Wytelepało

Kategoria: proza Opublikowano: wtorek, 29 styczeń 2013 Drukuj E-mail


Henryk Konkol
                                                                           

W niezbyt odległych czasach mieszkałem w małej, zapomnianej od Boga, kaszubskiej wiosce Zapyział, gdzie miałem ni to nad stawem, ni wodnym oczkiem, schowaną w borach daczę. Często, chodząc na spacer z psami, musiałem przechodzić czarną drogą przecinającą las. Rozpoczynała się przy chacie siedliska Wykrętów. I kończyła, wychodząc niczym krzywda bokiem,  na rozwiniętej jak szary dywan, asfaltowej drodze. Pobocza leśnego duchtu znaczyły zapadliny wypłukane przez gwałtowne deszcze, niesione na grzbietach sinoszarych chmur. Burze nadchodziły przeważnie nocą, rozświetlone niekończącym się spektaklem zimnych wyładowań, zalewając strugami nagrzane za dnia połacie lasów i schowane w nich wioski. Na ludzi padał strach. W niejednej z chałup zapalano gromnice.

W zapadlinach rosła skudlona, przysypana żużlowym pyłem trawa, wśród której leśne kwiaty bez zapachu i koloru, wyrzucane z jadących samochodów plastikowe opakowania, papierowe torby i butelki po popularnej w tych stronach czystej oraz winie marki „Wino”. A pokrętny, leśny ducht był jedynym szlakiem prowadzącym z osady do sklepiku po margarynę, marmoladę, cukier, często żytnią mąkę do wypieku chleba, mleko, czasami po gazety. Czarna droga prowadziła także do karczmy leżącej vis a vis społemowskiego sklepiku i poczty. Należało tylko przejść na przeciwną stronę szosy.

Miejscami piaszczysty ducht był koślawy, pełen dziur i wybojów. W suche dni żużlowy pył, wzbijany oponami przejeżdżających pojazdów, przesłaniał słońce. Jednak dzisiejszy dzień wypełniały kadzidlane zapachy żywicy. Długo trwająca susza spalała trawę i już dawno ogłoszono ostatni stopień zagrożenia pożarowego. Ciągnąłem nogę za nogą poboczem drogi, wykorzystując osłonę cieni od drzew. Psy nie przejawiały ochoty do figlowania. Ospale szły przodem, z wywieszonymi jęzorami, nie zauważając nawet kota, który wygrzewał się na skraju brzozowego zagajnika.

Wyprzedziła mnie – ciągnąc za sobą tumany pyłu –  rozklekotanym rowerem, w którym wszystkie części trzymały się na słowo honoru. Solidne wrażenie sprawiała tylko wygięta jak krowie rogi kierownica.
Dziewczyna jechała do sklepiku, na co wskazywały puste siatki i przymocowany na bagażniku wiklinowy kosz. Spotykałem ją często jadącą przez las i do dzisiejszego dnia nie zamieniłem z nią jednego słowa. Intrygowało mnie, dlaczego jadąc po zakupy, wraca z pustymi siatkami.
Minęło może dziesięć minut – szczęśliwi czasu nie mierzą – gdy z daleka słyszę znajome pobrzękiwanie błotników, a po chwili widzę pochyloną nad kierownicą znajomą sylwetkę rudej panny. Na wietrze furkoczą puste torby.
Machnąłem ręką.  Zahamowała, wbijając pięty w piach. Miłą, upstrzoną piegami twarz ożywił szeroki uśmiech. Śmiały się też jej niebieskie, jak kaszubskie niebo, oczy.
- Agata. Niech powie, dlaczego wraca bez zakupów?– spytałem. – Czy jest zamknięty sklepik?
- Ni. Jadę do chałupy zapisać na kartce, co mam kupić – odpowiedziała poważnie.
- ?
- Bo jak mnie na ty drodze wytelepi, to nim dojade, wszystko zapomne.

                                                                 Henryk Konkol
 

portal LM, styczeń 2013