Jerzy Marciniak "Urząd Lekkich Obyczajów", Instytut Wydawniczy ŚWIADECTWO, Bydgoszcz 2014, str. 192
Leszek Żuliński
LOS DZISIEJSZYCH CIURÓW
O istnieniu Jerzego Marciniaka do tej pory chyba nie wiedziałem. To autor mieszkający w Szwecji i będący członkiem Związku Pisarzy Szwedzkich. Ale – okazuje się – że z ciekawym dorobkiem. Jest przede wszystkim tłumaczem i dramaturgiem. Na tym ostatnim polu ma spore sukcesy: wygrywał poważne konkursy dramaturgiczne, jest także laureatem konkursów prozatorskich i poetyckich, i to nieźle w Polsce cenionych. Radio emitowało jego słuchowiska; wydał dotychczas trzy powieści i jeden zbiór opowiadań.
Można – jak się okazuje – było go czytać na łamach m.in. „Czasu Kultury”, „Dekady Literackiej”, „Dialogu”, „Migotań”, „Odry”, „Toposu”... To chyba dobre rekomendacje? A co najzabawniejsze, publikował też w „Wiadomościach Kulturalnych”, w których prowadziłem dział literacki. A więc raczej nie tyle nic o Marciniaku nie wiem, ile o nim zapomniałem. Ech, te sklerozy i lumbaga dają znać o sobie...
Teraz skończyłem właśnie lekturę nowej powieści Jerzego Marciniaka pt. Urząd Lekkich Obyczajów. Nie tylko ten tytuł jest zachęcający, ale i to, że książka opatrzona jest intrygującą dedykacją: dziewczynom lekkich obyczajów i Ministerstwu Kultury. No, Kochani, czujecie się zachęceni?
Już pierwsza scena powieści zapewne sprawi, że dobrniecie do końca. Do narratora dzwoni minister kultury i tłumaczy się, dlaczego nie mógł przeforsować jego sztuk na deski polskich teatrów. Zapewnia, że jest W DUŻEJ MIERZE uczciwy, ale niewiele może. Może natomiast spowodować, że szefowa jego gabinetu zatańczy przed dramaturgiem coś w rodzaju go-go. Obaj panowie zwierają pacta servanta i artysta ma czekać na telefon od szefowej.
No więc zacząłem zaciekawiony czytać tę książkę i szybko zorientowałem się, że to będzie śmiech przez łzy. Nasz bohater-narrator, który na domiar złego też nazywa się Marciniak, wylewa swoje żale na Ukochaną Ojczyznę. Zaczyna to się tak: Piszę list za listem do Marszałka Województwa Wielkopolskiego i Przewodniczącego Sejmiku; na podstawie aktualnego stanu prawnego, może w teatrach być uczciwie lub nieuczciwie, niestety w Wielkopolsce przeważa ta druga opcja. Oni jednak milczą i robią swoje, czyli przekręty w kulturze. Wiedzą dobrze, że nic im się złego za to milczenie stać nie może. A za przekręty tym bardziej. W Polsce za nieuczciwość skazuje się jedynie drobnych złodziejaszków, za którymi nikt nie stoi, a tych innych, to... Za komuny tak było i tak jest teraz. A może nawet gorzej.
Ho, ho – pomyślałem sobie – powieść będzie kontestacyjna. I jest! I jest słusznie kontestacyjna! I chyba bardzo osobista, być może nawet autobiograficzna, bo nasz narrator-bohater pastwi się nad Nową Polską, w której artysta może stać przed majestatem ministra, dyrektora teatru, redaktora czy każdego innego „funkcjonariusza kultury” jak pątnik przed spiżową bramą. Ale Marciniak nie daje za wygraną. Molestuje nawet Sejm i Senat –instancje, które przypominają psa jego znajomej: Ona mówiła, Verdi daj głos! To on merdał ogonem, kręcił głową i od czasu do czasu coś tam sapnął czy coś tam zakwilił, ale takiego głośnego ujadania, które wypłasza złodziei i nie-złodziei, to nie dawał... Czyli Verdi zachowywał się tak, jak rządzący naszym krajem – konstatuje pisarz. Nasze starania są zdzieraniem zelówek w wędrówkach od Annasza do Kajfasza. Znacie to? No, ale czytajcie dalej... Ja już nie będę Wam więcej opowiadał ani streszczał... Zdradzę tylko, że szefowa gabinetu ministra kultury była jedyną, która dotrzymała obietnicy, pisząc do artysty maila: Umyłam piczkę i czekam, więc proszę się pośpieszyć!
Ta powieść jest otwartym buntem przeciw polityce kulturalnej Nowej Polski. Przeciw nowej biurokracji i bezduszności. Przeciw machinie państwa, która, zajęła swoją ambonę i głównie dba o to, by hałas z dołu do niej nie docierał, a „białe kołnierzyki” miały święty spokój.
Perlą się w tej książce wątki, motywy, didaskalia, anegdoty, a przede wszystkim egzemplifikacje całej tej drogi przez mękę, jaką muszą przejść ludzie pióra, ludzie teatru i wszyscy szukający tej szczeliny, przez którą mógłby dostrzec ich odbiorca. Jerzy Marciniak się wkurzył i wygarnął.
Poniósłby klęskę, gdyby napisał gniota. Ale to jest powieść, od której nie mogłem się oderwać. Arcyinteligentna, arcydowcipna, pełna cudownych meandrów. Narracja Marciniaka jest lekka, zabawna, pełna epizodów, które pozostają w pamięci. I, co najważniejsze, ta powieść pozostanie dokumentem nowych czasów, w które tak bardzo wierzyliśmy na przełomie lat 80. i 90., a które teraz coraz mocniej zaczynają być treścią naszych zmartwień i niespełnień.
Nożyce się odezwały. W Internecie znalazłem „urzędowe” reakcje prasowe na tę powieść. Oczywiście Marciniak jest w nich traktowany jako frustrat i awanturnik. Hola, hola, Panowie, mury Waszego Jerycha trzeszczą nie tylko w głowie Marciniaka; artyści wystawią Wam rachunek za stoicką indyferencję w sprawach kultury.
Szanowny Panie Marciniak, co do jednego może mieć Pan pewność: ja już Pana nie zapomnę po raz drugi. Ma Pan pióro, jak to się u nas mówi. I trzasnął Pan w stół, który wprawdzie tak szybko się nie rozleci, ale warto było. W roku 1904 Wiktor Gomulicki wydał powieść pt. Ciury – obraz nędznego życia poetów tamtego okresu. Nikt za bardzo tamtą powieścią się nie przejął. Może Pańska książka coś wskóra; trzymam kciuki!
Jerzy Marciniak "Urząd Lekkich Obyczajów", Instytut Wydawniczy ŚWIADECTWO, Bydgoszcz 2014, str. 192
Leszek Żuliński
Przeczytaj też opowiadania J. Marciniaka w dziale "proza" naszego portalu, a także szkic "Przybyszewski a... pałace" (dział "eseje i szkice")