Powrót Hermy Borchardt

Kategoria: proza Opublikowano: niedziela, 31 styczeń 2010 Drukuj E-mail

(fragment)

Czesław Foryś


Jestem zwierzęciem morskim, uformowanym przez zlepek musów. Kolekcjonuję doświadczenia, by wzmocnić energię wyobraźni – mojego pelengatora. Z każdym wejściem, każdym wyjściem z portu w Ystad maszyneria pamięci uruchamia chybotliwe obrazy kolizji.
Dochodziłem do nabrzeża numer dwa. Rutynowe spojrzenie na zegarek – siódma trzydzieści osiem – gdy naskoczył głośnym sykiem szkwał; walnął prostopadle w ścianę prawej burty i pchnął prom do przodu. Lewa burta jęknęła na odbijaczach, pisk przesuwania się furty po farfoclach opon, odbojnica wgnieciona na pół metra, furta burtowa poharatana. Dreszcze bólu, telefony, telefax do władz portowych, do armatora. Nerwy napięte, w żołądku ssie. Komendy wydaję jakby wolniej…
Odpływaliśmy z trzygodzinnym opóźnieniem. Wył listopadowy sztorm, szkwały dochodziły do „jedenastki”, ale o szesnastej wiatr zelżał do „siódemki”, umożliwiając opuszczenie Ystad. Pomostem wjechały ostatnie lory. Wściekła praca przy mocowaniu frachtu i już mogłem rozpocząć manewry wyjściowe. Wycofuję prom rufą ku obrotnicy. Staje w poprzek basenu i wtedy spada na nas „dziesiątka”. Prom nieruchomieje, maszyny jęczą, lecz stoimy bezsilni i szkwał zaczyna nas wpychać do basenu promowego. Rzucamy „żelazko”, ale kotwica źle zaczepia o dno, dryfujemy długością stu dziesięciu metrów. Czy wpasujemy się w sto piętnaście metrów szerokości basenu? Ukaefka trzeszczy: z dziobu i rufy zapasu po dwa metry. Moje 2800 koni potrzebuje aż dwudziestu pięciu sekund na manewr z „całej naprzód” na „cała wstecz”, gdy konkurentom wystarcz na to sekunda! Jestem zdemoralizowany tym tramwajem. Bezsilność maszyn sprawia, że wszystko wydaje się być niewydolne. Cały sponiewierany staję się brutalny, załoga chamieje – prom wali rufową odbojnicą w drewniany odbijacz zamocowany przy nabrzeżu. Trzask łamania. Odbity prom napiera na przeciwległe nabrzeże ładunków masowych: podać cumy z rufy! Prom, wsparty o odbijacze, wgniata odbojnicę na lewej burcie. Pospieszne cumowanie kończy ten wyczerpujący taniec. Potem smętne oględziny: stewa dziobowa wgięta powyżej linii wodnej na długości półtora metra. Poruszajcie dziobem, poruszajcie dziobem! Ulga. Dziobnica podnosi się i jest szczelna.
Mściwa wątroba puchnie, kolizja ukrzesławia, rozpoczynam sprawozdanie od rytualnych fraz, potem wznoszę piętra argumentów, aby pokrzepić siebie i armatora ucieleśnionego w wąsatym dyrektorze, aby wyhamować kombo działaczy komisji awaryjnej.

Rejs nr 2670 zakończył o dwudziestej widok znaków rozpoznawczych portu w Świnoujściu: paluch komina ciepłowni, ozdobiony u szczytu biało-czerwonym manicurem, wieża kościoła połyskująca świeżym brązem. Białą burtę z krzyczącymi literami „Polferries” przecięły krechy naprężonych cum.
Trap zadudnił wodospadem kroków. To spływał dochód narodowy brutto. Celnicy robili pamiątkowe zdjęcia dźwigającym zrolowane dywany lub przygarbionym ciężarem pakunków, zasobnie wyglądającym. Wyszczerbiony potok zwalniał na płycie nabrzeża, streszczał się w sobie i samoregulowany znikał w komorze, gdzie intensywnie pracowała gilotyna celna, wypuszczając osowiały dochód netto na krajową glebę i kończąc tym mowę przystani promowej.
Zszedłem do holu głównego. Nagle zasprężynował przede mną intendent, urażając gruczoł kapitańskiej władzy niespokojnymi wydechami w twarz. Wylękniony zameldował, że w damskiej ubikacji pozostały dwie kule inwalidzkie, a w bagażowni walizka.

Ochmistrzyni przez rękawiczki fachu położyła na biurku arkusz przeźroczystych słów. Przyjąłem ułomną pasażerkę za biletem rezerwacyjnym, zamienionym na moje polecenie na bilet blankietowy. Kobieta podziękowała za pomoc przy wejściu z bagażem, zapewniając że w podróży da sobie radę sama, a o dziewiętnastej steward zameldował, że w damskiej toalecie pasażerka pozostawiła kule inwalidzkie i torebkę. Zabrałem te przedmioty do przechowania i usiłowałem odnaleźć zaginioną. Oto jej paszport.
Odwróciłem okładkę tego surowego dokumentu, nieskalanego używaniem. Borhardt Herma Hedwig Trudken, urodzona siódmego lutego 1927 roku w Kołobrzegu. Dylemat chwili i wydobyło się ze mnie coś pośredniego między uwagą a kąśliwym pytaniem: podróż sentymentalna… A ochmistrzyni domyślnie uzupełniła: widziałam ją po raz pierwszy.
Ochmistrzyni - twór promowej moderny, właściwie mężczyzna w kobiecej powłoce, powłoce figurą świadczącą o dietetycznym reżimie i twarzą nietkniętą przemijaniem – spostrzegłszy że głowę powoli unoszę we mgle zadumy nad raportem, intensywnie wpatrując się w jej włosy wczesane w szczupłą czaszkę, zatrzepotała obłoczkami powiek – sekunda przywidzenia: kukułeczka wyskoczyła z okienka zegara – doinformowała mnie tonem recytującego robota: na pokładzie jest 49 pasażerów, 13 samochodów, 7 lor, 7 kierowców, uprzedzając pytanie: Pani Olu, czy Herma Borchardt odmawiając przyjęcia pomocy potraktowała propozycję wzgardliwie? W kolumnie głośnikowej zapowiedź: Klara Monszajn. Metropolia pamięci. Rozsnuwa się mgiełka muzyko-przestrzeni, dal błękitnieje, potem tęcza dźwięków czyni ściany przeźroczystymi, a nas zaaferowanymi stworzonkami balansującymi w superprzestrzeni. Kapitanie, nie jestem pewna, czy była to odmowa wzgardliwa lub wyniosła, ale czy moim obowiązkiem jest rozszyfrowywać gesty, miny, modulację głosu?
Wąski korytarz myślenia. Oczywiście nie, pani Olu, ale przekroczenie granicy funkcji niekiedy uczłowiecza. Ochmistrzyni stanowczo oznajmiła: to była duma, zwyczajna duma. Podziękowałem ćwierćuśmiechem za granie prawdy, służbowa twarz ochmistrzyni wypogodniała, poczułem miłą woń jej obecności. Na pożegnanie rzuciła złośliwostką: czy ulotne wrażenie, jak zapach perfum, może być przydatne przy sporządzaniu raportu? Herma Borchardt używała Soi de Paris. Prawda, że intrygujące zestawienie zapachu tych perfum z cielesną ułomnością. A może to tylko pozory kontrastu.
Martwy szelest papieru. Pozostałem sam wśród fal myśli.
Status cielesny Hermy Borchardt! Suma części zdrowych i kalekich. Siedemdziesiąt procent wody, trzydzieści procent organizmu. Przez lupę używaną do studiowania map nawigacyjnych penetruję twarz, aby określić jej wyraz, treść spojrzenia. To oddalam, to przybliżam paszport ze zdjęciem, odsuwam w prawo i w lewo pod różnymi kątami. Skorzystanie z mikroskopu byłoby niedorzecznością. Zobaczyłbym kratery w skórze, rowy zmarszczek, żyły w oczach, krzewy brwi – a i tak oglądając wyselekcjonowane detale nie odczytałbym całości. Mój niepokój podtruwa jej twarz melancholią: oczy niezaludnione, wzrok umęczony.
Zaciskam powieki i ugniatam je palcami, aby po ich uniesieniu odzyskać normalne widzenie. Po tym zabiegu wchodzę jakby w nowe stadium interpretacji. Z zewnętrznych znaków fotografii próbuję wnioskować o tym, co jest wewnątrz Hermy Borchardt.
Wmyślam się w miejsce jej urodzenia. Z wolna budzą się z letargu obrazy i alergie historyczne, zakotwiczone w odziedziczonej nadpamięci. Imaginarium ożywia je dźwiękiem, kolorem, temperaturą.

W miedzianej barwie lutowego przedpołudnia 1945 roku, przy akompaniamencie pomruków artylerii, portowym ujściem rzeki sennie spływa kra. Herma Borchardt, jej matka i ojciec, stoją w długiej kolejce wchodzących z tajonym lękiem na barkę. Osiemnastoletnia Herma jest ogłuszona teatrem klęski, rodzice sparaliżowani rozpaczą po utracie kamienicy z hotelikiem i restauracją, usytuowanej w świetnym punkcie w pobliżu katedry. Spogląda na przedmurze latarni morskiej, przy którym formuje się następna grupa uchodźców uchodźców z festung Kolberg. Mgła nadpływa od nadmorskiej alei, szybko się rozprzestrzenia, przysłaniając niskie słońce. Wciska się wilgotnym chłodem w odzienie. Krok za krokiem, krok za krokiem, mierzą spojrzeniami odległość dzielącą od burty zbawczej barki. Mgła przemienia się w śnieżny deszcz. O zmroku Herma wchodzi na pokład barki. Gruba lina holownicza zwisa z rufy do dwóch barek, też ustawionych w kolejce. Mrok pod pokładem przebity twardym światłem siatkowanej lampy. Herma usiadła na tobołku i mogła się wesprzeć o obłą burtę. To było dobre miejsce. Po kilku godzinach oczekiwania nagły rozkołys: spojrzeniem żegnała mijany falochron wejścia do portu. Potem zaduch, wymioty, jęki stłoczonych. Z powodu sztormu zakazano otwierać bulaje. Nigdy przedtem nie wpatrywała się z tak bolesnym pragnieniem w idiotyczny otwór, który – gdyby nie był zamknięty – ulżyłby w cierpieniach.
Nie wiedziała po ilu godzinach czy dniach udręki stoi na nabrzeżu wygłodniała, wymięta i z trudem oddychająca. Wokół wszystko wydawało się wielkie i nieznane. Ani śladu dwóch holowanych barek. Strzępy rozmów: zerwał się hol, barki z uchodźcami pozostały na morzu.

Stałem w tym samym miejscu, co Herma Borchardt. Stałem w harcerskim mundurku i salutowałem. Przy latarni morskiej odświętny tłum, poczty sztandarowe, patos werbli. Spływa białe płótno i odsłania na ścianie latarni marmurową płytę ze złoconym napisem: bohaterom poległym w walce z hitlerowskim najeźdźcą. Przy nabrzeżu nie ma już wojennego żelastwa, skończyły się łatwe połowy węgorzy spasionych trupami.
Wtedy też ujrzałem na skraju placu zjawę: drobnego staruszka, miniaturę człowieka. Wolno drobił kroczki, by raptownie przebiec kilkanaście metrów, wysoko unosząc kolana. Kto to? To Horanin, ksywa kombatancka, Sybirski. Ojciec wytłumaczy: dziwaczny nawyk podbiegania to pozostałość po marszowych etapach bezdrożami Syberii. Kto słabł i zostawał, szedł na odstrzał. Więc niziutki Horamin w śmiertelnym strachu stale dobiegał do kolumny, a kolana unosił do góry, bo śnieg był głęboki.
Natrętna pamięć transporterów, szturmówek, napalmu skandowanych słów „precz”, „niech żyje”. Ekstaza tłumu i ja w transie ideologicznym, jako marszałek Tito z brzuchem wypchanym poduszką z internatu, z autentycznym haken kroitzem u szyi i toporkiem w ręku, umazanym czerwoną farbą – kat narodu jugosłowiańskiego i pies imperializmu amerykańskiego, prowadzony na łańcuchu przez Wuja Sama w cylindrze i pasiastych spodniach, syna szefa Urzędu Bezpieczeństwa.

Basowała artyleria, żelazny szept kul, ojciec pięć lat starszy od Hermy Borchardt biegł pochylony przy czerwonym morze ratusza. Przystanął przed szerokimi schodami, dostrzegł pomnik Prusaka, Fryderyka Wilhelma nr 4, i z furią wygarnął serię z pepeszy: za zwalonego Mickiewicza, za Szopena, znacząc odpryskami dzieło profesora Draka.
Po przeciwnej stronie zamarły masyw architektoniczny katedry, ziejący kraterami dziur, a u podnóża pomnik feldmarszałka Gneisenau w towarzystwie jakiegoś podwładnego bohatera, w miejscy, gdzie po latach dźwigiem osadzono kloc kiosku, w którym kupuję „Politykę” i „Tygodnik Powszechny”.
Chciał i feldmarszałka podrapać serią, gdy raptem dostrzegł żołnierzy niemieckich. Szli wolno, twarze zdeformowane strachem i zmęczeniem; usłyszał ostrzegawcze wołanie: nie strzelać! To języki! Prowadzili jeńców do koszar przy dzisiejszej ulicy Koszalińskiej, gdzie w piwnicy generał Kieniewicz sztabował z majorem Kempickim, dowódcą ojcowego 6 pułku artylerii lekkiej.
Dudni artyleria. Mgła. Od kilku dni mgła. Z rumorem osypują się kaleczone mury; ojciec przebiega jezdnię potykając się o odłamki cegieł i siłą rozpędu napiera na wrota kamienicy rodziców Hermy Borchardt, szukając krótkotrwałej osłony.

Na przystanku pamięci rekonstruuję ówczesne śródmieście: panoramiczna fotografia w gablocie zakładu fotograficznego pana Wiśniewskiego. Poniemiecka gablota ujmuje pół długości ściany bramy. Brama jest wąska, bo pan Kostek w jej wnętrze wkleił warsztacik zegarmistrzowski. Stoją przed panoramą - jak przed Racławicką, w ustawicznym przeciągu od morza, za plecami symboliczne tykanie zegarów, w wykroju bramy fontanna o dziwacznych kształtach, tryskająca wodą tylko latem, o której przewodnicy powiadają: a to proszę państwa szczęki prezydenta – i kontempluję.
Stłoczone urwiska domów, a nad nimi białe kółeczko z czarną cyferką objaśnienia u dołu. Nie oznaczona numerkiem zaginęła kamienica Borchardtów w anonimowości utrupionych domów, zastąpionych teraz stylizowanymi budynkami, trawnikami i nowym pokoleniem klonów, buków, brzóz i krzewów ozdobnych. W ojcu, mimo starości, warczała przeszłość wojenna i poirytowany potrząsał płachtą jakiegoś tygodnika. Czytaj! W Berlinie odbudowano pomniki reinterpretowanym: Fryderykowi Wielkiemu i feldmarszałkowi Gneisenau! I wykrzyczawszy zadawnione prawdy napisał impulsywny list do redakcji: przepraszam niemieckich przyjaciół, że serią z pepeszy nieopatrznie smagnąłem Wilhelma IV i Feldmarszałka. Miejsce po pomniku jaśnieje blizną na stopniach schodów, wymienionych po rozkawałkowaniu Fryderyka. Niedopalonego papierosa rozgniótł rozgniótł porcelanowej popielniczce z napisem „Otto Kannenberg, Kolberg” – suwenirze wojennym przechowywanym razem ze zdobycznymi starymi fotografiami. Nim wylęgły się betonowe bloki, ojciec często grzebał w zastygłych ruinach, poszukując pamiątkowych drobiazgów.
Z podziemi mej rejsowej pamięci wypływa obraz pomnika cesarza Haile Hellasiego w Assab, okrytego karbowaną tekturą, przepasaną sznurem. Ziemia i niebo wypalone słońcem, ale podmuchy wiatru od portu rozerwały tekturę w kilku miejscach miejscach widzę przez nie fragmenty cesarza, jakby obdartego. Wieczorem w pobliżu pomnika biedacy ścielą legowiska z worków foliowych i zasypiają nie patrząc na obalonego cesarza, ale i go nie burząc.
Megafony wybrzmiewają sentymentalne trele „biało-czerwona moja ojczyzna kochana od wieczora aż do rana” śpiewane na kolejnym festiwalu piosenki żołnierskiej i nie potrafię z powodu recesji uczuć historycznych wyobrazić sobie, że pośrodku tych szerokich schodów, po których uroczyście wchodziłem z byłym aniołem kochania do urzędu stanu cywilnego, cywilnego lewym skrzydle ratusza, że właśnie w tym miejscu figurował pruski król, ale hipoteka ustanowiona przez ojca na mej pamięci i obciążona służebnością wobec Ojcowem drogi krzyżowej (Krzyż Walecznych, Krzyż Kawalerski i ćwierć piersi medali) wypomniała popołudnie 23 czerwca 1941 roku w Łucku…

Walą kolbą w drzwi okute blachą, poniżający strach, wyhady Lachy, pokrzykuje Hryćko, skołchozowany sąsiad ojca zza byłej miedzy. Hryćko, Pawłyszyn i Kołesa wypędzili aresztantów na spacerniak okolony żółtym murem. W zwartej grupie stali godzinę, dwie, trzy. Czucie czasu ustało. Upał wyssał resztki wilgoci, a z wygłodzenia niebyt w oczach. Znużeni strażnicy ręce popadkładali pod paski uciążliwych karabinów. Wpatrywałem się żebraczo w Hryćkę: ulżyj, bo umieram; ale Hryćko, ta hadiuga, bezcześcił obojętnością ludzko-sąsiedzkie złudzenia, aż nadszedł plutonowy, niezapamiętany przez omdlewające widzenie, sprężył komendą strażników i odmaszerował.
Cisza, cisza i na kark wpełzł mi chłód. Odwróciłem się, a na wieżyczce strażnik repetuje karabin, na innej tak samo. Synu! Cudem padłem w huku pierwszej salwy. Przywaliły mnie padające trupy, dusił ich ciężar, przemokłem cudzą krwią, dogniatały agonalne drgawki dobijanych. Powolutku dźwignąłem ramię i zrobiłem, tuż przy bruku, szparkę. Zamroczony duchotą, głodem, strachem i ciężarem trupów przeleżałem pod nimi noc i przedpołudnie w tężejącym od upału smrodzie. Sądziłem, że poszczekuję majacząc, a to były strzępy obcej mowy. Bojaźliwie wypełzłem spod trupów, otumaniony słońcem wyciągnąłem ręce niczym ślepiec i poprzez szczeliny między powiekami zaskorupiałymi od krwi ujrzałem zieleń niemieckich mundurów. Oniemieli! Pozwolili się umyć, nakarmili nakarmili wręczyli karteluszek zaświadczenia. Wlokłem się dróżkami przez pola i lasy, głód rewidował głośno kiszki, powracałem do zapadłoho seła. Synu pamiętaj! zaszczepiał mnie ojciec jak drzewko, Polak zniemczony, Żyd ochrzczony i Ukrainiec spolszczony są gorsi od wściekłego psa. Tak podsumował ojciec wykaz treści swego człowieczeństwa.
Mit czasu zaprzeszłego. Mówią mury, ulice, krajobrazy, fotografie. Słyszę głosy byłych, już nieobecnych. To dzisiejszość przeszłości zamknięta w celi czaszki. Głowy, głowy, setki, tysiące głów skrywających odrębne światy.

Zmierzcha projekcja wspomnień, osuwam się w rzeczywistość; powraca pustka papieru, którą zapełniam gęstwiną szczegółów. Uszy są pełne zapisów dźwiękowych, a między mną i pasażerką promu, Hermą Borchardt, zamieszkała pamięć.
Wpisuję do raportu:
Około godz. 17-tej po wejściu do toalety damskiej steward dzienny zobaczył pod otwartym oknem dwa wiadra plastikowe, ustawione dnem do góry, a obok dwie kule inwalidzkie, na których wisiała torba i ręczny zegarek.


-----------------------------------------------------------------------
Powyższy fragment utworu posiada trzy wersje, niewiele różniące się od siebie. Jednak żadna z tych wersji nie była ostateczna i mimo znacznego zaawansowania autorskich prac tekst wymagał adiustacji. Najwięcej kłopotu sprawiło odczytanie ręcznych poprawek na maszynopisie.
Z numeracji stron i struktury wewnętrznej zachowanych fragmentów wynika, że był to początek szerzej zakrojonego utworu. Natomiast w osobnej notatce widzimy dwa warianty tytułu: „Powrót Hermy Borchardt” oraz „Okruchy pamięci”. Zdecydowaliśmy się na pierwszy.
Jednocześnie dziękujemy Waldemarowi Forysiowi za udostępnienie maszynopisu utworu po śmierci pisarza.
Redakcja

Latarnia Morska 2/2006