„Śmiech Chryzypa” ( odcinek trzynasty)

Category: z dnia na dzień Published: Tuesday, February 09 2021 Print Email

Jerzy Żelazny
                       

U JURKA W LESIE 

Jechali  przez las. Jerski zauważył jadący za nimi ciągle w tej samej odległości van minibus, powiedział:
- Jadą za nami.
- Spokojnie, ubezpieczają nas. Żeby nic nam… Odwiedziny pana, mistrzu Jerski, u deputowanego wyciekły do sieci, stały się głośne, wzbudziły wielkie zainteresowanie, pojawiły się nawet złośliwe memy, stąd ta ostrożność – to powiedział mężczyzna siedzący obok kierowcy i się speszył nieco, jakby mu się informacja o memach wymsknęła niechcąco.
Podjechali wkrótce pod hotel, w którym Jerski spędził ranek, zostawił w nim swój neseser z zapasową koszulą i skarpetkami oraz kanapkami Lilli. Zjadł jedną w drodze, drugą poczęstował Nygla, a cztery zostawił na później. Już pewnie nie zdołam ich zjeść – zmartwił się. Przed wyjazdem upominał Lilli, żeby nie szykowała mu tak dużo, ale ona nigdy go nie słuchała, zawsze sześć   sznytek posmarowanych masłem i obłożonych szynką  szwarcwaldzką albo kiełbasą żywiecką, przekrojonych na pół i złożonych, w sumie sześć wkładała do specjalnego pojemnika, a ten do dyplomatki.
Wysiedli. Van, który za nimi podążał, odjechał, zabrawszy kierowcę i ochroniarza z samochodu pani Zenobii. W holu hotelu opiekunka Fryza zadysponowała:
- Mamy do spotkania w klubie w KWAK dwie godziny. Odpocznij, odśwież się. Gdy nadejdzie pora, zatelefonuję i pojedziemy.
- Chodź ze mną do pokoju, Zeniu. Pobędziemy trochę razem.
- Chciałabym z tobą pobyć, ale nie wolno mi i mam obowiązki.

Rozeszli się,  Jerski nieco nadąsany i zawiedziony. Niewielki to żal, bardziej ciekawiło go, czym się Zenia zajmuje i jak do tego doszła, że ma dostęp do najbardziej znanych i ważnych osobistości obecnego reżimu, deputowany, mecenas Barber, był tego przykładem, gdyż traktował ją z wielką atencją, a to nie byle kto.
W apartamencie Jerski zastał dwóch panów w koszulach khaki i różowych krawatach. Czarne  marynarki wisiały na oparciach krzeseł, stojących wokół niewielkiego stołu, nakrytego lnianą serwetą przyozdobioną ludowymi wyszywankami.
 Zatrzymał się przy drzwiach, gotów się wycofać, nawet przemknęło mu przez myśl, że wszedł nie do swego apartamentu, ale przecież otworzył kartą magnetyczną, którą dostał od pani Zenobii.
- Prosimy, niech pan wejdzie, śmiało. To pański apartament – powiedział jeden z tych dwóch.
Siedzieli na kanapie ustawionej prawie na środku saloniku, gapili się w telewizor wiszący na ścianie, nadawano wiadomości. Byli do siebie podobni, obydwaj nieco łysi. Uśmiechali się oczywiście.
- A panowie co tu… – nie dokończył.
- Nas przydzielono, żeby pana chronić, BIP nam polecił.
- Czymże jest ten BIP, słyszę ów skrót już od jakiegoś czasu, ale nie  wiem, co on oznacza. Może panowie mi wyjaśnią.
- Cóż BIP to BIP. Nie trzeba objaśnień. Wszystko kręci się z woli i pod nadzorem BIP. Rozumiemy, że na prowincję, do miasteczek, wsi, jego dyrektywy docierają z opóźnieniem, ale to kwestia procedur i logistyki.
- Pan otrzymał gratyfikację od deputowanego mecenasa Barbera – odezwał się ten drugi. – W jakiej walucie?
- Nie wiem. Schowałem kopertę do kieszeni, nie zaglądałem.
- Nie był pan ciekaw ile panu dał? -  dziwił się ten pierwszy.
- Nie było okazji, by zajrzeć. Właśnie chciałem teraz.
- Proszę więc wyciągnąć kopertę, zobaczyć.
Fryz zbliżył się do siedzących, jakby chciał pokazać im zawartość koperty. I tak się w istocie stało, bo gdy pisarz wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki, jeden z tych dwóch, nawet nie spostrzegł który, zgrabnym susem przyskoczył do pisarza i wprawnym ruchem, niby wykwalifikowany złodziej, wyjął z rąk Fryza kopertę, odsunął się i otworzywszy, wyciągnął banknoty, przeliczył.
- Ho-ho-ho! – wyraził uznanie. – Dostał pan srebrniki, trzydzieści srebrników. Ładna  kwota! Choć jej wartość… Może pan kupić trzydzieści litrów cytrynówki albo w pozłacanych ramach portret naszego Przywódcy, dzieło miejscowego malarza Filipa Filetona, oryginał, ale maluje je taśmowo, trzyma zawsze kilka w zapasie; wystarczy też na zakup roweru dobrej marki, staniały ostatnio. Rower jednak się panu nie przyda, wyszedł z mody i użytku.
Mężczyzna włożył kopertę z pieniędzmi do kieszeni jednej z marynarek wiszących na oparciach krzeseł. Jerski patrzał chwilę zdumiony, chciał zaprotestować werbalnie, ale ten, który nadal siedział na kanapie, powiedział, uśmiechając się życzliwie:
- Musimy panu zarekwirować pieniądze od mecenasa. Oddamy, gdy będzie taka dyspozycja BIP. Zresztą nic za nie pan tutaj nie kupi, bo srebrniki można wydawać w specjalnych sklepach i restauracjach. Tu takich nie ma, są tylko w Metropolii.
- Poproszę telefon – ten siedzący wysłannik BIP wreszcie się podniósł. -. Tak, pański. Mamy obowiązek  zarekwirować. Oczywiście też zwrócimy w stosownym czasie.
- Chciałem zadzwonić do żony – mówił Fryz pokornie, jakby wreszcie pojął, iż został całkiem ubezwłasnowolniony. - Na pewno się niepokoi, gdyż od wyjazdu nie zadzwoniłem do niej, nie mogłem się połączyć, nie odbierała. Nie wiem dlaczego, brak zasięgu? To nieprawdopodobne, do Nowego Jorku dzwoniłem, do syna, bo akurat jest w Nowym Yorku, był zasięg, a do żony nie ma. przecież niedaleko… Czy to wy zablokowaliście telefon żony i dlaczego??
- Niech się pan nie martwi. Pańska żona wie, co się z panem dzieje – kontynuował ten, co wstał z kanapy. Fryz jednak zawahał się, włożył rękę do kieszeni marynarki, złapał telefon i zacisnął, zapewne sądząc, że w taki sposób zatrzyma aparat przy sobie. Mylił się oczywiście – funkcjonariusz BIP złapał Jerskiego za rękę, ta wysunęła się z kieszeni, ścisnął, telefon wypadł z dłoni pisarza prosto do podstawionej drugiej dłoni funkcjonariusza w różowym krawacie.
- Niepotrzebnie utrudnia pan nam pracę. Zawsze osiągamy to, co mamy do zrobienia. Staramy się postępować łagodnie, wystrzegać się brutalności. Boli ręka? Trochę za mocno ścisnąłem, ale to pańska wina, powinien pan oddać telefon dobrowolnie.
- Nasza misja skończona. Proszę się  nie martwic, wszystko będzie okej. Radzimy odpocząć, przecież ma pan spotkanie w KWAK-u, nasi artyści na pewno przygotowali się solidnie, by pana ugościć. Życzymy miłej zabawy.
Wciągnęli marynarki, poprawili krawaty i ukłoniwszy się, wyszli.
 - Czy ja śnię? – zawołał za nimi Jerski, ale żaden się nie obejrzał,  nie  zawrócił, by mu objaśnić, że nie śni, że taka jest rzeczywistość, czasami upodobnia się do snu, męczącego snu.
Skorzystał z rady, ściągnął marynarkę, obuwie, spodnie, koszulę i w bieliźnie wsunął się pod puszysty pled.  Zasnął momentalnie jak na rozkaz, ale wkrótce przebudził się, drżał targany niepokojem. Co mi się przydarzyło? Dostałem zaproszenie na uroczystość wręczenia nagrody, a moja podróż od samego początku dziwna, budząca niepewność, popłoch, a nawet trwogę, stałem się bezwolny w rękach jakichś dziwnych ludzi, miłych, grzecznych, uśmiech nie schodzi im z ust, ale chyba chcą zepchnąć mnie w jakąś nieprzyjazną przestrzeń, takie przynajmniej miał  wrażenie, coraz natarczywsze, uciekał od tych myśli, szukając w pamięci przyjaznych przestrzeni. I znajdował ją w przeszłości.
                            
Teraz też uciekł myślami, odtwarzając dalszy ciąg pobytu we wsi rodzinnej, którą czasem nazywał słowami Jana Kochanowskiego - Wsi spokojna, wsi wesoła! – nie musiał wtedy przywoływać jej nazwy. Niegdyś, w czasach dzieciństwa zwłaszcza, była ta wieś rzeczywiście wesoła, ale bardziej spokojna, cicha. Taką zresztą była z nazwy.
Wuj wskazał mu izbę na górze, wypita gorzała sprawiła, że zasnął natychmiast, chociaż w łóżku twardo, materac dziurawy, pościel  cuchnęła. Ale poczuł to dopiero nazajutrz.
 Wuj słyszał, że leśniczy o nazwisku Karniewski plątał się w tutejszym nadleśnictwie, imienia nie pamiętał, w Rosochach mieszkał, miał ładną żonę, młodą. No, przecież on też młody. Przyjeżdżała do sklepu w naszej wiosce, rowerem pedałowała przez las, ale musiała przyjeżdżać do karczmy, bo w tych Rosochach to tylko leśniczówka w lesie, ale przecież to wiesz, jako chłopak kejterowałeś leśnymi drożynami, ścieżkami, gdy stary kupił ci rower. Rozpieszczał cię, kurwa – raptem zezłościł się  wuj. - Ja swoich pędziłem do roboty, gnój musieli rozrzucać, to wzięli i pouciekali, miasto im zapachniało, kurestwo w tym mieście, zostałem sam z  głuchą Jadźką, to sierota, wzięliśmy ją do siebie, gdy moja zaniemogła, trzeba było przy niej chodzić, a kto, ja w polu, przy obrządku, chłopaki?  Im w głowach ino fiubździu, a nie chora matka. Jadźka sprawiała się dobrze, robotna dziewczyna. Ty pojedź do tych Rosochów, wywiedź się, co i jak z tym, jak mówisz, no tak, Karniewskim, mówiłem, imienia nie pamiętam, może go nigdy nie słyszałem, nie obchodził mnie, o, ta jego kobieta, to owszem, taką to ja bym… Gdy jechała rowerem przez wioskę, to chłopaki, takie lorbasy, wołali, ej, lala, kółko ci się kręci, albo, ej lala, etolę sobie wytrzesz na siodełku, oni etolą nazywali ten kobiecy dinks. Wnerwiały ją te zaczepki, ale potrafiła się odszczeknąć, schodziła z roweru, mówiła, co dupki, pewnie was kutasy swędzą, chcielibyście sobie ulżyć, nie dla psa kiełbasa, tak prosto z mostu, a niby inteligentna, warszawianka, ale w pysku gnój... Nic nie warta, kłótliwa, chłopa swego, a przecież leśniczy, ważny urzędnik, traktowała jak psy dziada, co chodzi po prośbie,  lała go przy ludziach, kiedyś widziałem, ściągnęła but i go nim po łbie. Do karczmy  przyjechał motorem, lubił z ludźmi pogadać, wypić, ona za nim piechotą, a to cztery kilometry z hakiem, taka wściekła baba, ja bym ją obłaskawił postronkiem, chodziłaby pokornie jak klacz w szlei. Przychodziła, gdy on się zasiedział w karczmie, pamiętasz, kiedyś u nas na sklep mówiono karczma, bo można było w nim posiedzieć, był długi stół, przy nim ławy, miejsce, by napić się piwa albo gorzały, teraz już nie, teraz tam się jedynie kupuje, to i słowo karczma wyszło z mody. Ona, ta Teresa, takie miała imię, leśniczy wołał, Tereska przestań, czym cię zdenerwowałem, ludzie patrzą, wstyd, nie oddał jej, nawet buta nie zabrał, nie przytrzymał rąk, a chłop był na schwał, gdyby ją trzasnął w pysk, to by wywinęła kilka koziołków albo nakryła nogami, w kiecce zaplątała, ale on pokornie wychodził, brał ją na tylne siodełko motocykla, wracali  do leśniczówki, nie zważając, że jest na cyku, a w domu - podejrzała robotnica leśna, co czasem pomagała przy dzieciaku - prosto do łóżka,  w nim się godzili. To dziwni ludzie. Ona go też pilnowała, gdy nadzorował pracę kobiet w szkółce albo przy sadzeniu lasu, kryła się w krzewach, obserwowała, zazdrosna zdzira. Gdy z którąś z robotnic  zamienił kilka słów, wyskakiwała z krzewów i do kobiety, ty taka owaka, nie były to ładne słowa, on zdjęty wstydem, uciekał, ona za nim, znowu brał na motocykl, jechali do leśniczówki albo gdzieś na polanę, gdy było gorąco nad jezioro, rozbierali się do naga, takie zgorszenie, pluskali się w wodzie. Kilka razy mu uciekała, do rodziców ponoć, po jakimś czasie, po tygodniu albo dwóch wracała pokornie, wtedy Karniewski trzeźwiał w jej objęciach, gdyż podczas jej nieobecności przeważnie pił. Nie wiem, czy ona z nim jest, a nawet nie wiem, czy on jeszcze mieszka  w tym lesie, bo gdy przestał być leśniczym, to rzadko go widywano, nie przychodził do naszej karczmy albo zmienił kierunek, a może już go nie ma, cicho o nim, ludzie już chyba go zapomnieli. Bo pewnie nie chcą pamiętać, bo to śmieszne, co ta kobieta z nim wyprawiała, wstyd, przecież leśniczy, pan, a ona nim pomiatała…
Fryz zdecydował pójść na piechtę przez las. Wuj chciał mu dać rower, ale zrezygnował, postanowił spacerkiem. Lubił chodzić piechotą, to mu przypominało młode lata, gdy dymał pieszo na stację kolejową, bo autobusy nie jeździły, dopiero gdy na drodze położyli asfalt, wcześniej były dziury, wądoły, po deszczu rozmiękła, miejscami gliniasta, wozem konnym dało się przejechać albo ciągnikiem…
Leśniczówka leżała w lesie, ale wokół niej trochę pola, jakby chciano nieco ją oddzielić od drzew, które dumne,  wysokopienne trwały niczym zastępy wojów w dawnych czasach. Dom z czerwonej cegły otaczały drzewa z przewagą owocowych, głownie jabłonie i wiśnie. Fryz wszedł na posesję, rozglądał się – oprócz domu mieszkalnego wokół  sporego podwórza sterczały – można użyć tego niewdzięcznego słowa -  budynki gospodarcze: stodoła, chlew, obora wraz ze stajnią. Fryz je pamiętał z dawnych czasów, teraz trudno było rozpoznać, która rudera czemu służyła. Nikt o budynki gospodarcze nie dbał, zostały skazane na powolny, uciążliwy rozpad. Natomiast dom mieszkalny niedawno  odremontowano.
Z jego wnętrza wyszedł mężczyzna ubrany w spodnie od munduru leśnika, lecz koszulę miał białą w granatowe paski, włosy starannie zaczesane w górę. Stanął na betonowych schodach, opierając się o metalową barierkę, zapytał łagodnie:
- Kogo pan  uważa? Jeśli po drewno, to proszę do kancelarii. Ale  ja pana nie znam.
- Jasne, nie jestem z tych okolic. A właściwie to jestem. Bywałem tutaj, ale jako chłopak, gzub, jak mówiło się  przed laty. Pan jest tu leśniczym?
- Tak jakby. Od kilku lat. Przyjechał pan oglądać stare kąty? I co, inaczej teraz? Ja wiem, dawniej na tym podwórzu kwitło życie – krowy, drób, konia miał leśniczy, zaprzęgał do dwukółki i w las. Teraz jeżdżę motorem, wygodniej. Tylko zimą niespecjalnie…
- Nie przyjechałem, przyszedłem. Zatrzymałem się u wuja w tamtej wsi – Fryz pokazał kierunek, skąd przyszedł. – U Franka Szczygła; może pan zna?
- Może znam, może widziałem człowieka, nie kojarzę. Usiądź pan, możemy pogadać – wskazał ławkę stojącą pod murem domu.
- Dziękuję, usiądę, bo nogi rozbolały. Nienawykły jestem do chodzenia piechotą, chociaż lubię, zwłaszcza przez las, gdy wiatr lekko kołysze czubami drzew, wpada między krzewy podszytu, paprocie stara się poruszyć. I gdy ptaki świergotają, o, uwielbiam świstunkę, która w locie powtarza swoje sip, sip i kończy trelem...
- Mówi pan jak poeta – przerwał mu leśniczy. Fryz zlekceważył tę uwagę, mówił dalej:
-  Bo w mieście to wie pan – tramwaje, autobusy, taksówki, można wsiąść, jechać, chodzić piechotą się nie chce… Powiem o co mi chodzi – szukam człowieka, ponoć był tu leśniczym, może przed panem, w dyrekcji lasów mówili, że przestał być i nie wiedzą, gdzie się podziewa, co się stało z człowiekiem.
- Chodzi panu może o Karniewskiego Jurka?
- To pan go zna, ale fajnie, mam szczęście – za pierwszym podejściem natrafiłem na jego ślad. Gdzie on teraz?
Leśniczy podniósł się, odszedł kawałek na środek podwórza,  powiedział:
 - Chodź pan, pokażę. – A gdy Fryz podszedł, wyciągnął rękę w kierunku przerwy między rozpadającymi się budynkami, mówiąc: - Widzi pan ścieżkę przez ugór? Już samosiejki na nim wyrastają, brzózki, świerki i inne barachło, a nie ma decyzji, żeby zalesić. Prowadzi ta ścieżka w dół, tam jest jezioro, a nad nim  stary dom. W nim mieszka… E tam mieszka, raczej wegetuje, no, może za ostre słowo, ale trudno znaleźć odpowiednie. Właśnie tam znajdzie pan Jurka Karniewskiego. Nie wiem, czy go pan zastanie, bo często wyjeżdża, włóczy się po kraju, czasem  przez dłuższy czas. Przydarza mu się też być w niedyspozycji…
- A co to znaczy w niedyspozycji?
- No wie pan, łatwo się domyślić… To jakiś znajomy, krewny? O ile wiem, pochodzi z Warszawy, pan też stamtąd przyjechał? I popatrz pan,  warszawiak i zaszył się w lesie, żyje jak dzik. No nie,  raczej jak pustelnik. Zresztą sam pan zobaczy. Iść z panem, podprowadzić?
- Nie, nie chcę nadużywać pańskiej uprzejmości. Pójdę, jeśli prosto ścieżką, to znajdę. Dziękuję panu, ciekaw jestem, jak on… Więc pójdę.
Leśniczy czuł się zawiedziony, że Fryz poszedł sam, ale nie narzucał się, wszedł do domu, przez okno przyglądał się przybyszowi, dopóki nie zniknął wśród drzew. A potem pomyślał z przekąsem, to pewnie świrnięty artysta jak ten Karniewski.
Dom był stary, ledwie trzymał się fundamentów, dach płaski pokryty papą, Fryz idąc z górki widział połatany wielokrotnie, w jednym miejscu kawałek papy przyciśnięty połówkami cegieł.
Tuż koło wejścia stał samochód, słynna „Syrenka’ w niezłym stanie. Widok samochodu usposobił Fryza pozytywnie, nie jest z nim tak źle, pomyślał. Drzwi były uchylone, pchnął je, otworzyły się na szerz, dalej była spora izba zagracona różnościami, wyróżniały się klocki, jedne długie inne krótsze, to grubsze, to cieńsze. Nie wszedł do środka, zastukał w otwarte drzwi, cisza trwała zatęchła, szarawa, ponura. Jerski zastukał ponownie, mocniej i zawołał:
- Dzień dobry, jest tu kto?
Teraz rozległo się jakieś szuranie długie i ciężkawe, skrzypiała podłoga. Wreszcie pojawił się mężczyzna ubrany w roboczy kitel, nieco postrzępiony, w ręku trzymał knyp z drewnianym uchwytem, patrzał na przybysza oczami zasnutymi jakby jakąś mgłą. Fryza  zdumiał ten nóż, trzymany na wysokości pasa, ręka chyba naprężona, jakby chciał go żgnąć. Nie przestraszył się, lecz przywitał go uśmiechem, gospodarz odpowiedział mu również uśmiechem, ale ręki z nożem nie opuścił.
- Mniemam, że jesteś Jurkiem Karniewskim…
- No tak, to ja, a pan?... Kurcze, przecież ty jesteś Dawid… Dawid, czekaj, mówili na ciebie Siekierka? Psiakręć, nazwiska nie mogę sobie przypomnieć, kurcze, no!
- Nie szkodzi. Nazywam się teraz Fryz Jerski… To teraz podkreślił, ale Jurek nie zwrócił na to uwagi, lecz zawołał olśniony, gdyż przypomniał sobie, kim jest gość stojący na progu.
- Fryzjerski! Dawid Fryzjerski, zwany Siekierką, a niech to! Przypomniało mi się. No to chodź dalej. I skąd ty tutaj?
Uścisnęli sobie ręce i Jurek prowadził dawnego kolegę w róg tej obszernej izby, która chyba powstała z wyburzenia ścianek działowych mieszkania, zostały tylko dwa ich fragmenty, niby kolumny podtrzymujące sufit. W jednym kącie izby znajdowało się łóżko, szerokie, małżeńskie, stół, kilka stołków, szafka, umywalka, zlew. Na stole niezmyte talerze, kubki, resztki jedzenia.
- Wybacz, to jest mój apartament, wiem, robi przykre wrażenie, ale mnie tu dobrze, przyzwyczaiłem się. Pracuję tu, jem, śpię, rozmyślam, czasem udaje mi się zwabić jakąś pinduryndę, to ta się wzdryga, zaraz ma ochotę sprzątać, zaprowadzić ład; takich się boję, bo ma chęć tu się zadomowić, wziąć mnie do galopu, pod pantofel, chociaż nie każda, bywają zachwycone takim egzystowaniem, bo ono oznacza wolność, swobodę, żadnych ograniczeń. Oczywiście, to złudne…
- Ja bym tak nie pomyślał - takie życie mnie pociąga, ale nie mam odwagi. A żona? We wsi wspominali, że masz żonę…
- O żonie nie mówmy. Uciekła. I dobrze. A że cię pociąga takie życie jak moje, rozumiem. Wielu podobna egzystencja kusi, ale na jej urzeczywistnienie trudno się zdobyć. Pewnie wchodząc do mego apartamentu, pomyślałeś, ale on nisko upadł. Poniekąd to prawda, ale co mi tam! To wybór, mój drogi Siekierko. No co, jeszcze cię wkurwia ta ksywka? Nie, to fajnie…  Zaraz, przecież ty jesteś dziennikarzem, czytałem jakieś twoje artykuły, czasem przeglądam gazety… Czekaj pamiętam, o pośle, znam go co, co przez dwie kadencje w sejmie wypowiedział tylko jedno zdanie: Otwórzcie okna! Fajne, uśmieliśmy się z leśniczym Waldkiem, on pokazał mi ten artykuł, bo też zna tego gościa.. Ten Fryz Jerski, to ty! Przecież było twoje zdjęcie, zastanawiałem się kogo mi przypomina ta inteligentna morduchna. Waldek mówił, a skąd się dowiedział, tego nie wiem, on kończył nasze Technikum, ale rok później, powiedział, że to pisał ten Siekierka. Bo o tobie w szkole było głośno przez kilka lat, taka legenda… Fajne wymyśliłeś pseudo.
- To nie pseudo, lecz moje urzędowe nazwisko, zmieniłem.
- Po cholerę, przecież poprzednie to dobre nazwisko, brzmiące po polsku, chociaż ma swe źródło w języku francuskim… Psiakręć, to ty przyjechałeś jako dziennikarz, by napisać, jak ważny leśniczy, a nawet ważny urzędnik administracji leśnej, stoczył się na pozycję kloszarda? No co, tak wygląda moje bytowanie, ten salon, w którym cię goszczę. Nie przeczę, mój przypadek to fajny materiał na reportaż, masz nosa…
- Spokojnie, Juras, już nie jestem dziennikarzem, wyrzucili, za tego posła właśnie, jego synowie narobili szumu. Naczelny strachliwy dupek, trzyma się posady jak pijany płotu, więc mnie pogonił, a gdy puścił felieton na szpalty, to się cieszył,  ale go zrobiłeś na szaro, chichotał.
- Znam takich… - zaczął Karniewski , ale sobie przypomniał o roli gospodarza. – Psiakręć,, powiedziałem, że cię goszczę, a tu nic… Muszę cię czymś przyjąć. Wstawię wody na herbatę w czajniku elektrycznym. A co, mam w tej swojej pustelni energię elektryczną, podłączyli. Nie chcieli, ale taki jeden szpenio tupnął, robiłem dla niego pewne zleconko, rzeźbiłem świętego, jego patrona, a to partyjniak, wcześniej głowę Lenina mu wyrzeźbiłem, ciekawe, czy stoją obok siebie. Ty, ludzie mają dziwne potrzeby, a raczej zachcianki.
- Właśnie, czyli co, ty jesteś rzeźbiarzem? Stoją tu jakieś figurki…
- Święci pańscy. Rzeźbię patronów kościołów, niektórzy ludzie chcą mieć swoich świętych, jak ten partyjniak, o którym ci przed chwilą… Ostatnio pewnej pani wyrzeźbiłem świętą Teresę. Wpada tu czasem, zawsze przywozi mi coś do żarcia, zupę najczęściej, żeby się nam milej rozmawiało… Figura jej świętej stoi tam, popatrz, udało mi się ją wyczarować z odziomka brzozy. - Jurek podszedł do rzeźby, objaśniał: - Wzór tej rzeźby wziąłem ze słynnego działa Berniniego „Ekstaza świętej Teresy”. Chodzi o świętą Teresę z Ávili, starałem się uchwycić ten moment, gdy święta pada śmiertelnie ugodzona strzałą, cierpi, a cierpienie sprawia jej radość, ogarnia ekstaza… Ludzie chętnie przyglądają się cierpieniu. Niektórzy lubią cierpieć i opowiadać o nim przejmująco.
 Karniewski przerwał objaśnianie rzeźby, bo w czajniku zagotowała się woda, zaparzył herbaty, przygotowując słynną plujkę, a potem z szafki, która udawała kredens. wyciągnął chleb, wędlinę.
- Z dzika, dzieło mego sąsiada, on poluje, ale bardziej jest kłusownikiem niż myśliwym.  – Wydobył też z głębi tej samej szafki butelkę z płynem w brunatnym kolorze.
-  To przepalanka z bimbru, też dzieło mego sąsiada. Nieoceniony facet – objaśnił Jurek. - Napijesz się? – nie czekając na odpowiedź, nalał do szklaneczek.
- Czegoś takiego nigdy nie piłem. Mocne to?
- Spróbuj. No, sursum corda, śmiało. Nie jest zbyt mocna, taka w sam raz.
Fryz nie pojmował, co znaczy w sam raz, ale nie dociekał, zaryzykował, a  wypiwszy, skrzywił się mocno i czym prędzej zapił herbatą, a potem zagryzł kiełbasą.
- To szatan – jęknął, co Jurek  skwitował lekceważącym grymasem.
- Taką się u nas pije - zapewnił butnie.  -  Ty mnie szukałeś?
- Tak. W Warszawie byłem w twoim mieszkaniu… - Ujrzał zdziwione spojrzenie Jurka, więc objaśnił. – Miałem adres, dałeś mi w szkole, zapraszając podczas wakacji, chciałeś mi pokazać stolicę , ale nie skorzystałem, brakowało mi pieniędzy. Wtedy też postanowiłem zmienić szkołę. Nie uśmiechało mi się bycie leśniczym i siedzieć w lesie, chociaż dla mego ojca to był szczyt marzeń, ale jakoś go przekonałem. Chciałem oderwać się od lasu, za dużo było go w mym życiu, wybrałem liceum pedagogiczne, ale nie dlatego, że zapragnąłem zostać nauczycielem, ta szkoła dawała dobre warunki - internat, stypendium, chciałem ulżyć ojcu…
- Tyle lat trzymałeś mój adres? Mnie by się to nie udało.
- Z karteczki z twoim adresem zrobiłem  zakładkę do książki, konkretnie „Alchemii słowa” Jana Parandowskiego, a że często zaglądałem do tego dzieła, to wiedziałem, że ta karteczka tam tkwi. No i po latach przydał mi się ten adres.
- Kto otworzył drzwi? – Jurek zapytał cicho, z jakimś onieśmieleniem, wręcz wstydem.
- Kobieta, młoda, nie powiedziała kim jest, chociaż zapytałem. Była niegrzeczna, opryskliwa. Zapytałem o ciebie, a ona, co pan od niego chce? Ja, że nic, spotkać się, że jesteśmy kolegami z technikum leśnego. To ona, jak jest pan z lasu, to niech go pan szuka w lesie. I zamknęła mi drzwi przed nosem. Kim ona jest, czy to już nie twoje mieszkanie, ale na drzwiach wisiała wizytówka: T.J. Karniewscy? Czy to wizytówka po twoich rodzicach?
- Ależ nie, rodzice już odeszli. To moja była żona, Mieszkaliśmy tam razem, krótko. Właściwie wciąż żona, formalnie. Bo rozwodu nie mamy. Nie chce mi się o to zabiegać. Niepotrzebny mi, jej widocznie też nie, status porzuconej żony jest korzystny. I szukałeś mnie nadal? Wypijmy jeszcze po jednej lufie. I jak znalazłeś?
-  Kiedyś powiedziałeś, że masz krewniaka w Dyrekcji Lasów na Pomorzu. Tak trochę z głupia frant wszedłem tam, zapytałem personalnego. Powiedział, że taki pracował, wymienił Nadleśnictwo, ale już nie pracuje, został zwolniony podobno za pijaństwo. To prawda?
- Zgadza się. Zachodzę w głowę  po co mnie szukałeś po tylu latach? Z powodów sentymentalnych? Przecież teraz nic nas nie łączy, żadne interesy ani przyjaźń.
- Przypadek, mój drogi – rzekł Jerski zagadkowo i zaczął grzebać w swym chlebaku. Wyciągnął słownik Szobera, pokazał Jurkowi dedykację napisaną ręką wielkiego leksykografa. – Czy miałeś kogoś z przodków o takim imieniu. Szperałem w kilku słownikach biograficznych, ale nie znalazłem nikogo, kto by pasował do tej dedykacji. A wygrzebałem ten słownik z papierzysk w składzie makulatury, ktoś wyrzucił, jakiś profan, półanalfabeta...
- Mój dziadek miał Jerzy Anatol. Ponoć na jego cześć nadano mi to imię, do Jerzego dodając Kornel. Ale czy on był jakimś prezesem, tego  nie wiem. Inżynierem leśnikiem i zapalonym myśliwym. Do wybuchu wojny pracował w Zarządzie Lasów Państwowych tu w Warszawie. Książki też gromadził, ale jego domowa biblioteka spłonęła podczas powstania, razem z całym domem. Może komuś udało się część ocalić… Wśród innych ten słownik. Ale że wygrzebałeś go ze stosu makulatury daleko od Warszawy... Psiakręć, ty wiesz - Jurek raptem spoważniał – mnie się coraz bardziej wydaje, właściwie nabieram przekonania, że wszystko jest przypadkiem, życie też, a my jesteśmy z naszego istnienia tacy dumni, zarozumiali; mój ojciec mógł przecież zginąć w czasie wojny, okazji ku temu miał mnóstwo… I co, nie byłoby Jerzego Kornela. Och, wiele razy powtarzałem, lepiej byłoby, gdybyś, tato, zginął jako bohater, nie spłodziłbyś takiego nieudacznika. Ale on wolał dekować się podczas powstania. Mój ojciec nie jest dla mnie wzorem do naśladowania, niestety…
- Bo nie chciał zginąć? Zwykle oceniamy swych rodziców zbyt surowo. Ja nie, mój ojciec był klafciarzem, to znaczy…
- Wiem, co znaczy to słowo, można  je tu słyszeć, ale że ty znasz…
- Mój ojciec był klafciarzem, a zginął jako gajowy. Awansował na gajowego i zatłukli go kłusownicy. Nakrył ich, gdy zakładali wnyki.
- Ty, słyszałem coś o tym. Przestrzegano mnie, abym nie był zbyt gorliwym w tropieniu kłusowników i kradnących drewno. Bo skończę jak ten  klafciarz, co został gajowym. To twój ojciec, czyli ty jesteś stąd? Psiakręć, nie mówiłeś…
- Nie było się czym chwalić. Przecież znałeś powód, dlaczego chłopaki przezwali mnie Siekierką, jak tutaj mego ojca. Nie skojarzyłeś, że ten pobity i ten wymachujący siekierką w szkole, to ten sam? Chciałem się od tej tradycji odciąć, dlatego uciekłem z technikum. Mieszkałem w tej wiosce, do której twoja żona jeździła na zakupy, a ty tam z chłopami pociągałeś wódeczkę. Opowiadano…
Potok wspomnień przerwał mu szelest przy drzwiach, Fryz odrzucił kołdrę…
                                                      
Jerzy Żelazny
                             

 

Przeczytaj też wcześniejsze odcinki powieści Śmiech Chryzypa J. Żelaznego, felietony, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)