Barbara Gruszka-Zych „Szara jak wróbel”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2012, str. 42

Kategoria: port literacki Utworzono: środa, 01 sierpień 2012 Opublikowano: środa, 01 sierpień 2012 Drukuj E-mail


Jolanta Szwarc

ZMĘCZENI UMIERANIEM

Tyle tysięcy lat umieramy i jakoś nie nabraliśmy wprawy. Śmierć wciąż napada na nas znienacka, albo ociąga się z zabraniem na tamten świat. Barbara Gruszka-Zych w tomiku „Szara jak wróbel” rozważa śmierć własnego ojca, Wita Gruszki. Na okładce książki mamy zdjęcie starszego pana z lewą ręką owiniętą bandażem, pod którym zamiast zegarka zapewne kryje się wenflon. Na ścianie widoczny zegar i jakieś obrazy. Sugerują, że chory leży jeszcze w domu. Na czwartej stronie podobizna córki – poetki. Fotografował Błażej Zych. Domyślamy się, że mąż albo syn autorki. Poetka sugeruje czytelnikowi biografizm, w ten sposób stara się uwiarygodnić.

Najważniejszej osobie, która mówi w wierszu, podmiotowi lirycznemu, daje rysy własne. Każe czytelnikowi przyglądać się sytuacjom, których nie musiała wymyślać, ponieważ one są. Świat jest sceną (theatrum mundi), a przedstawienie trwa. Jedni umierając, opuszczają scenę, kończą swoją rolę. Drudzy jak autorka występują dalej w roli poety. Podmiot liryczny staje się bliźniaczym odbiciem poetki. Im bardziej autorka przekonuje nas do biografizmu, tym bardziej czytelnik dostrzega nadbudowę literacką nad nim. Autorka pisząc o umieraniu i śmierci ojca, pisze również o sobie.

„Kiedy widzi się, do czego doprowadziła współczesna medycyna, pytamy siebie mimo woli: "Ile pięter ma śmierć?” (J. P. Sartre). Ile czasu upłynęło od sformułowania tej myśli? Ile teraz pięter ma śmierć? Pochłonięci życiem może nie rozmyślamy codziennie o śmierci, ale ona w naszej świadomości jest. Boimy się jej. Nie wiemy jaki kostium przywdzieje, kiedy przyjdzie po nas ta znajoma nieznajoma. Może odejdziemy tak jak nasz wielki aktor Andrzej Łapicki – we śnie, a może oddadzą nas do hospicjum, w którym zgodnie z jego założeniami będziemy godnie czekać, czekać i tylko czekać, bo lekarze, co mogli zrobić, już zrobili. Mówią / to nie potrwa długo chociaż / jest taki silny za zdrowy żeby odejść i umywają ręce. Kończy się ich rola. Nie będzie dalszych badań, na które nie pogodzona z wyrokiem czeka rodzina. Nikt nie chce zająć się jego chorobą / dlatego zajmuje się nią sam / leży z wenflonem zamiast zegarka / przewraca się na prawy bok / przewraca nam cały świat.
Już zegarek nie będzie mierzył upływającego czasu. Czas zwolni tempo. Będzie kapał powoli życiodajnymi kroplówkami. Będą wzmacniały, uśmierzały. Choć nie zawsze. Pan Józef / nazywa się teraz ból tak też jest mu na imię / i dopiero śmierć może przywrócić mu dawne / imię i nazwisko na obojętnej nagrobnej płycie. Póki co dorośli mężczyźni coraz bardziej kurczą się, leżą w pampersach, wokół nich krzątają się pielęgniarki dbające o czystość ciała, myją, obcinają paznokcie u nóg, jakby to było najważniejsze. Kiedy słuch… Co słyszy się do końca / wróble  z wszystkich lat / skaczące w myślach // zawsze radosne nawet / w godzinę śmierci szarej / jak wróbel. Jak przebić się przez szybę nieba, jak zagrać finał. Czy potrzebny jest specjalny kostium, charakteryzacja. Błażej chce mu pomalować usta / krwistą pomadką // i włożyć na głowę perukę / jak przystało aktorowi /…/ każdy mówi swój tekst /…/ każdy chowa w ustach płatek języka / z kwiatu którym / kiedyś był.

Była kiedyś kwiecista mowa umierającego i nasza. Teraz myśli gdzieś uciekają. Czas jakby się zatrzymał, tylko ciało w nim płynie krzyżowane od środka z tamtej strony. Nie takie to proste zabić, pokonać potwora, jakim jest rak. Tylko oddechy się krzyżują. Czas choroby robi swoje. Dystansuje, przygotowuje, wszystko staje się jasne. Jesteśmy bezsilni wobec tego, co nieuchronnie nastąpi. Tylko kiedy. Wszyscy czują zmęczenie. Na ogół w chwili umierania człowiek zostaje sam. Bliscy nie upilnowali, nie dopilnowali, nie byli dobrymi stróżami granicy, umierający uciekł, wymknął się spod kontroli. Lekarka stwierdza zgon, ciałem zajmują się pielęgniarki, a ona żegna martwego martwym językiem: „Monstra te esse Matrem”, jakby chciała powiedzieć, że dla ciała „Gruszki” zrobiła, co mogła, już zagrała swój epizod, a teraz troskę i starania o niego przekazuje drugiej o niebo potężniejszej Kobiecie. Nazwisko „Gruszka” czarnymi literami na tle przeźroczystej cieczy / wyprzedzającymi napisy na nekrologach umieściła na butelce z kroplówką jakaś pielęgniarka. Pielęgniarki mają wprawę w czytelnym pisaniu nazwisk, tak samo jak mają wprawę w odzieraniu z szat i zawijaniu w płótno. W białych mundurach dzień za dniem robią swoje. Wiedzą, co robić, żeby usta nie zakłócały ciszy krzykiem z obrazu Muncha. Bliscy zmęczeni umieraniem mają czas na zadbanie o sprawy ziemskie. Przygotowanie kalesonów dla ciała wycieńczonego chorobą, by spodnie na nim lepiej leżały, kiedy tata już nie swój ani nasz / coraz mniejszy / jakby chciał znów  / przyjść na świat / już nie z tego świata.
Jedno czerwone jabłko
trzyma się dzielnie gałęzi, trochę przywiędło, ale przyjdzie do siebie po marnej pogodzie, bo jeszcze nie czas, by padło niedaleko od jabłoni.

Pogrzeb jak pogrzeb. Wśród zmarłych tak zwykle toczą się / nasze rozmowy mówimy o tylu sprawach / dla nich nieważnych a nam się wydaje / że w każdej ważą się losy świata / waga i tak wie kiedy ma odważać życie / a kiedy śmierć żeby nie przybrało żywych / jak oceanu podczas przypływu. Może wie, a może rozumny człowiek ją rozregulował. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat liczba ludności na świecie się podwoiła. Czy jakaś ręka zapanuje nad tym łańcuszkiem św. Antoniego?
Pod kawałkiem marmuru / nie można oddychać a po drugiej stronie / mieliśmy odetchnąć pełną piersią /… / tutaj kawałek marmuru / nie umiera przez kilka pokoleń leży zamiast nas / leży nam na sercu zamiast nich.
Jest w Poznaniu na Miłostowie cmentarz, który stopniowo wypiera las. Po wykarczowaniu drzew zostaje lekki piasek i nasz wybór. Mogiłę przydusić granitem, lastriko, pysznym marmurem, czy wkopać krzyż brzozowy i posadzić parę kwiatków. Jeszcze trzeba wiedzieć, co posadzić, bo niektóre są przysmakiem saren, a upilnować ich nie sposób. Zawsze znajdą czas na posiłek i zostawienie tropów. Dołożenie skrzyżowanych gałęzi brzozy z białą korą do dobrze dopasowanego krzyża, który niesiemy jakoś mniej ciąży, a pielęgnacja mogiły, patrzenie na nowe zielone liście i rozkwitające pąki łagodzą bardziej niż szorowanie zimnego, szarego kamienia.

Ten dom nigdy nie wróci do siebie / ty do niego nie wrócisz // każdemu meczowi w twoim telewizorze / zabraknie ciebie dobry zawodniku. Dobry zawodnik w dobrych zawodach wystąpił i bieg ukończył. Wieniec sprawiedliwości czeka na każdego, którego serce nie zlodowaciało i obrał zieloną ścieżkę. Cóż dom, czy liczy się budynek, cztery ściany? Wielokrotnie zmieniamy adresy, rzadko kto z pokolenia na pokolenie mieszka w staruszku, chyba królowa angielska, ale wyjątki potwierdzają regułę. Przyzwyczaiłam się domy zabierać ze sobą. Zaglądam rodzicom, dziadkom i prapradziadkom w okna. Tyle życia zostawili po sobie. Jedni po drugich biegli do mety i ja podążam za nimi. Słucham głosu, który mówi, zostaw łóżko, pół życia przespałaś, przeleżałaś, zostaw wszystko, zmień adres, ale nie przez hospicjum, z którego trudno ci będzie odejść, bo znowu ktoś przekombinował, unowocześnił model rodziny, która żeby żyć, musi robić swoje. Usprawniać owczy pęd do nie wiadomo czego. Ktoś mi niedawno powiedział, że rodzina to rodzice i dzieci (dodam – dzieci jeszcze potrzebujące). Coraz mniej mamy krewnych, chyba że wiszą na drzewie genealogicznym. Takie pobekujące białe i czarne owce daleko na niedostępnych halach. Ale one ani ziębią, ani parzą.

Póki płatek języka sprawnie się obraca, potrafimy przekonać, jaką to wspaniałą opiekę zapewniamy bliskim w fachowo prowadzonych hospicjach, gdzie lekarze i pielęgniarki potrafią czule zajmować się chorymi, przedłużać, ile się da, czekanie na nadejście chwili ostatecznej. Chorzy często z utęsknieniem czekają na pocałunek śmierci, której tak trudno podejść do łóżka.
Kiedy mówiłam o dacie swojego wieczoru autorskiego w hospicjum / nad zwłokami ojca a obok leżał pan Józef z nieustannie gorejącymi oczyma / przerwał mi „ciekawe gdzie wtedy będę” tak jakby się zastanawiał czym / nieistotnym będziemy się zajmować na kilkanaście dni przed weekendem / odpowiedziałam mu „gdzieś pan będzie” uśmiechnął się „gdzieś będę”.

„Szara jak wróbel” – śmierć, jest niezawodna. Wierna po grób. Powód strachu i cierpienia a także największa tajemnica ludzkości.
Poetka swoją dobrą, przejmującą poezją proponuje nam podjecie próby może nie przeniknięcia jej, nie zgłębienia, bo tego nie jesteśmy w stanie ogarnąć, ale zastanowienia się nad sprawami ostatecznymi teraz, bo później może być za późno i nie będzie jak w takich warunkach rozmawiać / o sprawach ostatecznych / kogo spytać ile musi się spocić / i zmienić koszul żeby przejść na tamtą stronę / i gdzie jest tamta strona.

Każdy zamykając oczy będzie sobie stawiał te pytania retoryczne.
Gdzie jest tamta strona?
I co dalej?

Barbara Gruszka-Zych „Szara jak wróbel”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2012, str. 42

Jolanta Szwarc