O trocinie, Kalesoniarze, Notatka o aniołach, Zapiski z Czernicy, Płaskodupiec, Okno, Kraina Pe

Kategoria: proza Opublikowano: środa, 30 styczeń 2013 Drukuj E-mail


Marian Lech Bednarek


O TROCINIE

Na poziomie paryskiego spleenu Baudelaire’a spojrzałem w niebo mojej wsi i się zawahałem jak trocina na wietrze. Ona nikomu nie przeszkadza, pochodzi z domów, pochodzi, pochodzi i znowu leży. Znajomość dramatów dotyka ją codziennie jak na najgorszym bruku wyświechtańca zwanego Paryżem. Wyświechtane niebo. Któż chce pod nim mieszkać? – myśli myśląca trocina. Żonatość trociny przejawia się w odległościach. Nigdy na odległość wystrzału Byciku nie oddala się od domu. Bycik jej jest jak księżyc, świeci kiedy chce przy żabach koncertowych i innych, gdy sen zmorzy wieś, gdzie waha się bezceremonialnie w pomrukach innych Bycików. 

Jej Bycik to rozdział na następną opowieść o bandytach i zbójach tego świata, którzy nie oddalą się od trociny ani na włos, choćby do łysego zdarli wszystko co mają. Niech trocinowe echo czuwa nad nami jak anioł.

Trocinowa czuwalnia. Miazga czyjejś niekoherencji i pomyłki i indyferencji. Słowem totalna porażka. Amen. Trzeba czekać na świt. Najlepiej złoty, złociutki jak Czuwalnia wypstrzona, ufundowana werystycznie. A jakby inaczej? Ktosik z ktosikiem, ktosik z ktosikiem w tych mgławicach bitnych że hej to pestka? Nic? Trocinowe rzezimieszki spadać mi stąd! Furtko ma, furtko ma, gdzie jesteś? Bitewne niebo pomału jaśnieje, linkuje się. Ja też się linkuję, płyną przeze mnie zapachy, które znają wasze głodne, biedne dusze. Ale Złoty Gwóźdź Został Już Wbity. Najważniejsze -   że ta pieśń  zamienia popioły w ogień, aż buty znajdują nogę.

A nazajutrz na moich schodach usiadł Czarlik, tak jak się siada na zagłębieniu miejsca siedzącego. A obok usiadł Tausend, miejscowy strugacz drewna co litości dla mnie nie miał.
Ta da da da da da da da. Ta da da da da da da da………. Leciało. Ta piosenka cię prosiła, prosiła – idź dalej, idź. Na trocinie oparty duch może tygodniami wywoływać zgorszenie. Zgorszenie coraz większe od każdego zgorszenia. Na trocinie oparty duch.

Trocina rządzi bez dwóch zdań. Zdanie to poobijane jak stary garnek, bo w zdaniu tym inne zdania mieszkają. Pierwsze jest długie jak wszystkie doby świata (Chronos trelos). Drugie jest wypisane na każdej rzeczy, z których powstaną trociny. Dwa nalepione na duszy jestestwa niczym świeżość na progu. W którą stronę pójść? Zamknę jedne drzwi, wyjdę drugimi. Dom przestronny jak słońce do wydojenia. Trocinowa aura wertuje szpalery świetlne jak księgę.

(14.06.2011)




KALESONIARZE

Widziałem kalesoniarzy. Każdemu było mało gdy sztandar ich kalesonów trzepotał jak duch święty nad wodami. Dwie nogawki wcisnęły im kalesonowe morze jak dwa poszukujące skrzydła mewy. Kalesoniarze, kalesoniarze, kalesoniarze, pełni marzeń, ciągle na ekranie gapią się we własne, zygzakowate i rozchybotane pocerowanie. Zapraszają kalesonowych gości i naciągają kalesony aż pod brodę, żeby jakiś most przerzucić w nieodgadnione ciemności publiczności. A gdy ciemność haczyk połknie, wybuchają oklaski, naturalnie, jakby ktoś nadepnął na minę. Kalesony jak wszystkie super gumy, naciągają się do entej potęgi. Nitki biegną po myśli, myśli biegną po nitkach. Babcia kalesoniarza w grobie  przekręca się na drugi bok i z dumą puszcza mocno naciągniętą gumę, aż wszystkie glizdy z grobu uciekają, aż znicze chwieją się na kolumnie. A czy to ważne, czemu babcię w kalesonach chowają?

(20.01.2010)


NOTATKA O ANIOŁACH

Kiedyś zrobiłem taką notatkę:

Skubiąc trawkę sierocińca kosmicznego,
nie wiem gdzie przysiąść. Pagórek mój
porastają łodygi herbacianych róż i szkielety bzu.
Wiatry historii huczą zapadając się w wieczór.
Medytuję o zimnie;
że czas pożegnać rozmowy z ludźmi i zacząć rozmowy z aniołami.

Ale wydaje mi się, że anioły lubi się tylko w sztuce, w ikonografii, w opowiadaniach, w piosenkach. Natomiast w życiu ludzie aniołów nie lubią. Bo na przykład w pewnym filmie TVP młody tancerz (około 20 lat ) mówi do dziewczyny, że rodzina go nie lubi, pogardza nim, bo jeden brat ciężko pracuje na plantacji, drugi w armii (w marynarce wojennej), a on tańczy.
Gdy widziałem, jak on tańczy, z niesamowitą energią, pomyślałem, że przypomina anioła lub jest w opiece aniołów. Ale ludzie wolą żołnierzy, mozół, niewolniczo przykutych do ciężkiej pracy, z której rodzi się smutek, przygnębienie i ponurość codzienności, słowem piekło egzystencji.
Inny przykład to matka, lub żona wrzeszcząca na dziecko lub męża: Do domu!, marsz do domu!, bo cię zabiję!, do domu!, do domu, ty jasna cholero!, już!, do domu!!! Byłem świadkiem takiej sceny w pewnym barze piwnym. Rozhisteryzowana kobieta ciągnęła faceta po ziemi jak szmatę, ciągnęła prawdopodobnie do domu. A ta „szmata” była bezradna, bo nie udźwignęła ciężaru tego świata. Ta pieśń rozpaczy codziennie rozbrzmiewa.

Pytanie, gdzie jest ten dom, lub, czym jest ten dom? Z pewnością obecności aniołów w nim nie uświadczysz, nawet gdy ta „cholera” nie była ciemna, tylko jasna, jak padło.

Czy formą bliskości może być różna forma anioła? Jednak żaden przedmiot i pojęcie nie wyrażają całej prawdy o wszechbycie. No to muszę kończyć.

(V  2008)

 

ZAPISKI Z CZERNICY

Chciałbym napisać coś o Czernicy, nanosić na kartkę długie, pofałdowane frazy – jak te bażanty przełażą mi przez płot, a sarny podgryzają wszystkie dookolne trawy. Wiatr czernicki jest porwisty  –  że drzewa nieustannie muszą tańczyć na jego rozkazy, ale i wskazywać gdzie trzeba iść, jak drogowskazy. O czym on im gada? Kto wie? Można się tylko domyślać .

Wzgórze, na którym zbudowałem mój dom, jest wzgórzem pokaźnym i rzucającym wyzwanie. Tu trzeba strzec tajemnicy  –  mówią ukryte zioła i dzikie łąkowe kwiaty, i te inne też. Białe kręgosłupy brzózek akcentują wykrzykniki tej okolicy, całe pochody protestujących przeciwko status quo każdego za głośno puszczonego bąka, a może przede wszystkim znaki zapytania?

Gdzieś między tymi białymi kręgosłupami brzózek urodził się znany kompozytor Henryk Mikołaj Górecki. Podobno, jak mówi Księga Czernicy – najpierw był pokaźnym prawdziwkiem, którego przypadkowy zbieracz grzybów znalazł i zamierzał rzucić na świąteczny stół. Jednak w noc poprzedzającą  święto, anioł stróż przyszłego wielkiego kompozytora wykradł grzyba-artystę z domu grzybiarza i zaniósł do prawdziwej rodziny jako niemowlę, gdzie nadano mu imię Mikołaj. Tako rzecze Księga Czernicy. Niedawno, z kilometr od mojego domu wystawiono mu pomnik – jak siedzi na ławce i czyta partyturę przed czerwonym, ceglastym budynkiem szkoły, gdzie zbierają się codziennie młodzi artyści dłuta i pędzla, by ćwiczyć błyskawiczny świst swojego narzędzia, przy skrzyżowaniu ulic, podobnych do innych, zakrzyczanych i rozpędzonych. Nie wiem co to za muzyka, której słucha teraz  ten odlany z brązu Mikołaj, czy przerabia te klaksony i warkoty uliczne na nuty symfonii czernickiej? , a raczej rydułtowskiej? Czy po prostu czyta regionalne “Nowiny”.

Tu na wzgórzu mieszka cisza, bo tylko w ciszy rodzą się kompozytorzy. Na moim wzgórzu nikt nic nie mówi, tylko kiwa ręką  i idzie dalej strzec swej tajemnicy. Jedyny pies w okolicy jest wesoły i raczej niechciany przez właścicieli. Ot prezent urodzinowy z ogonem i uszami, masakrujący zadbany aż do szaleństwa ogródek.  Barbarzyńcy mieli przyjść i przyszli, ukryci pod niepozorną sierścią rudawego kundla. Trwa właśnie ich najazd. Padają strzępki nerwów właścicieli, ale za siatką wywalczonej prywatności to ich sprawa. Uśmiecha się tylko poczochrany nicpoń do wszystkich i myśli że to niezła zabawa. A młode, tutejsze laski pieszczą go tylko przez szpary w siatce. Tak wygląda granica między miłością a tragedią. Ja poeta z ulicy Starej, tuż obok – cóż to za podnieta?, kto mi przypnie epoleta?, żeby tak było. Bo nikt tu mnie nie zna,  bo patrzą na mnie jak na sarnę na wzgórzu. Ja o tym nic nie wiem  -  że mnie widać. A wiatr kościelny niesie dźwięki parafialnej piosenki.

Najbardziej jednak obchodzą mnie tutaj chmury. Jak nie mam grosza na nowe książki i gazety literackie to czytam z tych chmur, co się dzieje w kulturze, kto kogo kocha a kto kogo nienawidzi?, kto kogo bije?, bo debaty obiektywizmu nie poruszają już tak ludzkich wnętrzności, a przekładając to na chmurę, mamy do czynienia z czystym widmem. Chmury ciemnawe i skłębione to malarstwo olejne, malarstwo dojne, a chmury pierzaste i lekkie, tak zwane obłoczki, to akwarelki i rysuneczki i jakieś haiku wysłane do mnie w prezencie. W sentymentalizmach nie można się tu zagubić. Chyba że wierzy się jeszcze w rozwój cywilizacji i miejscowy Eden. Porzucone reklamówki fruwają na polach. Bunt młodości ukryty za śmieciami nie wie w którą drogę skręcić? Włącza więc na maksa hip-hop, aż robaki z ziemi wyłażą i szukają swojego ogona. Podekscytowanie budzą jedynie braki, tak jak w polityce wraki, budowy domów i płotów, i jazda z górki na rowerze, wprost na kościół, w samo jego centrum, gdzie jak Bóg da, to hamulec zadziała. Zielone oczy kota jak księżyce. Oto wielkanocna Czernica.

Nie chciałbym jednak zakończyć te zapiski na okrągłościach jajka, przynajmniej w literaturze kwadratowości bardziej mnie ekscytują. W chaszczach szumi, szeleści, przeszywa na wylot to Coś. Pchają się zdania, całe stogi zdań jak ubiegłoroczne siano. Przemykają nad pofałdowanym lustrem stawu niczym duży ptasi cień. Szare gospodarstwa na wzgórzach, uzbrojone w kurniki i stare rolnicze maszyny wymachują spokojem, ustalając rytm czernickiego nieba.

Z zimowego czasu wydobywa się ciężkawo, przygnieciony czymś czas wiosenny. Złota smuga na niebie pobudza do myślenia, by nie opisywać zachodu słońca, bo porażka pewna. Wszystko zachodzi. Ale nie chciałbym też stawiać tradycyjnej kropki; tak mnie jakoś coś powstrzymuje i buntuje, że to jeszcze nie koniec. Niech ona jeszcze gdzieś wiruje mi w tej mojej głowie,  lasuje się, buzuje, przekształca, fermentuje – jak nadlatująca mucha  budzącego się czasu.

(8 kwietnia 2012)


portal LM, styczeń 2013




PŁASKODUPIEC 

Płaskodupiec szedł w swojej prywatnej sprawie. Spodnie miał na wzór lat siedemdziesiątych, kiedy od spodu coś nas rozdymało, napompowywało. Pozdrowił mnie niechlujnie, jakby to kosztowało kupę forsy i poszedł w tej swojej sprawie - jak to płaskodupiec, nakryty futrzaną czapką, bo była zima.
Płaskodupcy zawsze narzucali swój styl światu poprzez samo to, że wszystko u nich było płaskie: każdy gest, mrugnięcie, uśmiech, zarówno z przodu, jak i z tyłu. W rzeczywistości z przodu, o zgrozo, odstawał im zwisający brzuchal. Horyzontem dla nich był próg różnych urzędów. Wciąż musieli uważać, żeby się o ten horyzont nie potknąć, bo wtedy sprawa się rypła, odwlekała na długo, albo na zawsze.

Przekraczanie takich horyzontów płaskodupcy traktowali z przyjemnością, jako kolejną w życiu nobilitację. Czuli się wyróżnieni, że oto w całej tej hierarchii wchodzą na coraz wyższy szczebel i to niezależnie od tego czy sprawa była załatwiona pozytywnie czy negatywnie. Ważne jest samo przekraczanie tego drewnianego horyzontu w drzwiach, bo przeważnie płaskodupcy byli urzędnikami. W związku z tym, nie lubią oni nieprzewidywanych opóźnień w załatwianiu swoich bardzo ważnych spraw, a już biadolenia nad swoim potłuczonym ciałem nie znoszą, ale nie dlatego że są tak bardzo hardzi, męscy, dzielni, lecz dlatego że nagle oto sprawa wymknęła im się spod kontroli i wygina się teraz w nich w różne strony; miota nimi, staje dęba, ukazuje nieobliczalne oblicza, poczym osieroca ich i znika gdzieś. To ich wybija z równowagi, z rytmu, ograbia płeć. Uwięzieni we własnym domu lub w jakim szpitalu czują się niekompletni, bezwartościowi, nikomu niepotrzebni. Albowiem skończyło się przekraczanie ulubionych horyzontów. Odleżyny na plecach i pośladkach coraz bardziej spłaszczają ich płaskość.
Nigdy nie zazdrościłem im wyglądu i losu, choć może nie wszyscy płaskodupcy są tak płascy jak ten, którego właśnie wyminąłem i do którego bardzo przylegało niemieckie przysłowie „Wie der Gruss, so der Dank” – Jakie pozdrowienie, takie podziękowanie.



portal LM, październik 2013




OKNO

Dedykuję otchłani smutku i rozpaczy Marii Jose (z opowiadania „List garbuski do ślusarza” Fernanda Pessoi)

Dla kogo ja to okno robię? Kto będzie przez nie patrzył na ten lub inny świat?, jeśli moje oczy pogrążą się w ciemnościach. Jakiej wagi są te listwy z modrzewia,  które przybijam do boków okna? Czy jest to waga tonącego statku?, czy rozkręconej karuzeli wesołego miasteczka? Co będą wyrażały kwiaty w tym oknie? Czyjąś wolność czy niewolę? I jakie to będą kwiaty, żywe czy martwe?, które nikogo nie obchodzą.

Futryny będą jak jastrząb świerkowy, otwierający dzień i zamykający noc. Jasny jastrząb, łowiący muchy dla mnie, a w momencie drzemki wpuszczający zabłąkane osy.

Okno otwiera się i patrzy na wschód, na młode modrzewie i brzózki, i osikę jedyną jak rodzynek w tym lasku, wszystkie one rozkołysane przez  wiatr. Kto wie co okno tak naprawdę wyrabia, gdy się człowiek  na nie nie gapi. Może go nie ma?

 

Rozbolałe są kroki w budowaniu okna, zwłaszcza gdy ktoś nigdy w nie nie spojrzy i nie uśmiechnie się. Tyle narzędzi mam na stole, by ich odgłosy miały dar przekonywania w walce o zasłużony chleb. Niech wszystkie okna jednym oknem przemówią i roztoczy się z niego widok na poezję ulicy, tego z papugą na głowie kataryniarza lub innego grajka. I na pary zakochanych trzymających się za ręce, na gołębie i inne skrzydlaki, dziobiące okruszyny tuż przy nogach przechodniów zatrzymanych na chwilę przez muzykę. Kataryniarza tak naprawdę nie ma, a inni grajkowie też nie zawsze się przed moim oknem pojawiają. Prawdę mówiąc nigdy się nie pojawiają. Tak tylko sobie fantazjuję, by się pocieszyć. Jedynie hip-hop spada na moją głowę, gdy okno otworzę od strony młodych sąsiadów. Tak grzmocą jakby chcieli mi szybę w oknie wybić i cholera wie co jeszcze? Wychodzi na to, że jedynymi kataryniarzami są bażanty na pobliskiej łące, wykręcające ukrytą korbką wysokotonowe yyyrrrg… , yyyrrrg…, no i sroki, szpaki, kosy, wróble i inne dziobaki. A sarny to raczej półkataryniarze albo jacyś kataryniarze spłoszeni, wystraszeni, uciekający z łąki, jakby przed podatkami do Urzędu Skarbowego, z ukrytą w krótkich ogonach muzyką. Publicznością zaś jest rozłożysta czereśnia o rozhuśtanych, czerwonych oczach. I to tyle z tej poezji z mojego okna.

Okno Marii jest zbolałe od zazdrości i wilgotne od łez. Moje ozdobne listwy okienne w kształcie regularnych wzgórz są niczym w porównani ze smutkiem tej 19 letniej garbuski ze sparaliżowanymi nogami i chorej na gruźlicę. Nad parapetem zawieszona, ni kobieta, ni mężczyzna, ni człowiek, stworzenie, które przez cały dzień wypełnia pustą ramę okna i nawet nie może popełnić samobójstwa, bo okno jest za blisko ulicy. A ona jak ścierka w nim leży. Wyznała to w pożegnalnym liście do ukochanego, którego nigdy w życiu nie spotkała i nie spotka. Chciałbym być tym ślusarzem Antonio, przechodzącym codziennie pod jej oknem. Spojrzałbym w górę, w jej błagające oczy i uśmiechnął się z wdzięcznością za tę naukę przed jej śmiercią. Byłbym jej spełnionym marzeniem.

Okno przepływu, szansy, nadziei, mój dziennik intymny i osobisty stolarza amatora, pisany różnymi narzędziami, najczęściej wiertarą, papierem ściernym, młotkiem i dłutem sfatygowanym już - ich nieprzetłumaczalnym językiem. Może kiedyś go skończę i będzie jak otwarty wiersz okienny, zawsze wpuszczało coś nowego do środka. Okno jest rozbebeszone jeszcze. Niech zleci się do niego całe światło świata.

 

portal LM, styczeń 2015




KRAINA PE

Nie ma tu nikogo, tylko wiadra, stoły, różne narzędzia. Ludzie jakby wyjechali na inną planetę, zwłaszcza w samym języku zmyli się. Pozostały gesty. Zostałem sam. Gadam z przedmiotami i z samym sobą. Bez krzesełek ani rusz. Krzesełkowo musi być, bo tak naprawdę one tu rządzą kto i gdzie ma siedzieć, te czwórki do dołu nogami odwrócone. Kto by pomyślał – na czwórce, na tej cyferce świat stoi a raczej siedzi i kołysze się, buja, niczego nie licząc? Czwórka trzeszczy, ostrzega, może coś liczy jednak? Ale samo bujanie się jest piękne. Nagle łubudu! na ziemię i świat leży jak ścięty. Gnaty bolą.

W taczce kościoły się przeglądają, nagie kobiety i różni święci, zwłaszcza wtedy gdy taczka stoi w pionie z rękojeściami wystrzelonymi w górę jak gotycki kościół. Zlewające się zacieki po wapnie, cemencie i rdzy są przejawami zmieniającej się cywilizacji, z nie zastąpionym oczywiście motywem różnych a la falbanek. Trudno nie myśleć gdy patrzysz na taki wehikuł czasu, o przyszłych wakacjach na Majorce, czy w innych wyegzaltowanych miejscach, w których włożą nam niepostrzeżenie kolorowe piórka do dupki. A te z kolei natchną nas do wypisania potężnej widokówki z ryczącymi palmami, by wysłać je z przekąsem do rodzinki i znajomych.

To wbrew pozorom dzieje się bardzo blisko siebie. W łopacie stojącej obok wielka łapa przemawia co należy wykopać, co przekopać, co przerzucić na inne miejsce. Wyślizgane stylisko z bukowego drewna i stalowa, pordzewiała łycha nie jest zakończeniem jej języka. Łopata przemawia, wystarczy spojrzeć i usta się same zamykają jak w czasie kazania. Kazanie łopaty wciąż trwa – stąd problemat niektórych doktorantów na różnych płaszczyznach pracy.

Jedna z nich, skacząca jak żaba, mówi: Przedmiot To Świadek Koronny. Tylko on naprawdę istnieje, to jedyna prawda. Reszta to codziennie to samo, mało ważne, banalne, pospolite, oczywiste, małomówne i trywialne jak przepompowywanie szamba ćwierćżycie. Tylko w przedmiotach można się przejrzeć jak w lustrze i poprawić fryzurę. I tylko o nie się walczy.

Inną perspektywę otwiera hierarchiczna sylweta drabiny opartej o ścianę szopy. Kolejna leżąca na ziemi przestrzega raczej przed jakimkolwiek wspinaniem się. Ta stojąca wyraźnie zaprasza. Wchodź – mówi – wchodź, coraz wyżej. Wchodź, bo tylko wchodzenie istnieje. Z drabiną nie ma żartów, ale to ona podnosi poziom wykształcenia i świadomości każdego grajdołka. Na dowód tej tezy na najwyższym szczeblu usiadł właśnie ptak, potwierdzając niepodważalną rolę i majestat drabiny.

Odkręcić tego nie można w małej wiosce, gdzie nic się nie dzieje i tylko przedmioty budują scenę, na której Hamlet jest pługiem ornym, gotowym do boju, a Ofelia konewką pomocną, z grecka rzecz biorąc, lecz nie tylko lilie tu rosną. To paradygmat zatwierdzony przez sołtysa i proboszcza. Jest on niezmienny. Ale paradygmat ten topnieje w wielkich miastach, gdzie ważne jest z kim?, o czym? i za ile?, a nie przedmiot, zwłaszcza jako ogólna, uniwersalna szminka. Co do przedmiotu tak zwanego ubogiego, to raczej pogardza się nim tutaj. Nikt nie zna Tadeusza K. i jego „Umarłej Klasy”, raczej tylko „Naszą Klasę” znają i uprawiają niezmordowanie. Pozostał on tylko w tej nieznanej wiosce Sztuka, zamieszkał w niej dla koneserów i basta. Jedynie przepływ energii mieszka w wielkich miastach, a przedmioty, jak rzekłem, są jedynie szminką i bibelotem.

Powracam na wieś, do butelki w kącie zielonej, po dawnej oranżadzie z lat 70-tych. Wysmukła, o wyraźnych biodrach i fryzurze hard rockowej sepleni, bo jej robak wlazł do gardła. Wstrząs mnie przeszył jak karmiczne przejście przez bramę śmierci. Piękna jest zieleń Veronesa. Ta zielona panienka ze szkła pod krzakami daje do myślenia – dlaczego Niagara tak wciąga jak kobieta? Butelka rządzi światem. Butelka to ukryty ogień świata.

Pozostały jeszcze grabie patrzące się na mnie jakby chciały mnie zagrabić, wykrzesać coś ze mnie. Pazury mają styrane i powyginane, bez żadnego manicure. Pazerne stworzenie, nie da się ukryć. Nie wiadomo jakiej to jest płci? Gapi się to na ciebie jakby całym Sejmem rządziło i wie co zatwierdzić a co nie. Odpryski zielonej farby na tym drapieżnym obliczu to smaczny kąsek dla mediów. Nie wiem czy kogoś wołać z lokalnej gazety czy nie? Rozdmuchają to. Będą węszyć, włazić do lodówki i pod łóżko, zadawać jakieś ciemne pytania. Wypiją zupę. Nocne ścierania się poglądów – pewnie tak bym to wytłumaczył, tę ich, jej, jego pogiętą gębę z wytrzeszczonymi zębami.

Zawieszony na gwoździu, zardzewiały sierp wschodzi na niebie, gdziekolwiek ono jest. Niech świeci bohaterom tego opowiadania, budującym naszą wielką historię, a jakże. Podmiot bez Przedmiotu ani rusz, cały czas się walą między sobą. To przedmiociarów szemranych ex cathedra przesłanie zza poprzewracanych skrzynek – że jutro wejdą w układy z moją podejrzaną ręką – brzmi jak dobry kryminał, w czasie którego bardzo mi smakują rodzynki w czekoladzie.

Marian L. Bednarek


portal LM, wrzesień 2015


 

Przeczytaj też inne teksty M.L. Bednarka w dziale “felietony” , a także recenzje jego książek – zbioru próz Sianoskręt (2012) – pióra Agnieszki Narloch oraz tomu wierszy Rozmowa z ptakiem (2014) – pióra Jolanty Szwarc