząc na unoszącego się Ducha Pana Piurko i wszedł w jego ciało, niczym mumia w sarkofag.
- Eeee..to nie ty – dobiegły Pana Piurko słowa wypowiedziane tuż za jego plecami.
Obejrzał się i oniemiał. Tuż obok niego unosiła się zakapturzona postać, trzymająca dłonie w fałdach rękawów habitu.
- Co za „ty”! - obruszył się Duch Pana Piurko. - Wypraszam sobie takie poufałości! A tak w ogóle, to z kim mam godność?!
Postać błyskawicznym ruchem zdjęła kaptur, odsłaniając czerep szczerzący zęby. - Nawet się nie boję – skonstatował Pan Piurko, przyglądając bacznie się gadającej czaszce.
- Ty żyjesz. Na ciebie jeszcze nie pora chłoptasiu. Oczy pełne są blasku życia i wibracje masz pozytywne. Powiedz jak na spowiedzi w dniu śmierci - tu Śmierć sama zachichotała z własnego dowcipu – widziałeś może jak wyszedłeś z ciała takiego jednego łobuza, co wybił mi dwa trzonowe zęby? Chęęę! - wskazała kościstym palcem ziejącą dziurę w uzębieniu. Jej kości śródręcza głośno zaklekotały. Także bransolety.
- Fatalnie to wygląda... – niepewnie przyznał Pan Piurko. – Ale jak to możliwe, aby ktoś Śmierci uczynił krzywdę?
Widzisz te bransolety? - tu Śmierć zagrzechotała kośćmi i złotem. - Dostałam je w prezencie od pewnego złotnika, każdą za jeden dzień życia. Ta gnida, że tak go nazwę, prosiła mnie bym zaczekała dzionek, dwa i dała mu czas pożegnać się z dziatkami. A ten chwast....
- Chwost – poprawił Piurko.
- Tak mówię. A ten bawoli chwost kupił u bęcwała antykwariusza starą księgę zaklęć i jak mnie nie wyrżnie oną księgą w czerep!
- Uderzyć kobietę to tylko cham potrafi; a do tego Śmierć, fiu, fiu! - zagwizdał Pan Piurko.
- Ty będziesz grzeczny, gdy przyjdzie twój czas?
- Jak niemowlę.
- Zobaczymy czy będziesz o tym pamiętał.
- Gdyby pani miała ciało, to ucałowałbym pani dłoń. A musiała być piękna, sądząc po... paliczkach.
Śmierć westchnęła, sięgając pod rękaw habitu po dzwoniący telefon komórkowy. Po wysłuchaniu zarzuciła kaptur na czaszkę.
- Wzywają mnie. Jakiś pijany tynkarz spadł z rusztowania.
- Ufff - westchnął Duch Pana Piurko. Chciał coś jeszcze dodać, ale Śmierć zniknęła.
Tymczasem Mistrz w ciele Pana Piurko skierował kroki w dół ulicy Katedralnej. Zatrzymał się przed Hostelem i z lekkim uśmiechem wszedł po schodach, następnie otworzył drzwi.
- Dzień dobry Panie Piurko - grzecznie przywitała się sprzątaczka Zuzia. - Pan Święty wyszedł do Prezydenta. Minęliście się panowie. A gdzie masz pan Bukę?.
Mistrz uśmiechnął się ustami Pana Piurko i pomachał Zuzi ręką. Gdy znikł na górnym piętrze, Zuzia wytarła dłonie o fartuch i, oblizawszy spierzchnięte wargi, ruszyła za gościem. „Ten Piurko - pomyślała – to dziwadło. Jest w nim coś niepokojącego...”
Śledzony nacisnął klamkę i wszedł do pokoju. Spodziewał się zastać tam śpiącego chłopca. Tak było. Pierś chłopca równomiernie wznosiła się i opadała w płytkim oddechu. Mistrz zamknął drzwi i przybliżył się do łóżka. Chłopiec mógł mieć około piętnastu lat. Twarz chłopca szpecił nieprzyjemny grymas, spotykany czasem u osób upośledzonych umysłowo.
Odrzucił koc. Przyłożył dłonie do czoła śpiącego. Głowę młodziana otoczyła świetlista poświata. Powieki drgnęły i chłopak, wprowadzony w stan hipnotyczny, otworzył szeroko oczy.
– Wstań! - rozkazał Czarodziej. Ciało podniosło się do pionu. - Teraz pójdziesz za mną – Mistrz, trzymając dłonie przed twarzą chłopca, wiódł go w stronę biurka pod oknem. – Siadaj! - padł rozkaz.
Chłopiec osunął się na krzesło. Mag ponownie przyłożył dłonie do głowy młodzieńca. Pokój wypełniła złociste światło. W powietrzu czuć było ozon. Sprzątaczka zakryła dłonią usta, by nie krzyknąć. To, co zobaczyła przez dziurkę od klucza, przeraziło ją. Chłopiec wyjął długopis i zaczął pisać na pomiętej kartce papieru. Mistrz spojrzał przez ramię piszącego i czytał:
Tam duch z duchami tymi sprzyjaźniony.
Prosty... i dobry... wprowadził mnie w ciało;
Ale ja - krwawy w sobie i zlękniony -
Na światło boże patrzyłem nieśmiało.

- Good - Mistrz pogłaskał czuprynę siedzącego.
Chłopak w transie pisał dalej.
Czarodziej ruszył do drzwi. Zuzia w panice umknęła do schowka z miotłami.A upewniwszy się, że opuścił budynek, popędziła do pokoju Rysia.
- O! Dobrze, że panią widzę – niemal zderzyli się w progu. - Właśnie miałem zamiar panią odszukać, pani Zuziu. I prosić o wydanie dodatkowych kartek papieru. Wie pani – tu się uśmiechnął rozbrajająco – bardzo chciałbym dokończyć mój poemat... Zuzia stała przed Rysiem, jak słup soli.
- Ale pani rozdziawiła buzię. Stało się coś? - zagadnął Rysio. - Proszę pani, to będzie piękny poemat. Zadedykuję go rodzicom i Panu Świętemu. O pani też szepnę słówko.
Rysiu cały czas gadał, a pani Zuzia słuchała i patrzyła w zachwycie.

*

Zadzwonił telefon. Prezydent ujął słuchawkę i odezwał się rzeczowym tonem „Czego!”, by po chwili przekazać słuchawkę Panu Świętemu.
- Tak, tu Święty! Kto? Zuzia!Co się stało? Uspokój się! Zaraz będę! - Święty spojrzał na prezydenta, a jego oczy były tak duże, jak koła roweru górskiego. Słuchawka opadła z hukiem. – Wracam do Hostelu. Na razie!
Zaskoczony prezydent nawet nie zdążył zareagować. Gdy Pan Święty zniknał za drzwiami, pogładził potylicę i westchnął melancholijnie:
- Czas na relaks.
Otworzył szufladę biurka i z jej czeluści wydobył worek foliowy z umytym kartoflem, nożyk i dłutko. Odgarnął na bok stertę papierów. Wkrótce kartofel z pięknego olbrzyma zamienił się w złociste talarki. A najokazalszy talarek w medal. - Hmm... - mruknął zadowolony.
Całe życie marzył o tym, aby ktoś - najlepiej premier lub prezydent kraju - przypiął mu do piersi któryś z tak licznych medali, orderów, krzyży zasługi, jakich „oni” tam mają pod dostatkiem. Cóż, Kołobrzeg był niedużym miastem i do tego już dawno został zdobyty. Wstał z krzesła i podszedł do lustra. Kunsztowne dzieło jego rąk znalazło swoje miejsce po lewej stronie klapy marynarki, tuż przy sercu. Z drugiej strony lustra patrzyła na niego postać o wspaniałej posturze. Gabinet miejskiego dostojnika przeszył świst powietrza wydobywający się z rozżalonych płuc. Niechętnie odszedł od lustra i cisnął „medal” w gardziel kosza na śmieci.
- Dosyć! - dłonią przyozdobioną w rodowy sygnet zasłonił usta.
Czuł, że coś go nachodzi...
U drzwi rozległo się pukanie.
- Wejść!- rozkazał władczo.
Do pokoju wśliznęła się kobieta cała ubrana na czarno.
- A pani kto?- zagadnął dosyć obcesowo.
Postać, uśmiechając się ciepło, wyszeptała:
- HANDRA.

*

- Jeszcze tu jesteś? - usłyszał grzechot kości i brzęk bransolet.
Śmierć unosiła się obok niego i szczerzyła zęby w wybrakowanym uśmiechu.
- Wciąż czekam na tego dupka, co Mistrzem się zowie.
- Znasz Mistrza?? - zdziwiła się kostucha.
- Miałem przyjemność go poznać. W efekcie zostałem bez ciała.
- Zawsze tak robi. Odkąd go znam wciąż odstawia te numery. W sumie to dobry mag.
- A co z moją cielesną powłoką?- wrzasnął Duch Pana Piurko.
- Bez obawy, dostaniesz z powrotem. Skoro pożyczył, to potrzebował. A użył w dobrym celu.
- Ja chcę mojego ciała!!!- zawył Duch Pana Piurko.
- Co się drzesz. Taki duży a zachowuje się, jak mały chłopiec. Ciało, ciało by się chciało..- zanuciła z zadowoleniem. - Bez niego też wyglądasz niczego sobie.
- Humor łaskawej pani dopisuje. Czyżby więcej chłopów z rusztowań spadło?
- Eee! Tylko jeden. Jeszcze nie doleciał do ziemi. Mam czas.
- Postawili drapacz chmur? Tylko nic nie jest mi wiadomo, aby taki budynek miał powstać w naszym mieście. „Gazeta Kołobrzeska” by o tym pisała. A Pan Pingwin na pewno by przeprowadził rujnującą krytykę.
- Budującą krytykę - poprawiła Śmierć.
- A odkąd krytyka buduje, cóż za durna przenośnia - sapnął Duch Pana Piurko.
- Konstruktywna krytyka może wywołać dużo dobrego, może wyzwolić w człowieku lub w społeczeństwie ukryte pokłady ludzkiego ducha - nie dawała za wygraną Śmierć.
- Pani zawsze taka uparta?
- Zawsze. Gdybym była inna, to zadeptalibyście tą planetę. A tak jedni przychodzą, drudzy odchodzą. Jest COOL.
- Że co?!
- COOL.
- Już drugi raz to słyszę. Pierwszy raz powiedziała...
- Buka - przypomniała Śmierć.- Co ty, Piurko, reklam w telewizji nie oglądasz?
- Oglądam, oglądam - odrzekł Piurko. - Z tym, że telewizor mam czarno-biały.
- O! To dużo tracisz. A które lubisz?
- Piwa.
- Piwa, powiadasz. No, czego innego mogłam się spodziewać. A dziewczynki cycate i długonogie też w tych reklamach lubisz, hę...
- Lubię. Coś w tym złego?
- Nic.
- A pani szanowna jakie reklamki wtłacza do pustych oczodołów?
- Te ze skrzydełkami - westchnęła Śmierć.
- Z kurczakami? - zdziwił się Duch Pana Piurko.
- Nieee! Z żadnymi kurczakami, tylko opaski ze skrzydełkami. To takie poetyckie i kobiece.
- To pani zamierza latać? - ponownie się zdziwił Duch Pana Piurko.- Przecież pani znika, sam to wi...
Dialog przerwało gwałtowne zapadnięcie mroku. Pan Piurko poczuł wilgoć na twarzy. Otworzył oczy. Pierwsze, co zobaczył, to bursztynowe ślepia Buki, które znikały co chwilę za ciepłym psim językiem szorującym jego powieki.
- Buka – westchnął.
Otoczenie nabierało coraz wyraźniejszych kształtów. Dostrzegł też wytrzeszczone oczy Malwiny oraz Mistrza z Ihahausem.
Ależ pan zapił, Panie Piułko! Boga pan się nie boisz. W takim stanie leżeć pod domem bożym. Wstyd!
Pan Piurko nerwowo zamrugał powiekami i wrzasnął przeraźliwie:
- Gdzie on jest?!! Dam ja mu „aaaa” tak, że...- tu postawił oczy w słup i zawył - moje ciało! moje ciało!
Jego dłonie, niczym para ruchliwych pająków, poczęło obmacywać własny tors i ramiona. Poderwał się z ziemi z tak wielką szybkością, jakby kamienie, na
których leżał, były rozpaloną lawą.
- Boże kochany, coś pan wypił! A tego, co pana ululał, to bym za nogi powiesiła.
- Za nogi powiesiła? Malwina, ty jesteś Śmiercią! - wyryczał prosto w ucho starej kobiety spanikowany Pan Piurko.
- Jezusicku, panu to kompletnie odbiło! - Malwina zdzieliła torebką otumanionego Pana Piurko. - Panie Boże chroń! - wyjęła z torebki książeczkę do nabożeństwa i zniknęła za drzwiami katedry.
Pan Piurko chwilę dochodził do siebie po ciosie Malwiny.
- Wraca mu świadomość - rzekł Ihahaus do Mistrza.
Ten spojrzał na Bukę i spytał:
- No, piesku, co o tym sądzisz?
- Dla mnie ta cała sytuacja jest COOL. Wygląda, jak mężczyzna po przejściach.
- Oj! Przeszedł on, przeszedł, nawet się tego nie spodziewając – przyznał Mistrz.
Tymczasem Pan Piurko spojrzał przytomniej. Jego oczy, niczym dwa sztylety wbiły się w Mistrza, zaś palce dłoni zacisnęły się w pięść, aż zbielały knykcie.
Nagle uszu wszystkich dobiegły podniecone wołania:
- Uzdrowiciel! Cudotwórca! Dar niebios! Ludzie! ON TU JEST!
Oszołomiony „syn niebios”, czyli Pan Piurko, przetarł oczy i zobaczył stojącą naprzeciw niego Zuzię wraz z Rysiem i Panem Świętym. Cała trójka miała w oczach taki wyraz uwielbienia, że „uzdrowiciel” poczuł się nieswojo.
- Odbiło wam! Co jest?
- To ty nam powiedz, co się dzieje?- odparł pytaniem na pytanie Pan Święty.
- Ja nic nie rozumiem.
- My również - chórem odpowiedziała cała trójka.
- Ale młyn - zapiszczała radośnie Buka.
Ihahaus z dużą czułością poklepał psa.
- Tylko bez amorów! - warknęła suka.
- Panie Piurko, był pan dziś w Hostelu?- podjął dochodzenie Pan Święty.
- W hostelu?! W jakim znów hostelu?
- Kpisz pan z nas - obruszył się Pan Święty. - Ta tutaj obywatelka – wskazał na Zuzię - widziała pana dziś w naszym budynku, jak również była świadkiem dokonanego cudu.
- Albo ja zwariowałem, albo wy jesteście szaleni.
- Panie Piurko, dowód stoi przed panem - rozmówca wskazał na Rysia.
- Niby ja.... Tak?
- Tak, proszę pana. On z główką miał nie tego - odparła Zuzia i przytuliła chłopca.
- Bardzo panu jestem wdzięczny za wspaniałe uzdrowienie. Jakbym obudził się z głębokiego snu. Dzięki panu mam swoją poezję - powiedziawszy to Rysiu złożył dwa siarczyste całusy na policzkach wybrańca.
- Niby w jaki sposób tego dokonałem?- nie przestawał dziwić się Pan Piurko.
- Nakładając dłonie na głowę wraz z poświatą - wysapała jednym tchem Zuzia.
- Musiałem mieć brudne ręce, albo wy wszyscy macie coś z głowami – zdziwienie Pana Piurko przemieniło się w irytację.
- Mój ogon był mądrzejszy od Rysia. To musiał być cud, skoro... - wtrąciła Buka.
- Zamknij pysk! - uciął jej właściciel.
- Ja tylko dzielę się spostrzeżeniami - odparła z urazą w głosie suka i usiadła u stóp Pana Świętego.
Tymczasem Zuzia, Rysio i Pan Święty wymienili między sobą znaczące
spojrzenia i cała trójka, jak na komendę, zakreśliła kółeczka na skroniach.
Zuzia nachyliła się do ucha Pana Świętego i wyszeptała:
- Gada z psem. Mówię panu, z darem zstąpiło na niego szaleństwo. To chyba jasne.
Pan Święty potarł brodę, upodabniając ją do zużytej szczotki i przemówił:
- Szanowny panie kolego, nie będziemy tu tak stać pod domem bożym. Zapraszam pana do prezydenta miasta. Tam coś omówimy i wpiszemy pana na listę kandydatów naszej partii.
Pan Piurko, mimo potężnego zamętu w głowie zrozumiał jedno: że właśnie teraz został zaproszony do GŁOWY KOŁOBRZEGU. Sił mu z wrażenia starczyło na jedno słowo:
- Wio!
- Co?!
- No.
- Nie dogadamy się. Bierzcie go pod ręce i idziemy! Buka do nogi! - przejął dowodzenie Pan Święty.
Cała czwórka oddaliła się w stronę Ratusza. Buka szła za nimi, kucając przy każdej latarni. Odprowadzający ich wzrokiem Mistrz wyszeptał:
- Powodzenia Panie Piurko, niech cię wiatr pomyślności niesie.
- Jeszcze mamy coś do załatwienia – Ihahaus poklepał Czarodzieja w plecy. - Idziemy w swoja stronę!
Prezydent wysłuchał relacji Zuzi, porozmawiał z Rysiem i spojrzawszy na Pana Piurko rzekł uroczyście do sekretarki:
- Proszę zawiadomić wszystkich członków partii, aby niezwłocznie zgłosili się do mnie. Tu i teraz!
W przeciągu godziny gabinet prezydencki pękał w szwach. Członkowie partii Apaczów stali gęsiego przed Panem Piurko, a ten - usadowiwszy się na blacie biurka - jak prorok nakładał dłonie na głowy uczestników zebrania.
Po godzinie „uzdrowiciel” poczuł się zmęczony i zażądał wypuszczonia na świeże powietrze. Potrzeba była tym bardziej paląca, że Buka wyginała się w pałąk, co groziło skalaniem prezydenckiego dywanu.
A ledwie wyszedł z psem przed budynek, na chodnik wjechała czarna limuzyna i czyjeś ręce bezceremonialnie wepchnęły go do środka. Wewnątrz siedział tęgawy jegomość miętoszący w ustach grube cygaro.
- No, kochanieńki, teraz u nas ponakładasz swoje spocone łapska - wysapał grubas.
Najbliższe dwie godziny Pan Piurko nakładał dłonie kołobrzeskim biznesmenom i politykom z nimi związanymi. Potem ta sama limuzyna wyrzuciła „uzdrawiacza” na chodnik, gdzie radosnym szczekaniem przywitała go Buka..
- Aby was pokręciło! Oby rozum zamienił się wam w kisiel! - gromko zawołał Pan Piurko, rozmasowując poobijane pośladki.
Zaiste, musiała być w tych słowach prawda prorocza, skoro nadchodzące dni dla przywódców kołobrzeskich partii okazały się czasem obłędu, który ogarnął także, niczym szalejący ogień w buszu, szeregi wiernych towarzyszy i członków.


Latarnia Morska 4/2006




WYKOPALISKA

Pan Piurko spadł z łóżka. W sumie nic dziwnego, tym bardziej, że zdarzało mu się to nieraz. Zazwyczaj śnił wtedy o bitwach, w których brał udział jako rycerz odziany w ciężką zbroję. Lub o turnieju, w którym jako tenże woj uczestniczył. Z łóżka zaś spadał trafiany ciosami przeciwnika.
Przebudzenie takie nigdy nie było miłe. Ale tym razem było gorzej, niż zwykle. Ledwo zetknął się z podłogą, uszy jego poraził łomot tak straszny, że przyjął pozycję siedzącą, nim zdążył jeszcze otworzyć oczy. Uchylił powieki i natychmiast pożałował. Wpadające przez okno promienie słoneczne zrobiły swoje. Dał znać ciężki kac po całonocnej balandze. Wszystko to w połączeniu z olbrzymim hukiem spod bloku sprawiło, że jęknął cicho i na czworakach powlókł się do łazienki.
Toaleta poranna zabrała mu ponad godzinę. Był jednak na urlopie i mało obchodził go czas. W końcu wyszedł z łazienki. Mieszkanie wciąż lekko wibrowało. Pojął wreszcie, że nie kac jest tego przyczyną, a coś pod budynkiem. Nałożył okulary przeciwsłoneczne i podszedł do okna.
Zazwyczaj jego wzrok padał początkowo na mały skwer przed oknem: ulubione miejsce okolicznych psów. Tych wyprowadzanych na spacer przez właścicieli i tych bezpańskich. Lubił przyglądać się ich zabawom, czasem walkom oraz wielkiemu zaniepokojeniu właścicieli czworonogów rasowych, kiedy to sfora bezpańskich kundli goniła wychuchaną suczkę. To była jedna z jego ulubionych rozrywek.
Tym razem jednak... skwerku nie było!
Zamiast niego ziała w ziemi olbrzymia dziura, otoczona stadem żarłocznych i hałaśliwych maszyn budowlanych. Koparki, spychacze, ciężarówki.
Tego było za wiele, jak na jego słabowite nerwy. Wskoczył w ubranie, nie zważając na to, że właśnie założył marynarkę do spodenek plażowych. I wybiegł z domu. W kapciach.
Po chwili stał już nad pogłębiającym się wykopem, z przerażeniem wodząc dookoła wzrokiem. Nie był osamotniony. Wzdłuż pryzm ziemi biegały zdezorientowane psy, tu właśnie od niepamiętnych czasów załatwiające swoje potrzeby fizjologiczne. Teraz przystawały to tu, to tam, rozglądając się bezradnie za najmniejszym choćby krzaczkiem. Na próżno.
Pan Piurko spojrzał przed siebie. Nagle pobladł, zatrząsł się i zapłakał. Drzewko! Jego drzewko!
Nie było. Znikło. Jedyne drzewko na całym skwerku. Przyjaciel, którego można się było chwycić, gdy nogi w drodze do domu z balangi odmawiały posłuszeństwa. Bezpłatna toaleta na wolnym powietrzu, z której korzystał wracając ze spotkań przy piwie, gdy pęcherz domagał się opróżnienia. Nie było drzewka!
- Ratunku! – wrzasnął. – Ludzie! Tak nie może być! Ja! Psy! Drzewko moje! Nie wolno! Kto pozwolił?! – umilkł raptem, zakrztuszony śliną.
- Jak to, kto? Normalnie, miasto. Wie pan, plan zagospodarowania i tak dalej – odezwał się ktoś stojący za nim. – A swoją drogą ktoś bardzo dbał o ten skwer. I to na pewno nie Zieleń Miejska.
- O? – zdziwił się Pan Piurko – Co pan powie?
- No tak – kontynuował tamten. – Skwerek bywał co jakiś czas dokładnie skopany. Po kawałku tylko, ale zawsze.
W tym momencie resztki kaca opuściły Pana Piurko i cała tragiczna prawda o skwerku dotarła do jego świadomości. Zbladł jeszcze bardziej, a dotychczasowe rozżalenie w oczach zastąpił lęk.
- Cholera jasna – mruknął.– Co będzie, jak...
Nie skończył, bo właśnie nadzorujący budowę konserwator zabytków zawołał:
– Maszyny stop!
I zapadła cisza. Chudy facet w okularach zeskoczył do wykopu z woreczkiem foliowym w jednej ręce i szpadelkiem w drugiej. Pogrzebał delikatnie łopatką w ziemi i uniósł do góry strzęp czerwonej tkaniny. Wsadził go do woreczka, wygramolił się z wykopu i podszedłszy do kierownika budowy oznajmił:
- Coś znaleźliśmy. Żadnych prac do wyników ekspertyzy.
Po czym wsiadł do zielonego trabanta i odjechał.
Pan Piurko wrócił do domu i opadł zrezygnowany na łóżku. „No to po mnie... Co robić, co robić?” - zastanawiał się intensywnie, gryząc wykałaczkę.
Tymczasem czerwona szmatka z wykopu poruszyła nie tylko konserwatora zabytków, ale także dwóch inwestorów, którzy wygrali przetarg na skwerek i właśnie zamierzali postawić tam piękny dom, którego uroda – raczej ziemskiej natury – znalazłaby odbicie w kosmicznej cenie za metr kwadratowy. Panowie już opijali wejście koparek na plac, kiedy przybiegł do nich zdyszany kierownik budowy.
- Panie Cement, panie Piasek – krzyknął od wejścia. – Znowu archeologia coś wygrzebała!
Piasek tylko zazgrzytał zębami, a Cement stężał na twarzy.
- Miejmy nadzieję, że to kolejna bzdura – powiedział wreszcie Piasek. Znaleźli jakieś resztki po Szwabach sprzed wojny i z miejsca zadyma. Napijmy się lepiej, bo trzeba będzie nadgonić stracone godziny. Niech pan powie ludziom, że jeśli jutro nie zaczniemy do południa, to zmiana potrwa czternaście godzin – zwrócił się do kierownika.
Ten wyszedł po cichu obwieścić ludziom radosną nowinę.
Następnego dnia jednak do pracy nie przystąpiono. Za to wszystkie lokalne gazety pomorskie i kilka ogólnopolskich obwieściły, że w Kołobrzegu dokonano nowego sensacyjnego odkrycia archeologicznego, które sugeruje, że zamieszkujące okolice ludy przedsłowiańskie prowadziły handel z kontynentem amerykańskim. Wyciągnięty z ziemi kawałek tkaniny miał się okazać wełnianą dzianiną o splotach charakterystycznych dla dawno wymarłych plemion indiańskich. Wiek znaleziska oceniono na co najmniej 2500 lat. To wystarczyło, aby w następnych dniach na placu budowy, miast maszyn, pojawiły się ekipy archeologów z Polski i nie tylko. I to oni, a nie koparki, ryli w dole dwadzieścia cztery godziny na dobę. Znaleźli naprawdę wiele, a że wszystkie ich odkrycia znajdowały się w jednej warstwie, więc nikt już sobie nie zawracał głowy weryfikowaniem badań ich wieku. Dwa tysiące pięćset lat przemawiało do ich wyobraźni wystarczająco mocno.
Po blisko tygodniu tej kopaniny ekipy przeżyły kolejny szok. Pod niższą warstwą ziemi odkryto następne przedmioty. Te musiały być z pewnością starsze. Tylko o ile? Zanim ktokolwiek zdążył pomyśleć o oddaniu ich do analizy, dwóch naukowców pracujących w przeciwległych rogach dołu zemdlało jednocześnie. Cucący omdlałych od razu zrozumieli wagę sytuacji. Nawet nimi zachwiało. Bowiem jeden z uczonych mężów trzymał w dłoni kawałek egipskiego papirusu z malunkami i hieroglifami. Absolutna bomba.
To, co znalazł drugi archeolog, wprawiło ich w jeszcze większe zdumienie. Gliniana tabliczka sumeryjska, pokryta pismem klinowym!
Obu panów i oba znaleziska dokładnie obfotografowano. Sensacyjne zdjęcia obiegły świat, sprawiając, że wszystkie kwatery prywatne i hotele w Kołobrzegu zajęte były jeszcze długo po sezonie, gdyż każdy z przyjezdnych chciał cichcem i po nocy wykopać coś dla siebie.
Zjawili się rasowi poszukiwacze skarbów, zwykli amatorzy, ale też i studenci, doktoranci, badacze pisma świętego, świadkowie Jehowy, buddyści oraz potomkowie templariuszy. Każdy pragnął dowieść swej teorii, jakakolwiek by ona nie była, podpierając się sensacją kołobrzeską. W tym właśnie czasie powstała przecież monumentalna rozprawa habilitacyjna doktora H. „O wpływach indiańskich na przedchrześcijańskim Pomorzu”, a także praca doktorska magistra L. „Kołobrzeżanie w Andach”, bogato ilustrowana stylizowanymi akwarelami autora. Ogłoszono również konkurs plastyczny „Historia Kołobrzegu od prawieków sięga za ocean”, którego efekt, w postaci albumu, rychło pojawił się w sprzedaży.
Czas płynął. Rajcy miejscy zacierali ręce. Kasa miejska przy tylu przyjezdnych puchła i wreszcie znalazły się pieniądze na łatanie dziury w budżecie miasta spowodowaną instalacją oświetleniową katedry. Tylko pan Piasek coraz bardziej zgrzytał zębami i wciąż mocniej tężały rysy pana Cementa.
Sensacyjne odkrycia, które na kilka miesięcy odmieniło życie miasta, jakoś nie zachwycały inwestorów. Mieszkania, które mieli wybudować, zostały już dawno sprzedane i teraz ludzie małego ducha domagali się ich właśnie lub zwrotu pieniędzy.
Natomiast Pan Piurko chodził przez cały ten czas wyjątkowo blady i nerwowy. Każda informacja o wydobytym z ziemi przedmiocie przyprawiała go o palpitację serca. Bliski był obłędu. Dawno już razem z Buką znaleźli inny skwer i inne drzewo, gdzie mogli sikać do woli, ale nawet to go nie cieszyło. Stara Malwina przychodziła codziennie i nadawała monotonnym głosem komunikaty z wykopalisk.
- Zamknij się wreszcie, babo przebrzydła! – wrzasnął któregoś dnia Pan Piurko. – Sama jesteś wykopalisko, sama idź do muzeum i stań między eksponaty. Znaleźli, znaleźli! I co z tego, każdy może, to nie sztuka, jak się całe życie tylko w ziemi grzebie. Grabarze też znajdują. I co, chwalą się?!
Ten wybuch zaskoczył Malwinę, ale nie powiedziała nic. Szybko wyszła, cicho przymykając za sobą drzwi.
W pracy też nie układało się Panu Piurko najlepiej. Nawet widok zeppelinów Wiktorii nie przyprawiał o takie dreszcze, jak dawniej. Coś go wyraźnie gryzło.
Krótko przed Wielkanocą ekipa archeologów dokonała najbardziej wstrząsającego odkrycia. Wydobyto dwa zagadkowe przedmioty: kawałek kamionkowej miski z napisem „Włocławek” i cały, dobrze zachowany, karton z napisem „Pizzeria Ani”. Skąd się tam wzięły i co miały wspólnego ze znaleziskami? Wszystko wyjaśniło się, gdy młody laborant, przygotowujący próbkę tkaniny do badań, przyznał publicznie, że aparat, za pomocą którego usiłowano określić wiek materiału, rozkalibrował się. Dopiero po jakimś czasie uzyskano poprawny odczyt, ale było już za późno.
Na świecie wrzało, a teraz zawrzeć miało ponownie. To była granda i stres nad stresy dla wielu. Koniec kariery dla niektórych. Kompromitacja dla wszystkich. Ekipy naukowców i czeredy towarzyszących gości rozjechały się szybciej, niż przybyły. Miasto opustoszało. Miejsce wykopalisk też. I można było rozpocząć budowę. Niestety, panowie Piasek i Cement kurowali zniszczone tym wydarzeniem nerwy na Karaibach. Opuszczony plac ział wielką dziurą wielkiego wykopu, na dnie której smętnie spoczywał karton z „Pizzerii Ani”.
Pan Piurko odzyskał spokój. On jeden wiedział, że znaleziony kawałek wełnianej tkaniny to nic innego, jak jego stara, zgryziona przez Bukę, skarpeta. A gliniana tabliczka i papirus? Ot, pamiątki dla turystów, jakie onegdaj przywoził z zagranicznych wojaży dziadek Walery. Pan Piurko zaś nie był szczególnie przywiązany ani do dziadka, ani do jego pamiątek i wyrzucił je.
Cały bowiem skwer był prywatnym cmentarzyskiem śmieci Pana Piurko, który co noc wykopywał gdzie indziej dołek. Nie chciał, aby ktokolwiek grzebał w jego śmieciach, zaglądał w jego życie i nie daj Boże odkrył jakieś tajemnice. Tymczasem brutalnie przetrząśnięto „prywatny” śmietnik. Dla Pana Piurko było to doświadczenie bardzo bolesne. Od tamtego czasu korzysta już z normalnych kontenerów na odpady, tyle że za każdym razem na innej ulicy.


Latarnia Morska 1 (5) 2007

 


BEBOK

Słońce wschodziło nad Kołobrzegiem, zalewając różowo-złocistym światłem czerwone dachy, skwery i ulice miasta. Północny wiatr niósł zapach morza, a z pobliskich krzewów przez uchylone okno Pana Piurko dochodziły radosne trele ptactwa. Buka poruszyła się nerwowo i leniwie otworzyła oczy. Tuż obok spał z rozdziawionymi ustami jej pan. Pies, obejrzawszy kiepskie uzębienie właściciela, ciepłym ozorem umyła mu twarz. Pan Piurko przeciągnął się i uśmiechnął.
- Piękny poranek. W taki dzień aż się żyć chce. Nie, Buka?
Spojrzał w bursztynowe oczy suki. Patrzyli na siebie jakiś czas, po czym wyszeptał jedno magiczne słowo, tak oczekiwane przez psa każdego ranka:
- Śniadanie!
Energicznie odrzucił kołdrę, lecz Buka była szybsza. Już czekała przy misce w kuchni.
Pan Piurko otworzył lodówkę, z rozterką wgapiając się w samotne jajko.
- Hmm! Nie będzie zbyt obficie - mruknął - ale w końcu mamy dziś piątek.
Wbił jajko na rozgrzaną patelnię. Śniadanie, acz skromne, było wyśmienite. Zjadł jajecznicę, a Buka skorupki. Wapna nigdy za wiele.
Posiłek i piękna pogoda za oknem wprawiły go w doskonały humor. Po śniadaniu padło drugie magiczne dla Buki słowo:
- Spacer!
Trzask drzwi i wesołe ujadanie psa oznajmiły lokatorom, że Pan Piurko z Buką wybierają się na spacer. Tym razem na spacer dłuższy, bo aż za miasto. Wabiła ich przyroda oraz krzepiąca świeżość poranka.
Dreptali niespiesznie w stronę Budzistowa, ku małemu gotyckiemu kościółkowi, od czasu do czasu przystając. Na koniec znaleźli doskonałe miejsce dłuższego postoju: malutki placyk z sześcioma kamiennymi ławeczkami na jego obwodzie. Pobliskie kasztany dawały schronienie przed powoli rosnącym upałem. Pan Piurko uwolnił ze sznurka Bukę, która natychmiast pognała w zarośla, a sam usiadł na ocienionej ławeczce.
Właśnie rozglądał się ciekawie dookoła, wsłuchany w śpiew, gdy wzrok jego przykuł jakiś błysk, czy też odbicie promienia słonecznego. Coś zajaśniało i zgasło w korze jednego z kasztanowców. Zaintrygowany podszedł do drzewa. W szparze, pod korą, tkwił kawałek metalu. Ostrożnie odłupał kawałek kory i jeszcze jeden, i jeszcze... W miarę odzierania kasztanowca z naturalnego przyodziewku zdumienie Pana Piurko rosło. Później nie zwracał już nawet uwagi na kaleczone palce. Gdy ostatni kawałek kory został usunięty, znalezisko z metalicznym brzękiem upadło na wybrukowany placyk.
Był to wspaniały, długi, błyszczący miecz.
- O! Jaki piękny! - zachwycił się, podnosząc go i ścinając nim najbliższą gałąź. - I do tego ostry.
„Musiał kiedyś do kogoś należeć. Tylko do kogo? - zastanawiał się. - Za nowy, żeby był stary. A jeżeli nie jest stary, to dlaczego taki nowy?”
Nie wiadomo skąd i kiedy pojawiła się Buka.
- Jak myślisz piesku, może jest zaczarowany? Może posiada magiczną moc. Ale jak to sprawdzić? – zastanawiał się na głos.
- Bardzo łatwo. Powiedz mu, by przed moim pyskiem pojawiła się micha wieprzowych nóżek z marchewką i groszkiem - zaszczekała Buka.
Pan Piurko usłyszał tylko „Hau, hau!” i od razu zinterpretował to po swojemu.
- Tak, tak, w tym „coś” jest. W każdym razie nie znajduje się takiej broni przypadkiem.
- Och! - sapnęła Buka – gdyby był tu Ihahaus, to mogłabym mu powiedzieć, co o tym myślę. A tak ja o wozie, on o kozie.
- Widzę, że myślisz to samo, co ja – rozpalał się dalej Pan Piurko. - Masz tu dopiero ściętą gałązkę. Jest młoda i soczysta. A może ci ją rzucę.
Wbił miecz w ziemię i cisnął gałęzią przed siebie. Ta przeleciała nad placykiem, by wpaść w krzaki za jedną z ławek. Uszu Pana Piurko dobiegł ryk gniewu:
- O kuźwa! Zabiję drania!
Z krzaków wytoczył się jegomość wielkością podobny do starej szafy Malwiny. Z tym, że on nie był stary. Wręcz przeciwnie. I spodnie miał spuszczone do kostek.
- Najmocniej przepraszam - przymilnie odezwał się Pan Piurko. - Nie chciałem psuć panu... przyjemności.
- Nogi z dupy powyrywam tobie i twojemu zwierzakowi! - ryczał osiłek, śpiesznie podciągając spodnie.
- Kompletnie za grosz kultury - dodała wyłaniająca się z tych samych krzaków kobieta, poprawiając rajstopy i minispódniczkę.
Pan Piurko stał zakłopotany. Buka za to z zimną krwią obwąchiwała nieznajomego. Tymczasem rozwścieczony osiłek, doprowadziwszy się do porządku, ruszył z zaciśniętymi pięściami.
- Ani kroku! Boo... - Pan Piurko ostrzegawczo uniósł miecz.
- Ten rożen to sobie możesz wiesz, gdzie wsadzić - wycedził napierający.
Przypuszczalnie sytuacja skończyłaby się naprawdę źle, gdyby nie Buka, która poczęła ostro obszczekiwać kobietę. Nie tylko szczekała, ale i pozorowała skakanie na nią.
Zdezorientowany osiłek stanął w pół drogi, niepewnie spoglądając to na śmiesznego człowieka z mieczem, to na kobietę, to na psa.
- Zabierz pan bydlę! Co to w ogóle jest? To nie może być pies. A jeżeli zrobi krzywdę mojej dziewczynie... - znacząco obniżył głos.
- W porządku, spokojnie. Zaraz psa odwołam.
- To pies!?
- Jak najbardziej. I do tego sunia - z dumą oznajmił Pan Piurko. - Buka! Do nogi! Jeszcze raz pana przepraszam za ten patyk.
- No, tego... - spuścił z tonu udobruchany mężczyzna, popychając kobietę z powrotem w krzaki.
Kobieta trochę się opierała, ale tylko do czasu, gdy jej wielbiciel ostro klepnął ją w tyłek. Na odchodnym jeszcze odwrócił się, puścił oko i wykonał znaczący gest palcem.
Całe to zdarzenie wytrąciło Pana Piurko z równowagi. Przeszła mu ochota na dalszy spacer.
- Buka! Do domu!
Pies nie był zachwycony decyzją swego pana. Do Kołobrzegu wracali w milczeniu. Pojawiało się coraz więcej czarnych chmur. Powietrze przesycał zapach burzy. Ptaki ucichły, szukając schronienia wśród konarów drzew. Przyśpieszyli kroku.
- Już niedaleko piesku. Jeszcze pagórek i zobaczymy dachy miasta.
Jakież było ich zdumienie, kiedy zza pagórka wyłoniła się palisada i most zwodzony. Za drewnianą palisadą sterczały dwie wieżyczki wartownicze.
- Buka, albo to czary, albo kręcą film historyczny. Dalej piesku, idziemy!
Zeszli z pagórka w stronę otwartej na oścież bramy. Im bliżej byli, tym wyraźniejszy stawał się gwar i krzyk ptactwa domowego.
- Co tu tak pusto, gdzie samochody?- zastanawiał się Pan Piurko.
Przeszli zwodzonym mostem i dopiero przetarł oczy ze zdumienia. Do wewnętrznej palisady stały przytulone trzy chaty, dwór, obora i stajnia. Podwórze wokół studni z poidłem dla zwierząt zasłane było zbutwiałą słomą i odchodami.
- Co za gnój! I tu film kręcą?! Współczuję - pokręcił głową.
Z najbliższej chaty dobiegło gdakanie i wzburzony kobiecy głos. Przez okno jak z procy wystrzelił barwny kogut. Po chwili drzwi otworzyły się z impetem i wypadła z nich starsza kobieta, nienawistnie obserwująca biegającego uciekiniera. Niewiasta, oblizawszy usta, trzema susami pokonała dystans dzielący ją od ptaka, by po imponującym skoku przykryć zdobycz własnym ciałem. Wreszcie obróciła się na plecy, triumfalnie wyciągając przed siebie kogucie pióro.
Pan Piurko raz jeszcze przetarł oczy i ryknął, co sił w płucach:
- Malwina!!!
Kobieta szybko podniosła się z ziemi.
- Och! Wielmożny pan nałeszcie włócił!
- A niby skąd to miałem wrócić?
- Jakże skąd? Z obcych kłain. I stłój na waści cudzoziemski.
- Widzę, że przez ten film całkiem Malwinie odbiło.
- Przepłaszam wielmożnego pana, a co to ten film?
- Tu już Malwina w kulki ze mną gra - obruszył się.
- W kulki? O! W kulki to bym nie śmiała. Stała już jestem. Niech młodzi głają. Z tego są dzieci.
- Buka, albo ja oszalałem, albo świat, a Malwina razem z nim. Prowadź do reżysera! - rozkazał złowrogim tonem, zaciskając palce na rękojeści miecza.
Kobiecina z patrzyła na niego z przerażeniem. Broda zaczęła jej się trząść.
- Bałłdzoo pszepłaaszam, a kto zaacz ten łeżyseł?
- Jakże to? Gość od filmu - Pan Piurko podniósł głos, ale spojrzawszy na staruszkę machnął ręką.
Malwina nie była już Malwiną, lecz liściem osiki. Buka patrzyła na niego z wyrzutem.
- No, już dobrze. Malwina się uspokoi. Ja będę Malwinę teraz wypytywał, a Malwina spróbuje sensownie odpowiadać. Po kolei. Zgoda?
- Dobsze, panie - przytaknęła gorliwie i wytarła oczy skrajem fartucha.
- Co Malwina tu robi?
- Co łobię? Ano spszątam, gotuję dla pana i łyceszy. Doglądam bydlęta i dłób. Jak żył pański ojciec, to i w kulki z nim głałam.
- Pleciesz! Rozum ci odjęło. Oboje mieszkamy w Kołobrzegu.
- W Kołobszegu? Nie! - zaprzeczyła. - Ja ułodzona tu i mieszkam całe życie tu - jej kościsty palec wskazał ziemię pod stopami - w Balonowie.
Pana Piurko ogarniało rosnące pomieszanie. Tylko Buka zachowała niezmącony spokój, obwąchując zapamiętale nowe obejście.
- Powiedz mi kobieto, co wyprawiałaś z kogutem?
- A pióro łwałam do pańskiego szłomu. Popszednie złamało się w tulei.
- Niby kim to ja jestem w Balonowie?
- Panem.
- Jakim... panem?
- Ajajaj! Ta zagłanica odebłała jaśnie panu pamięć. Panie Piułko, pan jest tu suwełenem. Do pana należą okoliczne ziemie i lasy. Pan wodzi wojów na Beboka.
- Na Beboka?
- Tego też pan nie pamięta. A co w gałści pan dziełży?
- Miecz.
- Tak. Pański miecz, Panie Piułko. Dzięki niemu zwyciężył pan Beboka już pałokłotnie. A jaka była wdzięczność ułatowanych dziewic...
- Dziewic, powiadasz.
- A juści, dziewic. Co pławda, po nocy spędzonej z panem, pszestawały być dziewicami.
- Po jakiej nocy?!
- Nocy zwycięscy. Stałożytny zwyczaj każe, aby zwycięsca, pokonawszy Beboka i wyzwoliwszy z jego łap dziewicę, spędził z nią upojną noc, podczas któłej gła z nią w kulki.
Pan Piurko głośno przełknął ślinę.
- Proszę, proszę, mówcie dalej. A ile to ja tych Beboków zabiłem?
- Jednego.
- Tylko jednego? - wyszeptał rozczarowany.
- Ale za to sześset sześdziesiąt sześ razy!
- I tyle dziewic...
- Tak, pszeszło pszez pańskie łoże - przerwała Malwina, zaraz dodając: - Ten dwół dużo widział tych niewiast.
Pan Piurko omal nie zadławił się własną śliną i pewnie tak by się stało, gdyby nie Malwina. Uratowało go jej zdrowe klepnięcie w plecy.
- Płuca mi kobieto odbijesz! - wystękał zgięty w pół.
- Upszejmie pszepłaszam. Już idę do kuchni.
- Czekaj, czekaj. To ten Bebok jest tylko jeden?
- Tak. Od stuleci nachodzi nasze ziemie.
- Znaczy nieśmiertelny. Jak wygląda?
- Pławdę mówiąc to nikt do końca tego nie wie. Nawet pan, któły tyle razy na niego polował. Bebok lubi mgłę. Najpiełw nadchodzi ona, a potem on. Ci, co na niego polowali mówią, że pszypomina smoka. Lubi tesz się zmieniać na pszykład w ludzi. Co pławda na chwilę, ale to wystałcza, by zmylić pogoń.
- Powiedzcie mi jeszcze, Malwina, a co on robi z tymi dziewicami?
- Bebok jest bałdzo lubieżny. Jego chuć nie zna głanic.
- Hmm - mruknął Pan Piurko i podrapał się po głowie.
Zajęci rozmową nie zauważyli, że od jakiegoś czasu są obserwowani. Przy bramie stało trzech niedomytych pachołków. Pierwsza dostrzegła ich Malwina. Zmarszczyła czoło.
- A co to tak stoicie niecnoty? Pana swojego nie poznajecie? Chyżo tu do nóg pszypaść i obłapiać!
Cała trójka ruszyła biegiem. Jeden z nich pośliznął się na łajnie i runął pozostałym pod nogi. Ci, wywinąwszy kozła, pacnęli w maź podwórza. Na to czekała Buka. Ujadając i groźnie warcząc skakała wokół utytłanych.
- Wstawać gamonie! Buka do nogi!
Pies usłuchał Malwiny i zakończył taniec wokół nieszczęśników. Jego bursztynowe oczy promieniały radością.
Pan Piurko pozwolił łaskawie pachołkom objąć się za kolana i pogłaskać Bukę.
Następnie zwiedził gród - w ramach przypomnienia. Przejrzał kurnik, chlew, izbę czeladną, stajnię i dworek. A stanąwszy przed łożem zasłanym niedźwiedzimi skórami westchnął:
- To ja tu te, no wie Malwina, dziewice...?
- Tak. Tu gła pan z nimi w kulki.
Buka obwąchała posłanie i spojrzała pytająco na swego pana. Ten skinął głową i pies wskoczył na posłanie.
- W takim razie powiedzcie mi, Malwina, kiedy znów idziemy na Beboka?
- Dzisiaj.
- Dzisiaj?!
- Tak. Przybywa Pan Słajdół właz z pachołkami. Będziecie ćwiczyć stszelanie z łuku i szełmiełkę. Potem łuszacie na Beboka. Pan Słajdół jest pańskim oddanym wasalem.
Rozmowę przerwał tętent kopyt na moście i głośne okrzyki.
- Ahoj!!!
- O wilku mowa, Panie Piułko. Pszybył pański wasal.
Wyszli przed dwór powitać przyjezdnych. Goście odziani byli w skórzane kubraki z metalowymi ćwiekami. Ich głowy osłaniały żelazne misiurki z kolczą siatką, opadającą na kark. A każdy z towarzyszących pachołków niósł na plecach kołczan pełen strzał i krzywy tatarski łuk.
Pan Srajdół jako jedyny dzierżył okrągłą tarczę i krótki oszczep. Bogate rzędy zdobiły osły, na których bractwo przybyło do Balonowa.
- Dlaczego osły? A gdzie konie?!- zdumiał się Pan Piurko.
- Znaczy... co? - zająknęła się Malwina.
- No, konie!
- Wielmożny pan wybaczy stałej kobiecie, ale nie łozumiem! U nas jeździ się na osłach.
- I nie widzieliście nigdy konia?
- Jako żywo, nie. A co to za zwieszę?
Pan Piurko zamierzał wytłumaczyć Malwinie różnicę między koniem a osłem, lecz już nadchodził kornie schylony Pan Srajdół.
- Witaj, panie mój - wasal przypadł do kolan suwerena, całując rąbek jego szaty, a ściślej mówiąc spodni.
Łaskawie zezwolił podnieść się mężczyźnie. Spojrzał w jego oblicze i wykrzyknął spłoszony:
- O Boże, szefie, co p a n tu robi?!
Twarz woja stężała.
Pan Piurko miał przed sobą szefa, tylko młodszego, z sumiastym wąsem.
- A gdzie Wiktoria? - zagadnął, aby ukryć zmieszanie.
Pan Srajdół patrzył na swego suwerena, nic nie rozumiejąc.
- Mówże coś człowieku!
- Panie mój, wybacz, ale ta zagranica zmieniła cię niezmiernie i ubiór też jakowyś nietutejszy masz na sobie...
- Kiedy wpadniesz między wrony... - odparł wymijająco Pan Piurko.
Pan Srajdół spochmurniał i - zmieniając temat - rzucił półgębkiem:
- Bebok grasuje po okolicy.
Suweren chwycił woja za ramiona.
- Wybacz stary druhu ustawiczne pytania, których jeszcze wiele zadam, ale musisz wiedzieć, że za granicą, gdziem bywał, powietrze jest tak specyficzne, iż wiele rzeczy ulotniło się z mojej pamięci.
Pan Srajdół z Malwiną wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
- To wszystko wyjaśnia, mój panie. Służę pomocą - skłonił się nisko wasal.
Słońce zalało wewnętrzny dziedziniec. Pan Piurko po rozmowie z przybyłym ruszył do dworu, aby się przebrać. Pachołkowie, otrzymawszy polecenie, wynieśli tymczasem na dziedziniec słomianą tarczę strzelniczą. W oczekiwaniu na suwerena przygotowano też stanowiska strzeleckie.
Pan Piurko zjawił się niebawem, odziany w kubrak z metalowymi płytkami i buty z jeleniej skóry. Na jego głowie lśnił hełm z wielkim nosalem i piórem kogucim zatkniętym w tulei. Kolcza siatka chroniła jego kark i szyję, zsuwając się gwiaździstymi odnogami na pierś. Biegnąca obok Buka z uwielbieniem zaglądała w oczy swego pana.
- Możemy zaczynać - Pan Srajdół podał suwerenowi wspaniale zdobiony łuk.
- Nie śpiesz się tak, waćpan. Musisz zrozumieć, że sporo umiejętności straciłem za granicą.
Zaczął przyglądać się strzałom leżącym na zydlach. Jakież było jego zdziwienie, gdy pośród pęków pierzastych strzał zobaczył dziecinną strzałę z plastiku, z gumową przyssawką miast grota.
- A co to tu robi?!
- Panie, to strzała prehistoryczna, dana naszym ojcom przez bogów, do walki z Bebokiem! - zgorszył się Pan Srajdół.
- To, do walki z Bebokiem? A cóż ona mu uczyni? Chyba tylko rozśmieszy - z kpiną w głosie oświadczył Piurko. - Jak... tego używacie?
- Pierwej nagonka osacza Beboka. Potem wkraczamy do akcji z łucznikami. Potwór będzie chciał się wyrwać z pułapki. Dlatego ważne jest, by pierwsza wypuszczona strzała - tu Pan Srajdół wskazał na strzałę z przyssawką - trafiła monstrum w czoło, co spowoduje, że gadzina stanie w miejscu, próbując odkleić przyssawkę. Wypuści z łap dziewicę i rycząc chwiać się będzie na boki. Odciągamy dziewczynę i oczyszczamy pole reszcie łuczników. Wypuszczone przez nich bełty uczynią z maszkary jeża. Wtedy ja zajdę gadzinę od tyłu i utopię oszczep w jego grzbiecie. Bebok wygnie się, a pan tym oto mieczem obetnie mu kulki. Pozbawiona kulek gadzina wyda potworny ryk i zamieni się w mgłę, którą wiatr rozgoni. W ten oto sposób pozbędziemy się Beboka i uratujemy kolejną dziewicę.
Skończywszy długi wywód Pan Srajdół odsapnął i podkręcił wąsa.
- Nie rozumiem jednego. Czemu od razu nie szyć w potwora ostrymi strzałami? - zdziwił się suweren. - To by chyba uprościło sprawę.
- Nigdy! Raniony ostrym grotem Bebok niechybnie rozszarpałby dziewicę.
- Och! - westchnął Pan Piurko. - Masz absolutną rację. A chociaż urodziwe te nasze dziewice?
- Czysty miód. Długonogie, cycate, o krągłych ramionach i jędrnych pośladkach. Najśliczniejsze w okolicy.
Zaczęto szyć do tarczy z łuków. Pierwszą strzałę wypuścił Pan Piurko, trafiając w palisadę obok celu. Drugą wypuścił Pan Srajdół. Utkwiła w samym środku okręgu.
- Mój łuk jest chyba zepsuty - skrzywił się Pan Piurko.
Wasal wziął do ręki felerną broń. Oglądał łuk pod światło, uginał o ziemię i wsłuchiwał się w dźwięk cięciwy. Wreszcie oddał suwerenowi.
- Łuk jest dobry, panie. Wykonany z najlepszego cisu w okolicy. Może strzała była spaczona.
- Hej! Wy tam! - krzyknął do pachołków. - Wyciągnąć bełt jaśnie oświeconego, pana naszego, suwerena. A migiem!
Kilku młodzieńców o płowych włosach jednocześnie skoczyło w stronę palisady.
W tym czasie Pan Piurko nałożył kolejną strzałę. Odwiódł cięciwę do brody i puścił. Podobnie jak uprzednio grot trafił obok tarczy. Tyle, że tym razem w giermka. Ten, rozłożywszy ramiona, upadł. Ciałem jego wstrząsały drgawki, a stopy ryły poszycie. Pan Piurko był w szoku, widząc uchodzące z ciała życie i... powietrze. Właśnie powietrze.
Było go coraz mniej i mniej, aż na ziemi została sama skóra i przyodziewek.
- Ja nie chciałem. Ona sama tak wyleciała - bronił się Pan Piurko. - Naprawdę nie wiem, jak to się stało.
Mężczyźni w milczeniu otoczyli doczesne szczątki pachołka. Pan Srajdół zdjął misiurkę i podrapał się w głowę.
- No i o jednego pachołka na Beboka mniej...
Buka z wyrzutem spojrzała w oczy swemu panu. Identyczne spojrzenia zobaczył Pan Piurko w oczach pozostałych mężczyzn.
- Co gały wybałuszacie! - wrzasnął gromko Pan Srajdół - Mógł zginąć rozszarpany przez Beboka, a tak poniósł śmierć z ręki jaśnie oświeconego suwerena. Sami wiecie, że narodzi się powtórnie, kiedy pęknie stary balon-świat i nastanie nowy. Pan nasz dysponuje waszym zafajdanym życiem i waszymi żołądkami, które wciąż zapełnia strawą i winem.
Wznowiono ćwiczenia strzeleckie. Pan Piurko, klepnąwszy wasala w plecy, wyjął zza jego pasa myśliwski nóż. Pan Srajdół spojrzał pytająco.
- Chwilowo pożyczam - stwierdził, gwiżdżąc na psa.
Przyszło mu coś do głowy. Oddaliwszy się z Buką począł zapamiętale strugać grubszy patyk.
- Kontynuujcie ćwiczenia! - rozkazał na odchodnym.
Przez dalsze pół godziny słychać było tylko furkot cięciw i świst strzał. Jęk palisady rażonej uderzeniami grotów źle wróżył Bebokowi.
- Buka, co ty na to? - Pan Piurko pokazał psu przedmiot w kształcie grzybka. - Strugając go wciąż miałem przed oczami korek od szampana.
Suka, spojrzawszy na dzieło, zamaszyście się oblizała.
- Widzę, że nie zapomniałaś cudownego sylwestra, gdyśmy oblewali ruskim szampanem podwyżkę emerytury Malwiny. Cudownie smakował. Ach, te bąbelki - westchnął na wspomnienie.
Wrócili do łuczników. Na zydlu zostały dwie strzały.
Pan Srajdół posłał w tarczę jedną z nich. Ta, zawodząc w powietrzu, utkwiła w środku pola, obok sióstr.
- Podejdź tu! - nakazał Pan Piurko pierwszemu z brzegu pachołkowi.
Gdy ten się zbliżył, pokazał mu wystrugany grzybek.
- Masz to sobie wsadzić tam, gdzie słońce nie dochodzi.
Chłopię jęknęło, rzucając rozpaczliwe spojrzenie na Pana Srajdoła.
- Czyń, co pryncypał rozkazał.
Pachołek z ociąganiem zdjął hajdawery i umieścił ów przedmiot tam, gdzie mu kazano.
Suweren napiął cięciwę z ostatnią strzałą i wycedził do nieszczęśnika:
- Pod tarczę, migiem!
Trzęsący się ze strachu chłopiec pognał ku palisadzie. Tymczasem Pan Piurko długo mierzył. Spocił się i ręce zaczęły mu drżeć. Raz widział tarczę, a raz pachołka. Pan Srajdół z niedowierzaniem przyglądał się wysiłkowi suwerena. W końcu nie wytrzymał napięcia.
- Strzelaj Panie!
Zmęczone wysiłkiem mięśnie Pana Piurko też nie wytrzymały i strzała o metalowym grocie wypsnęła się z wilgotnych palców. Rozszczepiła strzałę Pana Srajdoła i - uderzywszy w jej metalowy grot - rykoszetem ugodziła stojącego pachołka. Temu oczy wyszły z orbit, nadął się i trzasnął z hukiem, niczym balon.
- Cholera, co się dzieje?! - zawołał suweren. - Czemu on pękł?!
- To już drugi - wyszeptał do siebie Pan Srajdół.
- Drugi, nie drugi, ale on pękł, jak dętka, a z tego pierwszego powietrze uszło też. Czy ktoś mi powie, co jest grane?! - suweren nie ukrywał irytacji.
- Panie, jesteś w Balonowie. A Balonowo jest w Balonolandii.
- Balona ze mnie robicie, czy co?
- Balon, to nasz bóg. A tyś pierwszym po bogu - jak spod ziemi wyrosła Malwina.
Raptem zrobił się rejwach przy wjazdowej bramie. Oczy wszystkich spoczęły na klęczącej tam postaci. Była niewiarygodnie umorusana i ledwo dająca się odróżnić od Buki siedzącej nieraz na zadzie z przednimi łapami w górze.
- To chłop z naszej nagonki - wyjaśnił Pan Srajdół, podchodząc do klęczącego.
Chwilę z nim rozmawiał, po czym odprawił niecierpliwie. A zwróciwszy się w stronę suwerena i pozostałych mężów rzekł z powagą:
- Zaczęło się. Bebok ciągnie do brodu i niechybnie będzie przeprawiał się z dziewicą.
- Panowie, na koń! - z entuzjazmem zawołał Pan Piurko.
- Na... co? - odezwał się chór zdumionych głosów.
- Prawda - nieco stropiony suweren natychmiast poprawił komendę: - Panowie, na osły!
Wkrótce tętent kopyt na moście, ryk osłów oraz okrzyki zbrojnych mężów świadczyły o tym, że polowanie na Beboka właśnie się zaczęło.
Stara Malwina załzawionymi oczami odprowadzała niknących w kurzawie wojów i radośnie ujadającą Bukę. Kobieta, ująwszy rąbek fartucha, wytarła łzy i - nakreśliwszy w powietrzu znak koła - wyszeptała łamiącym się głosem:
- Niech Wielki Balon będzie z wami.
Powietrze wśród wysokich trzcin i wodnych pałek było stęchłe i nieruchome. Pan Piurko z Panem Srajdołem poruszali się szybko, lecz cicho, to na czworakach, to pochyleni, to prostując się co jakiś czas i nasłuchując odgłosów.
Suweren niósł miecz i oszczep Pana Srajdoła. Sam wasal natomiast dzierżył w ręku łuk, na cięciwę którego założona była strzała z przyssawką. Półmrok panujący wśród wysokich traw rozpraszały ostatnie promienie zachodzącego słońca. Kierowani hałasami nagonki szli przez bagna, między zwalonymi pniami drzew, bądź brzegiem rzeki. Czasami docierał do nich gwałtowniejszy ryk umykającego potwora i pisk przerażonej dziewicy. Pan Piurko miał w żyłach tyle adrenaliny, że wydawało mu się, iż pęknie z jej nadmiaru.
Nagle usłyszał coś, co go zmroziło. Przystanął. Pan Srajdół zatrzymał się również, nie wiedząc, co robić.
Suweren przytknął palec do ust i wyjrzał z szuwar. Tuż nad rzeką zobaczył niewielką polankę, a na niej słonia. Najzwyklejszego pod słońcem słonia, siorbiącego wodę. Woda wymieszana z rzecznym mułem musiała być pyszna, bo pochylonemu zwierzęciu ogon sterczał w górę, niczym duży szpikulec. Szczęka opadła. Gestem przywołał Srajdoła.
Ten rozpromieniał. Ujął Pan Piurko pod łokieć i pchnął do przodu.
Wyszli na polanę.
- Boski słoń – stwierdził Pan Srajdół.
Suweren nieufnie potarł czoło.
- Skąd tu słoń?
- Ojciec opowiadał mi, że pewnego słonecznego dnia spadł z nieba - wyjaśnił wasal. - W samiuteńki środek wioski. Z dwóch chałup zostały drzazgi. Ale od tego czasu, kto zobaczy i dotknie Feliksa, temu sprzyja szczęście. Mieć w okolicy słonia, to mieć fart na wyciągnięcie ręki.
- Hej! Feliks! - Pan Srajdół podszedł do słonia i klepnął go w coś między nogami, co było nie cieńsze, choć krótsze od trąby.
Słoń przestał pić i leniwie odwrócił głowę. Kaprawe oczka zawisły na mężczyznach.
- A, to ty Srajdół – odezwał się.
- Słoń, który mówi - wymamrotał Pan Piurko. - Obłęd! Czysty obłęd! I, co gorsza, cała sytuacja wygląda na rzeczywistą.
- Cześć Feliks! - na polanę wbiegła Buka.
- Witaj Buniu. Miło znów cię ujrzeć. Widok twój to dla mnie niewyczerpane źródło przyjemności.
- Ach, Feliksie! Ty, jak zwykle szarmancki.
- Uwielbiam takie miłe sunie.
- Wiem! Ty jesteś Ihahaus. Mistrz zamienił cię w słonia! - krzyknął triumfalnie Pan Piurko.
- Co on bredzi? - zdumiał się Feliks. - Naprawdę poznaliście Ihahausa i Mistrza?
- Tak, Feliksie - zamerdała ogonem Buka. - Wspaniali faceci. Ten Ihahaus, cóż za piękny centaur. Mistrz mniej mi się podobał, ale ogólnie jest cool.
- Bardzo za nimi tęsknię - przyznał słoń, pociągając trąbą.
- Nie martw się. Wrócimy do Kołobrzegu i przy najbliższym spotkaniu powiem im, gdzie jesteś - pocieszyła go suka.
- Przepraszam, ale muszę przerwać pogawędkę - wtrącił Pan Srajdół. – Feliksie, widziałeś Beboka?
- Lada czas tędy będzie ciągnął się przez bród.
- Jasnowidz jesteś, czy co? - z niedowierzaniem zapytał się Piurko.
- Feliks ma dar proroczy tak wielki, jak pan do popełniania głupot - odpowiedziała za słonia Buka.
- Nie traćmy czasu. Ukryjmy się i przygotujmy zasadzkę! - zaproponował wasal.
- Wy w krzaki, a my pójdziemy z Buką na spacer - Feliks ruchem trąby zachęcił psa.
Mężczyźni ukryli się w najbliższych zaroślach. Zapadła pełna napięcia cisza. Sami niewidoczni, mieli przed sobą na widoku sporą część polany i rzeki. Czas wlókł się w nieskończoność.
Pan Srajdół ostrożnie wychylił się z gęstwiny. Nikogo nie było na polanie. Tylko ostatnie promienie zachodzącego słońca czule czepiały się koron drzew. U końca brzozowego zagajnika zalegał już mrok. Minął właśnie zmurszały pień, gdy z oddali zaczął docierać coraz głośniejszy chrzęst łamanych gałęzi.
- Nadchodzi - oznajmił wasal, ostrożnie wycofując się z polany w krzaki.
Z zagajnika na polanę wypełzła mgła i owinięte w nią monstrum. Pan Piurko przyglądał się potworowi z zainteresowaniem.
- Ni to smok, ni to żaba - skonstatował bez przekonania.
Bebok jakby coś przeczuwał. Długo penetrował gadzim wzrokiem krzewy i drzewa na drugim końcu łączki. Spod jego pachy zwisała zemdlona dziewica. Wreszcie ruszył w stronę brodu. Pan Srajdół powoli napiął łuk i wymierzył. Bebok zatrzymał się ponownie, z wahaniem spoglądając w stronę kryjówki wojów. Świst strzały przeszył powietrze.
Głośne „pac” oznajmiło, że przyssawka przywarła do czoła gadziny.
- Wiedziałem!! - zawył Bebok, upuszczając dziewicę.
Na widok długonogiego ciała dziewczęcia o jędrnych piersiach Pan Piurko nerwowo przełknął ślinę.
Tymczasem Bebok miotał się, próbując oderwać przyssawkę. Pan Srajdół założył koleiną strzałę - teraz o grocie stalowym - i posłał ją potworowi. Ten, ugodzony powtórnie, ryknął rozwścieczony, nie wiedząc której strzały pozbyć się najpierw.
- Panie! Odciągnij dziewczynę! - krzyknął podekscytowany wasal.
Suwerenowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Paroma susami znalazł się przy dziewicy, spojrzał w jej lico i zdębiał.
- Wiktoria! - zawołał zdumiony.
Wbił miecz w ziemię i pochylił się nad zemdloną. Miała dobrotliwą twarz i piękne, gęste włosy. Szczerze jej współczuł.
Dziewczyna poruszyła się niezdarnie, z dużym wysiłkiem. W końcu tworzyła oczy. Pan Piurko wysłał jej spojrzenie pełne miłości.
- To ty, kochanieńki? - wyszeptała czule.
Pod Panem Piurko ugięły się nogi.
- Oczywiście, to ja - wymamrotał.
- Eeee tam... To nie ty.
- Ależ tak, to ja, najdroższa! – zapewniał ją.
Dziewica otaksowała go wnikliwie.
- Jak to możliwe? Dlaczego ty jeszcze żyjesz?
I nagle, nim zdążył zareagować, uderzyła go kolanem w krocze. Zawył z bólu.
Sina stal błysnęła w jej dłoni. Twarz, dotąd tak ujmująca, zmarszczyła się i przybrała oblicze starej Malwiny. Sarnie oczy zwęziły się do wielkości szparek, nienawistnie utkwionych w wybawicielu. Sztylet, już wędrujący w stronę jego piersi, w ostatniej chwili został przyhamowany przedramieniem Pana Piurko, który - obróciwszy się na bok - mocno uderzył atakującą. Ta, tracąc sztylet, z furią rzuciła się mu do gardła.
- Malwina, za co!? - wychrypiał, osłaniając twarz i pierś zgiętymi łokciami.
- Za kulki twego ojca, za skąpstwo, za pożądanie Wiktorii! - wysyczała mu wprost do ucha.
Wtem zdał sobie sprawę, że jest znacznie młodsza i silniejsza, niż przepuszczał. A być może jest jeszcze bardziej bestią, niż kobietą. „Bebok przy niej to pestka - pomyślał. - Na głowę upadłem, chcąc mu wyrwać taką zdobycz!”
Na chwilę otrzeźwił go ból oczodołów. Wiedźma dźgnęła go palcem w oko. Przez zakrwawioną powiekę dostrzegł kolejny błysk stali.
- Boże, znowu - jęknął i odchylił głowę.
Ostrze świsnęło milimetr od skroni. Chwycił ją za nadgarstek tak mocno, że ostrze znieruchomiało i wypadło z pomarszczonej dłoni.
Odparował atak, lecz tylko na chwilę. Oboje zerwali się na nogi. Wówczas przypomniał sobie kolegę z podwórka, który uczył go podstaw judo. Machinalnie wykonał zapamiętane podcięcie. Kobieta upadając pociągnęła go za sobą. Wiła się pod nim i rzucała, a on mimo to tkwił na niej, jak na puchowym posłaniu.
„Dlaczego jest tak miękka?”- przemknęła mu myśl. Ponownie spojrzał jej w twarz. Tym razem lico kobiety było gładkie. Po zmarszczkach nie został nawet ślad. Na Pana Piórko znowu patrzyły wielkie, wilgotne oczy Wiktorii.
Czuł wzbierające podniecenie. Rozluźnił uścisk. Atakująca, podkurczywszy kolana, wyrzuciła go w górę z siłą katapulty i nim się połapał, chlupnął do rzeki. Lodowata woda zalała mu usta, wdzierając się do płuc.
Przerażony otworzył oczy. To, co zobaczył sprawiło że resztki włosów stanęły mu dęba na głowie. Nad nim stała pochylona z wiadrem stara, poczciwa Malwina.
- Ależ pan popił wczołaj, Panie Piułko. Gnijesz pan w tych betach całe pszedpołudnie. Czas Bukę wypłowadzić sikać i na spaceł pies też by poszed.
Kobieta odstawiła wiadro i wyszła z mieszkania, trzaskając drzwiami. Pan Piurko dobrą chwilę dochodził do siebie. Spojrzał przez okno.
Słońce świeciło nad Kołobrzegiem zalewając złocistym światłem czerwone dachy miasta, skwery i ulice. Północny wiatr niósł zapach morza, a z pobliskich krzewów dochodziły radosne trele ptaków.
Spojrzał na Bukę. Pies odwzajemnił mu się pełnym ciepła spojrzeniem.
- Co piesku, idziemy? – stwierdził raczej, niż zapytał, przeciągając się w mokrej pościeli.
Suka zamerdała radośnie ogonem. Decyzja została podjęta.
Gdy wreszcie wstał i jako tako doprowadził się do porządku, Buka szczeknęła dwa razy, następnie podbiegła do szafy.
- Naprawdę myślisz, że będzie padać? Bierzemy parasol? – spytał z uśmiechem, idąc za nią. – A może...
Otworzył szafę i zdumiony urwał w pół zdania.
Tam, gdzie kiedyś znajdował się jego sfatygowany parasol, tkwił piękny, długi i lśniący miecz.


Latarnia Morska 2 (6) 2007

 

 

AUDIO-JELEŃ

Dzień był piękny. Życiodajne Słońce wisiało nad Ziemią, lśniąc niczym rozpalona gorączką łysina chorego na malarię. Upał był nie do zniesienia, a Pan Piurko bliski obłędu z tego powodu. Pocił się przy tym tak straszliwie, że nawet Buka nie chciała do niego podejść. Na dodatek skończył mu się dezodorant, a do najbliższego kiosku było zbyt daleko. Chwytał się więc wszelkich sposobów, by ulżyć swoim cierpieniom. Nie pomagał jednak zimny prysznic, owijanie ciała mokrym prześcieradłem, ani żadne inne sztuczki mogące złagodzić żar lejący się z nieba. Gorączka wypełniała i najdrobniejsze zakątki miasta, no, może z wyjątkiem podziemnych systemów kanalizacyjnych, ale tam akurat nikt ochłody nie szukał.
Pan Piurko zebrał się jednak jakoś w sobie i postanowił nie dać się zwariować. W przypływie desperacji wyciągnął z łazienki miednicę, w której zazwyczaj robił pranie, wlał odrobinę zimnej wody, rozebrał się do naga i usiadł w niej.
Teraz był już spokojniejszy i znacznie mniej niezadowolony z życia, niż przed chwilą. Chłód wody w misce przyjemnie pieścił zanurzone części ciała. Doznania były tak miłe, że rozluźniony Pan Piurko po prostu zasnął.
Śniło mu się, że jest wielkim podróżnikiem i przemierza świat, a wyniki jego odkryć zamieniają się w podręcznikową wiedzę. Akurat zbliżał się do wioski Eskimosów, kiedy nagle, nie wiadomo skąd, wyskoczyła sfora psów husky. Pan Piurko próbował uciekać, ale raz po raz któryś go dopadał i zdzierał kawałek ubrania. Podczas długiej gonitwy psy zdążyły rozebrać Pan Piurko do naga. Nagiemu biegło się znacznie wygodniej. Psy były jednak tuż tuż. Spoglądając za siebie potknął się, zjechał na plecach z pagórka i wylądował w przerębli, zatykając ją sobą, a raczej tą częścią swego ciała, którą zwykle umieszcza się na krześle. Z przerażeniem obserwował nadciągające husky, a kiedy jeden z nich chwycił go za duży palec u nogi, krzyknął i... obudził się. Ujadająca Buka biegała dookoła miednicy, w której siedział i od czasu do czasu gryzła duży paluch lewej nogi, dopominając się wieczornego spaceru.
Minęła chwila nim Pan Piurko ostatecznie przekroczył granicę snu i przypomniał sobie, dlaczego siedzi goły w miednicy na środku pokoju. Upał. Upał jednak już ustąpił. A Słońce zaszło chyba dość dawno, skoro od ściemniałego za oknem nieba sączyło się sztuczne światło pobliskiej katedry. Jeden zabłąkany promień omiatał akurat siedzącego w miednicy i Bukę ciągnącą swego pana za palec u nogi. Światło odbite od wody tworzyło ruchomą poświatę, przydając całej sytuacji grozy i tajemniczości. Scena niemalże jak z obrazu Salvadore Dali lub Borisa Vallejo. Brakowało tylko pegazów, lwów, chimer, centaurów, faunów, driad i bachantek, aby Pan Piurko wyglądał niczym Dionizos w kadzi z winem.
Wstał wreszcie i poczłapał do łazienki, aby się wytrzeć. Następnie, pędzony pragnieniem, wychłeptał łapczywie trzy szklanki wody z kranu i dopiero wtedy mógł zadośćuczynić życzeniu psa, czyli wyjść z Buką na wieczorny spacer.
Ledwie jednak wyszli na korytarz, niemal zderzyli się z Malwiną, która krzyknęła przeraźliwie. I dopiero w tym momencie Pan Piurko uświadomił sobie, że wciąż jeszcze jest nagi. Prędko cofnął się do mieszkania i w pośpiechu założył jakieś spodenki oraz koszulę. Nogi jak zwykle wsunął w lekarskie drewniaki i ponownie otworzył drzwi na korytarz. Wstrząśnięta Malwina nadal tkwiła u szczytu schodów.
- Dobry wieczór, Malwina. Co wam? – zagadnął uprzejmie.
- Ja... Panie Piułko... co pan sobie... żeby goły mężczyzna... schodami... do mnie... przodem... tyłem... tak się nie godzi...
- Zwariowałyście, czyście pijana? Jaki goły mężczyzna? Chyba ten upał wam zaszkodził.
Malwina nieco oprzytomniała, słysząc naturalny, prawie beztroski, ton głosu Pana Piurko. „Może to i zwidy, może to z gołąca...” przemknęło jej przez myśl. Szok wywołany przelotnym widokiem nagusa powoli ustępował.
- Oj, Panie Piułko – dodała speszona – gołąc taki dzisiaj, że może i mnie na oczy cosik padło. Ja przepłaszam, Panie Piułko. Stała już jestem...
- Eee tam, zaraz stara – kurtuazyjnie odparł Pan Piurko. - Zmęczenie po prostu i to wszystko. Każdemu się zdarza. Dobranoc.
Zadowolony z takiego obrotu sprawy zbiegł z Buką schodami na ulicę. Z rozrzewnieniem spojrzał na ziejącą w ziemi dziurę, zastępującą niegdysiejszy skwerek. Potem raz jeszcze sprawdził, czy latarnia oświetlająca katedrę nie ujawnia jego wyznań miłosnych drapanych na murze świątyni. Tymczasem Buka zrobiła zrobiła swoje i mogli wracać.
W mieszkaniu Pan Piurko uwolnił Bukę od sznurka i zrzucił z nóg drewniaki. Spojrzał na zegarek. Czas na wiadomości. Włączył telewizor, z zapartym tchem śledząc krwawe i ociekające ludzką nędzą wieści ze świata. Zamierzał wyłączyć aparat z końcem informacji sportowych, ale nie chciało mu się nawet sięgnąć po pilota. Reklamy. Bla Bla. I nagle coś... dają pieniądze, duże pieniądze, a wystarczy tylko odpowiedzieć na dwa pytania i zadzwonić. Numer jakiś dziwny, bo zaczynający się od 0-700 i opłata prawie pięć złotych za minutę, ale te pieniądze... Co tam piątak, co tam pięćdziesiąt nawet, kiedy dają tysiąc razy więcej... Oczy mu rozbłysły. „Dobra – pomyślał – co to za pytania?”. W tym momencie spiker przemówił. Najpierw opowiadał coś o matematyce i astronomii, a na koniec zapytał:
„Czy według ciebie 2 razy 2 to: a) trzy, b) cztery, c) pięć?”
Pan Piurko sięgnął po pudełko zapałek. Wyjął dwie, a potem jeszcze dwie i przeliczył. Cztery. Żadnej wątpliwości. Wynik zapisał na kartce, a tymczasem, po dalszym wprowadzeniu, spiker rzucił drugie pytanie:
„Czy Mikołaj Kopernik był: a) Eskimosem, b) Holendrem, c) Polakiem?”
Tu Pan Piurko zawahał się, wnet sięgając po znalezioną kiedyś na śmietniku encyklopedię z lat sześćdziesiątych, pozbawioną kilku stron początkowych i końcowych. Środek jednak był.
- Kasza... kawa... kibuc... kiszonka... kopa... kopaczka mechaniczna... koparka... koper... Kopernik, Mikołaj... Jest!”
Telewizyjny gadacz obwieścił właśnie wszem i wobec, że losowanie nagród odbędzie się przy okazji najbliższego zaćmienia księżyca, które przypadało kilka dni później. Pan Piurko wziął kartkę ze swoimi notatkami i podszedł do telefonu. Połączenie uzyskał natychmiast. Ale - ku jego zdziwieniu - po drugiej stronie odezwał się automat zgłoszeniowy.
„Witamy. Właśnie dodzwoniłeś się do systemu Audio-Jeleń. Wiemy, że spieszy ci się, aby podać prawidłowe odpowiedzi, ale najpierw posłuchaj pogadanki o szkodliwości palenia tytoniu...”
Potok słów trwał około 5 minut. Na koniec padło pytanie:
„Czy twoim zdaniem palenie tytoniu jest przyczyną raka płuc i chorób serca? Naciśnij jedynkę na tak, albo dwójkę na nie.”
Spocona dłoń Pan Piurko ledwo utrzymywała słuchawkę. Palec ześliznął się z jedynki na dwójkę. Sygnał śmignął gdzieś na drugi koniec świata, a gdy dotarł na miejsce, wróciły słowa:
„Przykro mi, odpowiedź jest błędna. spróbuj jeszcze raz.”
Klik, pii... pii... pii.
Coś przerwało połączenie. Pan Piurko zatrząsł się ze złości i wybrał numer ponownie.
„Witamy. Właśnie dodzwoniłeś się do systemu Audio-Jeleń. Wiemy, że spieszy ci się, aby podać prawidłowe odpowiedzi, ale najpierw posłuchaj pogadanki o szkodliwości palenia tytoniu...”
I cała procedura od początku. Tym razem jednak nacisnął „1” po pierwszym pytaniu.
„Odpowiedź prawidłowa. Zapraszamy do dalszej zabawy. Tu system Audio-Jeleń, Gra o Kasę. Czy znasz odpowiedź na pierwsze pytanie? Czy dwa razy dwa to według ciebie... „
Nacisnął klawisz oznaczony cyfrą 2.
„A teraz drugie pytanie w naszej zabawie Audio-Jeleń, Gra o Kasę. Czy znasz odpowiedź na drugie pytanie? Czy Mikołaj Kopernik był: a) Eskimosem... ”
Nacisnął klawisz oznaczony cyfrą 3.
„Usłyszysz teraz krótki sygnał. Po sygnale podaj głośno i wyraźnie swoje imię, nazwisko, datę urodzenia, miejscowość, z której do nas dzwonisz i numer telefonu. Kiedy skończysz, odłóż słuchawkę.”
Pii...
Tu Pan Piurko, krzycząc co sił w płucach, podał żądane informacje i odłożył słuchawkę. Telewizor brzęczał dalej. Pytania, na które udzielił odpowiedzi, powtórzono jeszcze kilka razy tego wieczoru.
Gdzieś, w bliżej nieokreślonym miejscu, grupka ludzi siedziała wpatrzona z przydechem w wyświetlacz licznika połączeń przychodzących. To organizatorzy Audio-Jelenia, zacierając dłonie, już liczyli swoje zyski. Przypadająca im część opłat za połączenia w pierwszym dniu z powodzeniem wystarczyłaby Panu Piurko na rok bezproblemowego życia. Audio-Myśliwi, polujący na Audio-Jelenia, mieli jednak większe apetyty. Ale Pan Piurko tego nie wiedział. Zmęczony upalnym dniem wyłączył telewizor i - rojąc o zbliżającej się fortunie - poszedł spać.
Nawiedzający go sen był jak zawsze niezwykły, zagmatwany i wielowymiarowy. Pan Piurko rzadko kiedy zapamiętywał widzenia senne w całości, ale nieraz wzdychał z żalem, że na jawie idzie mu znacznie gorzej. Tym razem podświadomość zniosła go z powrotem do szkoły. Wprost na maturę ustną z... właściwie ze wszystkiego. Być może był to efekt artykułu o reformie oświaty i tak zwanym nauczaniu zblokowanym. Czytało tym, czekając w kolejce u fryzjera kilka dni wcześniej.
- Powiedzcie nam, Piurko - zaczął przewodniczący komisji maturalnej – czy gdyby Janko Muzykant żył w naszych czasach, miałby szansę odebrać gruntowne wykształcenie i stać się wybitnym muzykiem, sławiąc imię naszego kraju? Prosimy uzasadnić swoją odpowiedź w oparciu o ostatnie wyniki badań powierzchni Marsa, zmiany klimatyczne na ziemi i ogólną teorię względności w powiązaniu z podstawowymi założeniami ewolucji i postulatami rewolucji francuskiej.
- Nie – stanowczo odpowiedział Pan Piurko. – Najpierw musieliby go wyleczyć, a szpital pewnie nie miałby podpisanej umowy z kasą chorych. Chłopak tak czy inaczej wykorkowałby na gruźlicę, jakkolwiek zgodnie z zasadą nieoznaczoności Heisenberga mógłby pokonać chorobę sam lub z pomocą filipińskich uzdrawiaczy, co w świetle faktu, że nie udało się jeszcze w stu procentach potwierdzić obecności wody na Marsie, oraz wciąż większy jej deficyt na Ziemi, może prowadzić do wniosku, że osobniki dotknięte chorobą płuc mogłyby, w trakcie ewolucji, zrezygnować z nich zupełnie i oddychać za pomocą otwartych kości pneumatycznych czaszki, co miałoby tę przewagę nad oddychaniem tradycyjnym, że szeregowi żołnierze rewolucji francuskiej musieliby obawiać się już tylko syfa, gruźlica by im nie groziła.
- Odpowiedź, hm... Zapytajmy widowni. Ci z państwa, którzy zgadzają się z wypowiedzią proszeni są o przejście na niebieską stronę sali, ci zaś, którzy się z nią nie zgadzają, niech przejdą na stronę żółtą.
Pan Piurko odwrócił się zaskoczony. Sala pełna była ludzi, którzy teraz właśnie wstawali, przechodzili z miejsca na miejsce i siadali znowu. Przewodniczący komisji egzaminacyjnej podszedł z mikrofonem do jednej z osób.
- Pani zmieniła miejsce na niebieskie. Dlaczego?
- Bo siedzący koło mnie facet puszczał wiatry i już nie szło wytrzymać. Poza tym z tego miejsca lepiej widzę męża za kamerą. Józek! Tu jestem! – zawołała kobieta, machając w stronę operatorów.
- Ale, czy zgadza się pani z tym, co powiedział egzaminowany? – nie ustępował przewodniczący.
- Panie - odparła zniecierpliwiona – a co mnie to obchodzi! Ja tu mężowi kanapki przynoszę.
Raptem zrobiło się zamieszanie. Paczkę z kanapkami rzuconą przez kobietę operator co prawda złapał, ale nogi zaplątały mu się w przewody i padając uderzył w kamerę. Ta, zsunięta ze statywu, potrąciła reflektor. Trzasnęło i niebieski płomień zalał podłogę, gdyż operatorowi kamery pękła ukryta za pazuchą ćwiartka spirytusu. Jednocześnie wysiadły bezpieczniki i salę opanowała ciemność, rozświetlana jedynie blaskiem płomieni. Pan Piurko niepewnie podszedł do niebieskiego ognia.
- Jesteś wreszcie. Czekałem. Mam już wszystko, czego potrzebujesz, aby pokonać smoka – odezwał się jakiś głos. – Ale dlaczego przychodzisz nagi?
Pan Piurko spojrzał na siebie, uśmiechnął się bez przekonania i chciał coś powiedzieć, lecz głos nie dopuścił go do słowa.
- Rozumiem, przychodzisz także po zaklętą zbroję. To będzie kosztowało jeszcze jedną sakiewkę złota. Podejdź i wstąp w krąg ognia.
Pan Piurko zrobił kilka kroków do przodu i dostrzegł właściciela głosu. Za ruchliwymi płomieniami stał chudy facet, z orlim nosem i świdrującym spojrzeniem, ubrany w biały chałat oraz śmieszną czapkę zdobną w gwiazdki i księżyce.
- Tak w ogóle coś ty za jeden? – zapytał cudaka.
- Nie drwij, panie, znasz mnie przecież dobrze. To ja, Malwin, twój wierny czarnoksiężnik i astrolog pokorny. Szykuję cię do wielkiej wyprawy na smoka, co krainę naszą rujnuje, a tyś zgodził się bestię pokonać.
Pan Piurko przyjrzał się bliżej dziwacznej postaci, dostrzegając pewne podobieństwo ze starą Malwiną.
- Skoro tak mówisz, może tak jest – stwierdził i poczuł się naprawdę wielki, wspaniały i mężny. – To co jest do zrobienia?
- Ćwok, panie. Zabij ćwoka, a nagroda cię nie minie...
- Zaraz, zaraz - przerwał Pan Piurko. - Chyba smoka, chciałeś powiedzieć?
- Smoka, ty ćwoku, to jest jaśnie panie! - sprostował szybko Malwin, tłumiąc ledwo słyszalny chichot. - Król córkę swoją za żonę odda i tyle złota, ile będzie ważył pobity. Ale moja pomoc niezbędna, więc mam nadzieję, że się nagrodą podzielisz, ze mną, niegodnym – Malwin uśmiechnął się przymilnie.
- Dawaj, co masz dać i nie marudź. Potem pogadamy o forsie.
- Rozkaz, panie.
Tu Malwin zaczął coś mruczeć pod nosem. Płomień zmienił barwę z niebieskiej na żółtą, potem na czerwoną i znowu na niebieską. Pan Piurko poczuł ciężar na głowie i ramionach. Spojrzał w dół. Jego ciało pokrywała rycerska zbroja. Malwin stanął naprzeciwko z lustrem i Pan Piurko ujrzał siebie w hełmie z pióropuszem i w niebieskiej zbroi. U jego boku wisiał ciężki miecz. Wyjął go z pochwy. Stal ostrza zalśniła oślepiającym blaskiem. Pan Piurko podniósł broń do góry i nie zastanawiając się wiele, krzyknął buńczucznie:
- W drogę, na smoka, bij, zabij!
Wtem znikło wszystko. Świat zalewało słoneczne światło. Pan Piurko stał przed smoczą jaskinią, z której dobiegały porykiwania bestii.
- Wyłaź, gadzie – wołał Pan Piurko – stań do walki, paskudo jedna!
I smok wyszedł. Przybyły z przerażeniem stwierdził, że bestia jest ogromna. Kształty smoka coś mu przypominały. Zwłaszcza ogon, długi i łysy jak u szczura, rozwinięte siekacze oraz uszy dość obwisłe. Nie zastanawiając się dłużej Pan Piurko skoczył do przodu i zdecydowanie dźgnął bestię tam, gdzie, jak przypuszczał, mogło być jej serce. Uderzenie było naprawdę mocne. Kiedy dosięgło smoka, ten zmalał niczym balon, z którego wypuszczono powietrze i nie był większy od królika. Skakał teraz i ujadał. Pana Piurko postanowił bestię dobić. Z przerażeniem jednak spostrzegł, że i jego miecz zmalał do rozmiarów zabawki. Smok, czy raczej smoczek teraz, biegał wokół niego, a Pan Piurko raz jeszcze przyjrzał się ostrzu miecza. Widniał tam napis „Dla Audio-Jelenia Roku”, a z drugiej strony „Made in China”. Ze złości kopnął skaczące dookoła niego zwierzę tak mocno, że stworek wyleciał wysoko w niebo. Potem patrzył, jak zwierzę rozdyma się, ulatując coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie z wielkim hukiem pękło pod nieboskłonem i zaczął spadać deszcz banknotów. Wszystkie o nominale dwustu złotych.
- Wiktoria!!! – zawołał uradowany.
Wtedy, nie wiadomo skąd, przyczołgała się obnażona Wiktoria, która - biegając na czworakach tam i z powrotem - przynosiła w zębach rozrzucone banknoty. Pan Piurko aż oczy przetarł z wrażenia i... obudził się, niestety.
- Ale sen – mruknął do siebie. – Ciekawe, co może znaczyć. Audio-Jeleń... No tak! Zwycięstwo, bogactwo, Wiktoria u mych stóp! Wygrana!
Aż dygotał z radości, lecz zaraz też uświadomił sobie, że do losowania pozostawało jeszcze sporo dni. Postanowił pomóc fortunie i zwiększyć swoje szanse. Włączył telewizor, nerwowo oczekując na kolejny konkurs Audio-Jelenia. Na pewno ten matematyczno-astronomiczny nie był jedyny. Nie mylił się. Co prawda jego telewizor odbierał tylko dwa programy telewizji publicznej i jeden komercyjny, ale i one dawały wybrańcom losu niezłe szanse na zrobienie fortuny bez ruszania się z domu. Zabawy nazywały się różnie, a to Audio-Jeleń, a to Tele-Jeleń, albo też Jeleń-Tele, zawsze jednak chodziło o to samo.
Bez opamiętania wykręcał podawane tam numery, wysłuchując różnorakich pogadanek, odpowiadając na trywialne pytania w rodzaju „Jak nazywał się wybitny poeta polski z Czarnolasu, Jan Kochanowski?”, „Które zwierzę domowe poluje, według tradycji, na myszy” i tym podobne.
Tak minęło kilka dni. Nadszedł termin losowania nagród za poprawną odpowiedź w pierwszej zabawie Audio-Jeleń. Pan Piurko z wypiekami na twarzy śledził losowanie.
- Pan Aurelisz Gaciowy – zaanonsował prowadzący program, z trudem powstrzymując się od parsknięcia – z miejscowości Gołodupiec Dolny. – Tu spiker nie wytrzymał i zgiął się w pół. Panem Piurko zatrzęsło ze śmiechu. Potem zawahał się. Skoro wygrał taki gołodupiec, to znaczy, że jego wysiłki poszły na marne. Zdenerwowany dał upust lżąc telewizję. Wyrzucona wiązanka inwektyw była wręcz imponująca. Opanował się wreszcie i już spokojniejszy pomyślał, że przecież odpowiadał na wiele pytań także w innych konkursach, więc może i do niego uśmiechnie się szczęście.
Nie musiał czekać długo. Tydzień po pierwszym losowaniu odbyło się następne. Tym razem nagrody stanowił sprzęt gospodarstwa domowego, a typowano aż pięciu szczęśliwców. Pan Piurko z niedowierzaniem usłyszał wśród nich również swoje nazwisko. Po chwili zadzwonił telefon i telewizyjny spiker prosił go, aby się przedstawił. Okazało się, że został posiadaczem supernowoczesnej lodówki. Wartość nagrody – według tego, co mówił dzwoniący – wynosiła dwa tysiące pięćset złotych. Pan Piurko nie ukrywał wzruszenia.
- Nowa lodówka! – cieszył się. – Nareszcie oddam rzęcha na złom!
Następnego dnia niecierpliwie wyglądał kurierów z nagrodą. Doczekał się jedynie listonosza.
- Dzień dobry. – wylewnie przywitał doręczyciela. – Oglądał pan wczoraj losowanie w Audio-Jeleniu? Wygrałem, panie, lodówkę za dwa i pół patola. Wkrótce przywiozą.
- No, no – pokręcił głową listonosz. – Ale i ja mam tu coś dla pana.
Wręczył adresatowi list z charakterystycznym znaczkiem Telekomunikacji Polskiej.
- To tylko rachunek za telefon – skwitował Pan Piurko. – Dziękuję.
Wszedł do pokoju, usiadł i otworzył kopertę. Szczęściem siedział, bo inaczej przewróciłby się z pewnością widząc kwotę, na jaką opiewał rachunek. Dwa tysiące czterysta pięćdziesiąt złotych! Ledwie o pięćdziesiąt mniej, niż warta była wygrana lodówka. Z niedowierzaniem obracał rachunek w rękach. „Czy to możliwe?” – myślał. Jednak po przeanalizowaniu połączeń z Audio-Jeleniem oraz innymi podobnymi „instytucjami” doszedł do wniosku, iż rzeczywiście mógł tyle „wygadać”.
Kilka dni później z bólem, bo z bólem, ale rachunek zapłacił, a firma spedycyjna przywiozła wygraną lodówkę. „Cholera” – rozmyślał, patrząc na nowy sprzęt – „Wyszło na to, że ja to, nie planując, kupiłem. Trudno, jest jak jest”.
Z lekcji tej Pan Piurko nie wyciągnął jeszcze żadnych wniosków. Dalej więc wydzwonił, odpowiadając na coraz głupsze pytania, z nadzieją na wielką wygraną. Po jakimś czasie w mieszkaniu przybył nowy telewizor z magnetowidem. Rachunek telefoniczny był niestety większy i w ten sposób musiał dopłacić jeszcze do nagrody. Przysyłano mu także mnóstwo nagród pocieszenia w postaci pluszowych zwierzątek i elektrycznych maszynek do zębów, które psuły się po kilkukrotnym użyciu.
Potem przestał wygrywać. Rachunki telefoniczne pochłonęły wszystkie oszczędności. Pan Piurko chodził zły i załamany. Nie bez oporów zrezygnował z Audio-Jelenia. Wiedział, że następnego rachunku nie udźwignie i że na pewno wyłączą mu telefon, naślą komornika, albo zrobią jeszcze coś gorszego. Tylko cud mógł uratować Pana Piurko przed taką przyszłością. I cud się zdarzył.
Oto w jednym z ostatnich konkursów, w którym brał udział, główną nagrodą było trzydzieści tysięcy złotych. W dniu losowania jak zwykle zasiadł przed nowym telewizorem i z wypiekami na twarzy śledził całą procedurę. Losowanie prowadziła młoda spikerka. Z namaszczeniem grzebała w szklanej kuli, w której zgromadzono kartki z danymi dwustu szczęśliwców wytypowanych przez komputer, a potem wyciągnęła z niej pasek papieru i odczytała: „Pan Piurko z Kołobrzegu”. Nie dowierzał, ale w chwilę później zadzwonił telefon i usłyszał głos spikerki, która - przedstawiwszy się - poprosiła o podanie imienia, nazwiska, daty urodzenia oraz miejscowości. Gratulacje dzwoniącej i cała reszta gadania już do niego nie docierały. Automatycznie odłożył słuchawkę. „Trzydzieści kawałków” – myślał intensywnie. „Opłacę telefon, a potem ruszę gdzieś na wycieczkę” – planował dalej.
Odżył i odzyskał pogodę ducha, która nie opuszczała go do chwili odbioru wygranej. Tego też dnia otrzymał kolejny rachunek telefoniczny. Drżącymi rękami rozerwał kopertę i zawył, niczym raniony lew. Wielki szlag trafił jego forsę i wycieczkę. Pan Piurko widział już wiele, ale czegoś takiego w ogóle się nie spodziewał. Odłożył rachunek na bok. Wstał, założył drewniaki i powlókł się do delikatesów po dwie puszki piwa. Wrócił do mieszkania, wyjął szklankę z szafki, usiadł przy stole, otworzył piwo i nalał sobie do pełna.
- No, to za nagrodę – powiedział do siebie, unosząc szklankę z piwem. A spełniwszy toast, raz jeszcze spojrzał na rachunek i kwotę do zapłaty. Dwadzieścia dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt pięć złotych. Za swoją wielką wygraną mógł sobie kupić co najwyżej dwie puszki piwa.
„Audio-Jeleń” – pomyślał Pan Piurko, a potem zaczął się śmiać tak głośno, że aż Buka przybiegła zobaczyć, czy z jej panem wszystko w porządku.
Lecz na tym się nie skończyło. Wkrótce musiał zwrócić wygraną, bo dopatrzono się błędu formalnego w ankiecie. Otóż w niepojęty sposób przy dacie urodzenia znalazł się - miast roku 1958 - rok 1858. Powiadomiono go o tym telefonicznie. Gdy próbował zaprotestować, rozmowę ucięto bezpardonowo:
- Wstyd! Pan powinien już dawno nie żyć.
W piersi Pana Piurko coś zaskowyczało, a może i załkało. Wytarł spoconą dłoń o sierść Buki i wykręcił numer zgłoszeniowy „Adio-Jelenia”, chcąc zgłosić się do działu reklamacji. „Spokojnie, tylko spokojnie’ - powtarzał przez zaciśnięte zęby, coraz mocniej szturchając drewniakiem przestraszonego psa.
Wreszcie odezwał się automat zgłoszeniowy.
„Witamy. Właśnie dodzwoniłeś się do systemu Audio-Jeleń. Wiemy, że spieszy ci się, aby podać prawidłowe odpowiedzi, ale najpierw posłuchaj pouczającej historii próby oszustwa w naszej zabawie, której dopuścił się niejaki Pan P. z Kołobrzegu, usiłujący zafałszowanymi danymi osobistymi wyłudzić od nas trzydzieści tysięcy złotych. Przeciw temu panu wysyłamy pozew do sądu. Niechaj będzie to ostrzeżeniem dla naciągaczy. A jak zaczęła się historia z Panem P.? Całkiem niewinnie. Dzień był piękny... „


Latarnia Morska 3 (7) 2007

 

 

DOWÓZ GRATIS

Pan Piurko, obudziwszy się, ziewnął i popuścił gazy z taką mocą, że zatrzepotało kołdrą. Śpiąca u nóg swego pana Buka uciekła z piskiem. Dwa karaluchy, biegnące do kartonika z resztkami pizzy, zderzyły się ze sobą. Nawet Pan Piurko pozieleniał nieco. Wyskoczył więc energicznie spod kołdry i podbiegł do okna, otwierając je na oścież.
Mewy, przelatujące właśnie obok, zachłysnęły się zaduchem, po czym straciły orientację i runęły na ziemię. Jakoś jednak udało im się pozbierać i - wlokąc opuszczone skrzydła - poczłapały przed siebie, pomiaukując cicho.
Poranny zefir uniósł ów smrodek ze sobą, a gdziekolwiek wplątał się w korony drzew, ich liście żółkły, a ptaki wypadały z gniazd. I to na przestrzeni kilku ładnych kilometrów. Tak specyficzne właściwości miała „atmosfera” mieszkania Pana Piurko.
Niejednokrotnie już miał z tego powodu kłopoty z UOP-em, wywiadem i kontr-wywiadem wojskowym. Posądzano go bowiem o produkcję i przechowywanie broni chemicznej. Ale wystarczyło jedno demonstracyjne puszczenie wiatrów, by nikt nigdy więcej go nie kłopotał. Sam Pan Piurko zresztą nie był świadom czynionych w najbliższym otoczeniu spustoszeń.
Teraz zaś stał przy oknie, sycąc się widokiem zieleni, czerwienią katedry i błękitem nieba. Odetchnął parę razy głęboko, po czym odwrócił się i spojrzał na pokój. Pobojowisko po najstraszniejszej bitwie średniowiecza z pewnością wyglądało lepiej.
Podłoga była zasłana jednorazowymi opakowaniami z chińskiego baru i kartonikami „Pizzeria Ani”. Niektóre zawierały jeszcze resztki. Te starsze pokrywała już szara grzywa pleśni. Uwagę Pana Piurko przykuły dwa karaluchy, dziwnie zniekształcone i jakby sczepione ze sobą.
- Ciekawe – mruknął, zaraz gubiąc insekty z oczu.
Dalej krytycznie lustrował pomieszczenie. Meble. Wspaniałe niegdyś, dawno już utraciły swój pierwotny wygląd. Półki pokrywała tak gruba warstwa kurzu, że nie widać było nawet tytułów ustawionych tam książek. Pożółkły od dymu tytoniowego sufit i lampa z obtłuczonym kloszem dopełniały reszty.
- Przydałaby się kobieca ręka - westchnął. - Malwina już stara i niedowidzi. A może jej się po prostu porządnie sprzątać nie chce? - leniwie snuł dalej rozważania. - Hmm, a co dzieje się w kuchni?
Lecz do kuchni nie dotarł. Bowiem wizja kobiety w domu skierowała jego myśli w inną stronę.
Wiedzieć trzeba, że Pan Piurko był wielbicielem Woody Allena, z którym czasami nawet się utożsamiał. Zaś jego idol zwykł był mawiać, że dzień bez masturbacji, to dzień stracony. Pan Piurko, ściśle przestrzegający tej zasady, oddawał się autoerotycznym praktykom codziennie i z nie słabnącym zapałem. Z wiekiem jednak coraz trudniej było mu osiągnąć zamierzony rezultat w przyzwoitym czasie. Nie pomagały fantazje tyczące Wiktorii, ani sprośne obrazki.
Obrazki i filmy, z których korzystał Pan Piurko, należały do jedynych w swoim rodzaju. Były to bowiem pocztówki, jakie nosili ze sobą żołnierze frontowi podczas pierwszej wojny światowej oraz filmy z dwudziestolecia międzywojennego, kiedy to jeden z przodków Pana Piurko uwiecznił na taśmie miłosne igraszki siostry z mężem w przydomowym ogródku.
Czarno-białe pocztówki przedstawiały damy raczej pulchne, roznegliżowane i ukazujące swe wdzięki w taki sposób, że w istocie niewiele było widać. Filmy zaś były już tak zdarte, że potrzebował wysiłku wyobraźni, aby dociec, co się na nich działo.
Dźwięk dzwonka brutalnie wyrwał go z lirycznej zadumy, ucinając podróż ku samozaspokojeniu. Raz jeszcze spojrzał z rozrzewnieniem na swoje krocze, podciągnął piżamę, założył okulary i poszedł otworzyć. W drzwiach stała Malwina.
- Dobły. Spszątanie dzisia, nie?
- Sprzątanie... sprzątanie... – mruknął Pan Piurko. - Tylko niech się Malwina przyłoży, bo może goście będą.
- A juści – burknęła z przekąsem. – Pan zawsze mówi, a potem i tak nikt nie przyjdzie i cała łobota na nic.
- Już dobrze. Ale niech się przyłoży, to przyniosę z miasta coca-colę.
Na dźwięk słowa „coca-cola” oczy Malwiny zabłysły. Lubiła ten napój najbardziej. Ponieważ jednak litr kosztował tyle, co butelka „Węgrzyna”, rzadko kiedy decydowała się na zakup. Jednak co wino, to wino. Ale dostać coca-colę w prezencie, o, to co innego.
- A dużą? – zagadnęła po kupiecku.
- Największą – przytaknął Pan Piurko – ale mieszkanie ma błyszczeć. Ja się ubiorę i zejdę z Buką po gazetę.
Wszedł do łazienki, puścił wodę i stanął pod prysznicem. Strugi wody delikatnie muskały plecy i ramiona. Nawet szare mydło miało dzisiaj, nie wiedzieć czemu, woń lawendy. Zaczął cicho podśpiewywać sprośne piosenki wojskowe, zapamiętane z czasów służby zasadniczej. Jednakże kiedy z namaszczeniem zaczął obmywać krocze, zmienił nutę i wył, nie zważając na otoczenie, „Odę do radości” z IX symfonii Beethovena.
Później postanowił jeszcze się ogolić. Do golenia służyła mu brzytwa, którą znalazł kiedyś, spacerując plażą. Było to stare i wyszczerbione ostrze, oprawione w tworzywo imitujące kość słoniową.
Po goleniu starannie wytarł twarz, następnie ubrał się w spacerowy strój, spojrzał w lustro i struchlał. Miejscami tępa brzytwa zostawiła na policzkach krwawe wybroczyny. Spłukał twarz raz jeszcze i wytarł znów, na wszelki wypadek nie ryzykując już ponownego oglądania odbicia w lustrze.
Jego zapadniętą klatkę piersiową i wystający brzuch osłaniała niebieska koszulka zdobna w różowe malwy. Czerwone spodenki, o dwa numery za duże, kryły jego nogi aż do kolan.
- Bomba – stwierdził z zadowoleniem i wyszedł z łazienki. W przedpokoju uzupełnił strój drewniakami. - Buka! Idziemy na spacer!
Pies przybiegł posłusznie, merdając szczurzym ogonem.
Pan Piurko ściągnął z wieszaka sznurek i uwiązał go do obroży Buki.
- Wychodzę – oznajmił Malwinie. – Wrócimy za godzinę albo dwie. A Malwina niech naprawdę zadba, bo wstyd w takim brudzie mieszkać.
Wygłosiwszy tę tyradę wyszedł z domu, a raczej został z niego wyciągnięty przez Bukę, która rzuciła się przed siebie na łeb na szyję, skoro tylko otworzył drzwi.
Wyszedłszy z budynku z przyzwyczajenia ruszył ku miejscu, które kiedyś było jego i Buki ulubionym skwerkiem. Dopiero widok ziejącej w ziemi dziury przypomniał, że miejsce to przestało nadawać się do wyprowadzania psa. Szarpnął sznurek z brykającą Buką i podreptał w innym kierunku.
Słońce nie szczędziło promieni, a soczysta zieleń trawników, drzew i żywopłotów pieściła ich oczy. Pan Piurko mógłby czuć się niemalże jak Kant spacerujący po Królewcu, gdyby akurat takie porównanie przyszło mu właśnie do głowy. Ale nie przyszło. Za to on przyszedł, a właściwie doszedł, do parku. Jeszcze kilka kroków i znalazł się przy fontannie. Odwiązał sznur i zezwolił Buce pobiegać samopas. Sam zaś przysiadł na ławce. Rozejrzał się dookoła i ze zdumieniem stwierdził, że te same ławki okupowane są przez tych samych ludzi. Tak jakby czas stanął w miejscu w tym właśnie zakątku wszechświata.
Te same twarze z przekrwionymi oczami i czerwonymi nosami. To samo tanie wino w nieodmiennie takich samych butelkach. Tutejszy folklor i stały element krajobrazu.
Zakończywszy socjologiczne obserwacje Pan Piurko baczniej przyjrzał się najbliższemu otoczeniu. Wzrok jego przykuła wystająca z kosza na śmieci lokalna gazeta. Sięgnął po nią.
- Dzisiejsza – ucieszył się. – Będzie program telewizyjny.
Rozprostował nieco zmiętą płachtę papieru i skoncentrował się na dwóch działach, niezmiennie go interesujące: na nekrologach i ogłoszeniach.
Nekrologi znalazł tylko dwa, uznając tę część gazety za wybitnie nieciekawą. Za to lepiej przedstawiała się rubryka z ogłoszeniami. Po chwili wiedział już, jaki samochód mógłby sobie kupić, gdyby było go na to stać, gdzie wynająć mieszkanie i komu sprzedać stare monety, banknoty i żelazka, gdyby tylko je miał.
Potem uwagę jego przykuło jedno ogłoszenie, które ktoś zakreślił długopisem.
Agencja Towarzyska „KLAUDYNA”
Najpiękniejsze dziewczyny.
Zadzwoń lub przyjdź do nas...
Zamyślił się.
- Agencja towarzyska – wymamrotał po cichu. – Najpiękniejsze dziewczyny... Może gdybym pokazał się gdzieś z taką, Wiktoria zwróciłaby na mnie uwagę – zastanawiał się dalej. – W końcu co szkodzi zadzwonić.
Podjąwszy decyzję złożył gazetę, wstał i przywołał Bukę. Psa jednak wcięło.
- Buka! Buka! Gdzie do diabła jesteś?! – wołał, chodząc alejkami parku. W końcu dostrzegł ją. Akurat ze smakiem pogryzała dorodne liście mlecza.
- Buka! Zostaw to świństwo i chodź natychmiast!
Pies posłusznie, acz niechętnie, podbiegł do swego pana. Pan Piurko uwiązał sznur do obroży.
- Jest gazeta – powiedział. – Wracamy.
Parkowy spokój zakłócony został nagle syreną wozu strażackiego.
- Ciekawe, dokąd tak się spieszą – pomyślał głośno.
Odpowiedź nadeszła, gdy tylko zbliżyli się do domu. To pod nim stał wóz strażacki, a wysuwana drabina wymierzona była w zasnute kłębami dymu okno. Dokładnie w okno j e g o mieszkania.
Zamarł na chwilę.
- Malwina – wymamrotał przerażony, dostrzegając strażaka z aparatem tlenowym na drabinie.
Tymczasem Malwina, nieświadoma zamieszania, dziarsko trzepała wersalkę Pana Piurko i spoczywające na niej ozdobne poduchy. Zarówno tapicerka wersalki, jak i poduchy, zaczynały powoli odzyskiwać swoje jaskrawe niegdyś barwy, co sprzątającą cieszyło. Nucąc pod nosem „Szła dzieweczka...” trzepała wciąż mocniej i mocniej, nie zdając sobie sprawy z tego, że wzbijane przez nią kłęby kurzu przypominały gęsty dym. Ten właśnie widok zaalarmował jednego z sąsiadów, który wezwał straż.
- Dałabym ci chleba z masłem... – ciągnęła fałszując Malwina, kiedy strażak w masce wpadł do mieszkania.
- Jezus Małia! UFO! – wrzasnęła. – Kosmici! Małsjanie! Łatunku!
Wreszcie, jako tako opanowawszy się, wojowniczo uniosła trzepaczkę.
- Tfu, załazo nieziemska, bo jak tszepnę, to do domu dolecisz jak nic bez łakiety! Złób kłok tylko, a pożałujesz! Nie żałtuję!
Przybyły zaczął wydawać z siebie nieartykułowane dźwięki.
- Stul mołdę i zjeżdżaj na swoją zawszoną planetę, bo tu nic po tobie! - wrzasnęła Malwina. – I to już, pókim dobła!
Wtedy strażak zdjął maskę, ukazując całkiem miłą twarz.
- Hełmaszewski? – stropiła się Malwina.
- Jaki Hermaszewski, do cholery jasnej. Kazik jestem, do cholery jasnej. Wezwanie było, do cholery jasnej. A tu co, do cholery jasnej? Jakaś wariatka, do cholery jasnej, z trzepaczką, do cholery jasnej!
Odwrócił się i wyszedł tą samą drogą, którą przybył, zostawiając Malwinę z wytrzeszczonymi oczami. Po chwili jednak i ona otrząsnęła się z osłupienia, puknęła palcem w czoło i wróciła do trzepania, jak gdyby nigdy nic.
- Fałszywy alarm, do cholery jasnej! – krzyczał tymczasem strażak z drabiny. – Jakieś narwane babsko, do cholery jasnej, trzepie kanapę, do cholery jasnej, stąd, do cholery jasnej, takie tumany, do cholery jasnej! Gdzie, do cholery jasnej, mieszka ten frajer, do cholery jasnej, co nas, do cholery jasnej, wezwał, do cholery jasnej! Już ja mu, do cholery jasnej, dam, do cholery jasnej!
Po chwili strażacy wsiedli do samochodu i odjechali.
- Do cholery jasnej... – mruknął do siebie Pan Piurko – Malwina... Malwina sprząta... coca-cola!
Spojrzał w swoje okno. Tumany rzedły i nie wzbudzały już sensacji. Z mieszkania nadal dobiegał skrzekliwy głos Malwiny, która tym razem śpiewała stary przebój „Witaj Zosieńko...”. Słowa piosenki mieszały się z nierytmicznymi uderzeniami trzepaczki. Pan Piórko doszedł do wniosku, że nie będzie przeszkadzał Malwinie i postanowił jeszcze pospacerować. Wałęsając się przysiadł na tarasie jednej z kawiarenek. Zamówił piwo. Popijał, budząc tym straszną wręcz irytację Buki, która uwiązana do nogi stolika mogła jedynie dreptać tam i z powrotem.
Czas płynął sobie niespiesznie. Piwa w kuflu ubywało równie wolno. Wszystkie dobre rzeczy mają jednak swój kres i Pan Piurko ujrzał dno szklanki. Zamówił drugie piwo, a potem trzecie.
Ściemniało się już, kiedy kończył sączyć ostatnią szklankę. Mimo zapadającego zmierzchu świat wydał mu się teraz o wiele bardziej kolorowy i przyjazny. Jego nieco przymroczony alkoholem umysł nie zasnął jednak i właśnie przypomniał mu o coca-coli dla Malwiny. Wstąpił więc do najbliższego sklepu, gdzie kupił, zgodnie z obietnicą, dwu i półlitrową butelkę przyrzeczonego napoju.
- No, Buka – szturchnął nogą psa – prowadź do domu.
Buka posłusznie ruszyła przodem, ciągnąc za sznurek. Po chwili byli już pod blokiem. Pan Piurko z niejakim trudem otworzył drzwi na klatkę schodową, z jeszcze większym mozołem wspiął się po schodach do mieszkania. Przekroczył próg i ... jak długi wyłożył się na podłodze.
Z pokoju dobiegł zatroskany głos Malwiny.
- Ostłożnie, Panie Piułko, podłoga pastowana i fłotełowana.
- Dzięki za przestrogę – warknął z sarkazmem.
Dźwignął się i powolutku dotarł do włącznika. Gdy tylko rozbłysło światło, oniemiał z wrażenia.
- No co – krzyknęła Malwina – nie podobie się, czy cóś?!
Pan Piurko zamknął wreszcie rozdziawione usta i odchrząknął.
- Podobie... to jest, podoba, pewnie, nawet bardzo... Wy to sama tak?
- A juści. Jeno mnie tu taki jeden kosmonita, czy inny, przez okno łaz wlazł, ale poszedł, jak mu tszepaczką pokazałam.
- Kosmonauta albo kosmita – poprawił bezwiednie, by zaraz zreflektować się, że słucha jakichś bredni. - Co wy mi, Malwina, bajki opowiadacie!? Jaki kosmita!? Jaki kosmonauta!? To strażak był, boście taki tuman wzbili, że ludziska myśleli o pożarze.
- O, Panie Piułko, ja wypłaszam... ja u pana palę tylko na balkonie. A ten tam, stłażak, to jak jaki kultułalny człowiek mógł drzwiami wejść, nie? To znaczy, zapukać najpiełw. A on? Do czego doszło, żeby do cudzego mieszkania oknem włazić i niewinnych ludzi stłaszyć. Podłe czasy, oj, podłe – terkotała Malwina.
Pan Piurko niecierpliwie machnął ręką. Jego wypełniony piwem pęcherz znów stanowczo domagał się opróżnienia. Gdy wreszcie ulżył sobie, obejrzał całe mieszkanie. Co miało błyszczeć, błyszczało, co miało być gładkie, było gładkie, a co miało być kolorowe, było kolorowe. Nie przypominał sobie, kiedy jego skromne mieszkanko wyglądało równie schludnie. Malwina tymczasem szła krok w krok za nim, w kółko opowiadając o kosmonitach.
- No dobrze już, dobrze – uciął, grzebiąc w portfelu. - Głupia jesteście jak but, ale gdy chcecie, to sprzątać umiecie. Macie tu pięćdziesiąt złotych.
Dla Malwiny kwota taka była niczym manna z nieba, ale burknęła tylko cicho coś pod nosem, uśmiechając się dopiero wówczas, gdy wręczył jej obiecaną coca-colę.
- Ojej, Panie Piułko, ja dziękuję!
Wyszła, a raczej wybiegła z mieszkania, jakby nagle ubyło jej lat.
Pan Piurko podszedł do okna. Szyba była niemal idealnie przezroczysta i nagle zdał sobie sprawę, że nie miał racji, upierając się niegdyś przy tym, iż Kołobrzeg jest miejscem niezwykłych anomalii pogodowych. Owe anomalie polegały na tym, że ilekroć spoglądało się przez okno, wszystko spowijała gęsta mgła. Wystarczyło jednak wyjść na zewnątrz lub otworzyć okno, aby mgła natychmiast znikała. Pojawiała się ponownie, skoro tylko zamykał okno.
- Więc to naprawdę nie była mgła – mruknął do siebie, trochę poruszony odkryciem.
Sięgnął do tyłu i z kieszeni spodenek wyjął 32-krotnie złożoną gazetę. Jego wzrok znowu przykuło ogłoszenie zakreślone długopisem. Spojrzał na zegarek. Prawie 22. O tej porze Wiktoria z Prezesem spędzają wspólnie czas, bawiąc się w hotelowej restauracji. Poczuł rozgoryczenie. Wyobraźnia podsunęła mu paskudny obraz Prezesa opierającego się w wolnym tańcu na boskich zeppelinach Wiktorii. To przeważyło. Zdecydowanie podniósł słuchawkę i wykręcił numer.
Jeden sygnał... drugi... i...
- Witaj, tu agencja towarzyska „Klaudyna” – zaszczebiotało coś słodko.
Zaklął szpetnie. Nie lubił automatów. Tymczasem szczebiot trwał:
- Jeżeli chcesz porozmawiać z którąś z naszych dziewcząt, wybierz tonowo numery od 1 do 12, albo poczekaj na zgłoszenie się recepcjonisty...
Nie chciał rozmawiać. Czekał więc. Wreszcie odezwał się żywy głos:
- Agencja towarzyska „Klaudyna”. Słucham.
- Dobry wieczór. Czy można u państwa, hmm... zamówić towarzystwo?
- Życzy pan sobie do domu, tak?
- No, raczej tak...
- Dwieście złotych za godzinę.
Pan Piurko liczył szybko w myślach: „Dojazd do hotelu pięć minut. Z powrotem też. Zostaje pięćdziesiąt minut, ale i tak czeka się na taksówkę. Jeszcze minus dwadzieścia minut, zostaje pół godziny. Za mało. Z drugiej strony płacić czterysta złotych plus kolacja, plus drinki... Byłoby razem lekko siedem stówek.” Tu przypomniał sobie, że chciał kupić nowy telewizor. Brakowało jeszcze trochę, ale za miesiąc lub dwa mógłby go mieć. A tu szykuje się wybulenie siedmiu stów na akcję o wątpliwych szansach powodzenia.
- To ja chyba... – zaczął ostrożnie, a potem pomyślał tylko: „Do diabła z nowym telewizorem. Idziemy na całość.” - ...poproszę o towarzystwo na dwie godziny.
- Czterysta złotych, płatne z góry kierowcy, który przywiezie dziewczynę. Dokąd przywieźć?
Podał adres.
- Pański telefon? Musimy potwierdzić zamówienie.
Podał numer telefonu.
- Proszę czekać.
Odłożył słuchawkę i znów pogrążył się w rachunkach. Niebawem ostry dźwięk telefonu przywrócił go rzeczywistości.
- Słucham.
- Pan zamawiał dziewczynę?
- Tak.
- Jakieś preferencje? Kolor włosów, wzrost, inne?
- Nie, żadnych. Żeby tylko była naprawdę ładna. To ważne.
- Jasne. Będzie za piętnaście minut.
- Dobrze. Dziękuję. Dobranoc.
Kwadrans to niewiele, lecz zdołał przynajmniej odświeżyć się i zmienić koszulkę na białą. Pomyślał też, że nie od rzeczy będzie wypić z dziewczyną kawę lub herbatę i pogadać z nią chwilę, zanim wyjdą...
Przygotował szklanki, postawił czajnik na gaz, a potem z pewnym ociąganiem wyjął z puszki po herbacie dwa dwustuzłotowe banknoty. Znów się zamyślił. A gdy usłyszał pukanie do drzwi, poszedł otworzyć. W progu stała dwumetrowa góra mięśni uwieńczona małą, ogoloną głową.
- Pan życzył dziewczynkę?
- Tak, właśnie, ja...
- Dobra. Klara, to tu. Forsa jest?
Pan Piurko bez słowa podał banknoty olbrzymowi.
- Przyjemnej zabawy – rzucił goryl.
Wtedy zza pleców mięśniaka wyszła dziewczyna, na widok której Pan Piurko o mało nie zemdlał. Olśniewające urodą zjawisko, z długimi, kruczoczarnymi włosami, biustem numer pięć co najmniej, osłoniętym jedynie sięgającą do pępka koszulką i w spódniczce tak kusej, że aż niemożliwe wręcz było, aby zasłaniała cokolwiek.
- Proszę, proszę, niech pani wejdzie dalej... Kawy?
Dziewczyna bez słowa podeszła do świeżo wytrzepanej kanapy i zrzuciła z siebie koszulkę.
- Nu, dawaj, razdiewajsia – wreszcie zachęciła z uśmiechem.
Ten zamarł z przerażenia.
- Co pani... proszę się ubrać... wychodzimy za chwilę... – dukał. – Może potem...
- Idti nikuda nie nada. Dawaj, dawaj, maładiec – odważnie ściągnęła z niego spodenki.
Pan Piurko przeraził się nie na żarty. Szczęściem zagwizdał czajnik w kuchni, więc mógł się w niej schronić. Założył spodenki, wyłączył gaz, odczekał jeszcze chwilę i wrócił. Znów nim cofnęło. Dziewczyna siedziała bowiem na wersalce naga i w pozie tak śmiałej, że mógłby od razu wyrzucić swoje „frontowe” pocztówki do kosza.
„Ot i problem – stropił się w duchu. – Co mam zrobić? Aż tak na mnie leci? Z powodu głupich czterech stów, których nawet nie dostała? Ale żeby tak zaraz na pierwszym spotkaniu... O nie, co to, to nie. Tylko...?”
Wyszedł z kuchni. Dziewczyna siedziała, jak poprzednio, a jej fatałaszki leżały na podłodze. Pan Piurko starał się, jak mógł, aby nie zerkać na jej obfity biust i nie strzelać oczami miedzy szeroko rozłożone nogi, na których wciąż jeszcze lśniły sandałki.
- Proszę się ubrać, bo jeszcze się pani przeziębi...
- Ty szto, nie choczesz... Ty może ten, no, kak eta pa polski, pedał?
- Zwariowała pani – oburzył się. – Jaki pedał, ja sobie wypraszam, ja...
- No dobrze, dobrze, szto się denerwujesz, ty mienia nie lubisz, nie podobam się tobie może...
- E, zaraz tam, nie podobam. Mieliśmy wyjść, a nie iść... do łóżka.
- To po co ja tut przyszła? – spytała, zakładając majteczki.
Pan Piurko opowiedział jej o swoich zamiarach, a ona aż pokładała się ze śmiechu, słysząc, jak agencja towarzyska może mu pomóc w zdobyciu względów Wiktorii. Lecz jako profesjonalistka starała się zrobić wszystko, by napięcie klienta zostało rozładowane. Imała się rozmaitych sposobów, a on - ku własnemu zaskoczeniu - nie stawiał oporu. Tak minęły dwie godziny i nim rozległo się spodziewane pukanie u drzwi, przyrodzenie Pana Piurko raz jeszcze omamiły sprawne usta Klary.
Kończyła się ubierać, gdy z widomym trudem poderwał się i człapiąc odprowadził ją do przedpokoju. Za progiem mieszkania sterczał ten sam łysogłowy.
- Idu, idu – rzuciła Klara na odchodnym, cmokając Pana Piurko w policzek.
Potem, nie wiedzieć czemu, zaśmiała się i wyszła.
- Dobranoc – uprzejmie powiedział goryl.
- Dobranoc – wymamrotał Pan Piurko zza futryny.
Było już dobrze po północy. Włączył telewizor i westchnął. Gdyby nie ta cała przygoda, w przyszłym miesiącu miałby już nowy, kolorowy, z super płaskim... i tak dalej. W sumie jednak, zamiast planowanych siedmiuset wydał tylko czterysta złotych, a zatem i tak był do przodu.
- Cztery stówki za dwie godziny – mruknął do siebie zrelaksowany.
Nie żałował wcale. Zanim usnął tej nocy, doszedł do wniosku, że nowy telewizor w ogóle nie jest mu potrzebny, a te cztery stówy warto mieć zawsze pod ręką.
No i wizja umizgującego się Prezesa do Wiktorii, przynajmniej teraz, straciła na dojmującej ostrości.


Latarnia Morska 4 (8) 2007 / 1 (9) 2008