Motyw losu
Jerzy Żelazny
Włączyłem telewizor, by się dowiedzieć, czy przypadkiem nie zdarzyło się na świecie albo w kraju coś niezwykłego, jakiś kataklizm, ktoś ważny umarł, a jednemu krajowemu politykowi życzyłem rychłej śmierci, nie tak stary był, ale docierały wieści, że choruje, więc może nadszedł jego czas… Nazywałem go złośliwym zyzolem, nieprzyjemną kreaturą. Miałem w zapasie kilka innych złośliwych określeń, ale je przemilczę. Jednakże zamiast usłyszeć wiadomości, ujrzałem Berliner Philharmoniker, dyrygował Herbert von Karajan, rozbrzmiewała V Symfonia Beethovena… Wciąż grają ten wspaniały utwór, przecież Karajan od ponad dwudziestu lat nie żyje, to jak to?... No jasne, zapisali koncert na płycie, teraz odtwarzają…
Słuchałem przez chwilę tego wspaniałego wykonania, ale przestałem, gdyż przypomniała mi się opowieść taty… Nie wiem, czy prawdziwa, być może tata zmyślił, miał dość bujną fantazję. Jednakże, gdy jej słuchałem, a potem wspominałem, ogarniał mnie jakiś przejmujący wiew pełen grozy, ale również zachwytu z powodu jej tajemniczej scenerii. Podejrzewałem, że tata chciał w tej metaforycznej opowieści zawszeć jakąś myśl, przesłanie. Nie potrafiłem jednak odgadnąć, co też tata chciał mi przekazać. A może sam nie tego wiedział, tylko intuicyjnie wyczuwał, że coś w tym jest niezwykłego…
On, gdy był młody, zanim się ożenił z moją mamą, mieszkał kątem w dużym mieście; niechętnie wymieniał nazwę miasta, ale łatwo było się domyślić, że to był Toruń. Z chęcią chodził w tym mieście na koncerty symfoniczne. Gdy nie miał na bilet albo nie chciał wydawać pieniędzy, to wpraszał się do dyrektora, proponował, że coś naprawi, fotel na przykład na widowni, bo były stare, załamywały się pod ciężarem widzów, a orkiestra nie miała pieniędzy na kupno nowych, więc dyrektor zgadzał się i tata bywał na każdym koncercie dopóki w budynku coś było do naprawy, jeśli nie, dyrektor rozkładał ręce, niestety, panie majster, musi pan zapłacić za bilet. I tata płacił. Podziwiałem go za te muzyczne upodobania, nie wiem, co go do nich skłaniało, snobizm, przecież to zwykły cieśla; jego koledzy szli do szynku na piwko albo gorzałeczkę, a on na koncert, przedziwne! Przeszło mu to, gdy się ożenił, zamieszkał na wsi. Czasem mówił do mamy, żebyś nie skusiła mnie, to byłbym kimś, skapcaniałem przy tobie, wyskubałaś mi pióra ze skrzydeł, musiałem wlec się po ziemi, zamiast pofrunąć… A czy ja cię trzymam na powrozie, odcinała się mama, uwiązałam, zamknęłam w klatce, a toć leć w te dyrdy i nie wracaj. Tata milkł, a przez twarz przelatywały mu chmurne refleksy, żal jakiś, podchodził do okna i patrzał na pola, na drogę prowadzącą do lasu. Rozumiałem to patrzenie taty na drogę, którą można pojechać wszędzie, mnie też się kusząco śni, jakby chciała poprowadzić w jakąś nieznaną, ale wspaniałą przestrzeń. Tata też nadstawiał uszy, jakby oczekiwał, że stamtąd dolecą jakieś dźwięki, może muzyka, symfonia, której słuchał w młodości?
Kiedyś opowiadał mi taką historię:
- Budowaliśmy kościół w niewielkim mieście; na niedzielę zaprosili do miasteczka - ksiądz, miał ambicję, marzył, żeby ludzie pokochali muzykę - więc burmistrz za namową księdza zaprosił orkiestrę symfoniczną, w ratuszu była duża sala, tam właśnie odbył się ów koncert.
Tata nie wiedział, skąd przyjechała orkiestra, jak się nazywał dyrygent, natomiast zapamiętał, że grali V Symfonię Beethovena; tata czasem ten główny motyw symfonii, zwany motywem losu, sobie podśpiewywał – pa-pa-pa-paaa! Mnie się to podobało, czułem w tym jego pa-pa-pa-paaa! jakieś wołanie, by gdzieś wejść albo się wspiąć, nie wiedziałem jednak dokąd tata chce wejść przy pomocy tej muzyki.
Opowiadał tata:
- Na tym koncercie w sali ratusza, gdy rozbrzmiewała ta ważna symfonia Beethovena, zaczęły się dziać dziwne rzeczy - gdy ten ciągle powtarzający się motyw, wiesz jak go nazwano, mówiłem, motywem losu, był powtarzany przez różne instrumenty, zaczęło się od fagotów - gdy fagocistom wypadło wyeksponować ów motyw, po jego wybrzmieniu, a cała orkiestra przejęła melodię, fagocistom raptem opadły instrumenty na kolana, opuścili głowy na piersi, wyglądało, że zasnęli albo wyzionęło z nich tchnienie, a dyrygent tego nie spostrzegł, nadal machał batutą, nie usłyszał, że w orkiestrze zabrakło dźwięków fagotów. Potem, gdy ów motyw losu wyeksponowali waltorniści, spotkał ich ten sam przypadek, następni byli klarneciści, podobny los przydarzył się puzonistom, wkrótce ucichły wszystkie aerofony, grali tylko muzycy na instrumentach smyczkowych, dyrygent nadal nie zauważał, że połowa orkiestry zaniemogła, a może zlekceważył brak dźwięków tych instrumentów, on dyrygował, jakby nic się nie stało, jakby samo dyrygowanie było ważniejsze od gry, robił miny w zależności od nastroju melodii, gdy nastawały partie liryczne, jego twarz nabierała rysów uduchowionych, przymykał oczy, a ruchy jego stały się płynne, miękkie, jakby brodziły w przestrzeni dzielącej go od członków zespołu; a gdy orkiestra pospieszała ku forte, twarz dyrygenta tężała, usta miał zacięte, ruchy rąk stawały się bardziej dynamiczne, wspomagało je całe ciało, przed chwilą jeszcze senne, nagle przybierało pozy pełne dynamiki, ruchy stawały się jakieś kanciaste, czupurne, otwierał usta, jakby chciał coś z nich wyrzucić, krzyknąć, wspomóc muzyków… Wkrótce zamilkły kolejno kontrabasy, wiolonczele, ucichły skrzypce, grał tylko jeden skrzypek, ten najważniejszy, pierwszy skrzypek, dyrygentowi to nie przeszkadzało, on wykonywał ruchy, jakby grała cała orkiestra… - Nie, tata to znacznie lepiej, barwniej i z jakimś natchnieniem opowiadał, a był przecież tylko cieślą… - I stało się po pewnym czasie - tata rzekł to po dłuższej przerwie, ale znacznie ciszej, niepewnie: - Na widowni rozległ się krzyk jakiejś kobiety, o Matko Przenajświętsza, oni wszyscy pomarli! Czyli nie tylko ja widziałem, że grał tylko jeden muzyk. Po krzyku kobiety dyrygent jakby się przebudził - natchnienie na jego twarzy zgasło, uniesiona batuta znieruchomiała, następnie uderzył nią o pulpit, na którym leżała partytura, rozległ się trzask, jakby ktoś przełamał patyk, a muzycy raptem ożyli, zaczęli wykonywać w radosnym tempie Allegro, ostatnią część symfonii.
- Chcesz wiedzieć, co było dalej. No, wielki wstyd – ktoś mnie szarpał za rękaw żakietu. I usłyszałem, panie majster, koniec koncertu. Przede mną stał ksiądz. To on szarpał mój rękaw. Gdzie muzycy, spytałem półprzytomny. Co gdzie? – ksiądz jeszcze raz pociągnął za mój niedzielny ancug. – Poszli na stację kolejową. Obudź się wreszcie, majster.
Jerzy Żelazny
Przeczytaj też u nas opublikowaną w odcinkach powieść Śmiech Chryzypa J. Żelaznego, felietony, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)