„Śmiech Chryzypa” (odcinek dwunasty)
Jerzy Żelazny
OBIAD U MECENASA BARBERA
Po wyjściu z parku, wsiedli do samochodu. Wkrótce jechali ulicą wylotową z miasta, która niebawem zmieniła się w drogę krajową.
- To niedaleko, mniej niż trzydzieści kilometrów – pani Zenobia uspokoiła Fryza, bo niepewnie się rozglądał, niepokojąc się, że go gdzieś wywożą, nie pytając o zgodę. I czy ma ochotę być goszczonym przez biznesmena Józefa Barbera, importującego węgiel dla elektrowni. Był też mecenasem, politykiem wysokiej rangi, a Fryz nie przepadał za politykami, a bogaci go onieśmielali, a raczej peszyli, bo w ich towarzystwie czuł się kimś gorszym, postacią niezaradną, która nie potrafiła się wzbogacić, a w przepychu ich siedzib, w demonstrowaniu bogactwa, znajdował jakąś obcość, denerwującą wyniosłość. Jednak zasugerowanie, że ów przedsiębiorca i polityk w jednym chce obdarować go gratyfikacją, złagodziło jego niechęć, a nawet wprawiło w lekkie podniecenie, ciekawość, w jakiej formie będzie mu dana owa gratyfikacja.
Jerski w drodze postanowił rozmówić się z dawną gońcówną, dowiedzieć się o niej coś więcej, gdzie się podziewała po jego odejściu z redakcji gazety, a tym samym zakończeniu krótkiego romansu z Zenką, teraz panią Zenobią, damą nie tyle do towarzystwa, co do wykonywania, jak zaznaczyła nie bez dumy, specjalnych zadań zlecanych jej przez BIP.
- Twoją ucieczkę przeżyłam fatalnie – raptem zaczęła się żalić. - Byłam młodą dziewczyną, nastolatką, zauroczoną facetem utalentowanym, magistrem, imponowałeś mi, zwłaszcza że w redakcji wychwali cię za talent reporterski, ostre pióro, bezkompromisowość, i ta nagła wpadka była jak cios znienacka... I raptem opinia o tobie zmieniła się z dnia na dzień, jakby ktoś popchnął gwałtownie wskazówkę zegara i ta wskazywała inny czas, inną przestrzeń, stałeś się podejrzany o sprzyjanie wrażym siłom, zaprzańcem. Powiedziałam, co myślę o niektórych redaktorach. Wyśmiali mnie, moje zdanie, gońcówny, się nie liczyło, podpadłam, więcej nie próbowałam zabierać głosu, ale i tak mnie wyleli… Chciałam być z tobą, wspierać cię, towarzyszyć w kłopotach, a ty zniknąłeś. Szukałam, byłam pod twym mieszkaniem, nie otworzyłeś drzwi…
- Nie było mnie, uciekłem, wyjechałem, przepraszam…
Fryz Jerski nie zamierzał usprawiedliwiać się ze swego postępowania, przecież nie było powodów, to tylko krótki romans bez zobowiązań z ledwie opierzoną gówniarą, chociaż przyjemnie wspominał tamte dni, zwłaszcza jej niepohamowaną szczodrość chutliwą. I raptem przestało go ciekawić, co się z nią działo, w jaki sposób doszła do roli, jaką teraz spełnia. W swej wyobraźni ujrzał tamten dzień, gdy po wyjściu z redakcji, poczuł potrzebę ucieczki. Nagłej, skrytej i nieodwołalnej. To wspomnienie nim teraz zawładnęło, poniekąd olśniło - chęć zniknięcia wówczas była przejmująca, a teraz wspomnienie nie dręczyło, przeciwnie, kołysało nim świetliście. Minęło przecież tyle lat. Tylko dokąd wtedy można było uciec, schować się, przestać istnieć, marne na to szanse.
Nagła decyzja – odważna i niezbyt przemyślana, ale jakieś wyjście z kłopotów - poszedł do profesora Wacława C. powiedzieć, że chce zostać jego asystentem, otworzyć przewód doktorski, poświęcić się nauce, dialektologii. Takie rozsądne znalazł wyjście. Z pewną przesadą uznał, że tonąc, chwycił się belki i z nią bezpiecznie dopłynie do brzegu.
- Cieszę się – powiedział profesor. – Wie pan, zawód dziennikarza dzisiaj to niewdzięczne zajęcie, tak uważam. On, ten zawód, zawsze czyni z człowieka łapsa uganiającego się za sensacjami. I trzeba łgać, wiem sporo na ten temat, próbowałem w młodości… Chęć zostania naukowcem to roztropna decyzja, o ile w tym postanowieniu pan wytrwa. Mamy połowę lipca, wyjeżdżamy z żoną na wakacje, wrócimy pod koniec sierpnia. Od września rozpoczniemy pracę. A teraz niech pan skorzysta z uroków życia, wyjedzie gdzieś, zabawi się, bo potem będzie ciężka praca… Czemu się pan krzywi, nie ma pan pieniędzy? Rozumiem, na tym dziennikarstwie się pan nie dorobił. To ja panu dam pieniądze, to znaczy pożyczę. Odda mi pan z pensji asystenta, w ratach oczywiście, bo wynagrodzenie otrzyma pan marne, ale będzie szansa dorobić. No i przyszłość…
Profesor wyciągnął portfel, a w nim zalśnił plik „koperników”, czyli tysiączłotowych banknotów, wyjął dwa, podał Fryzowi, ten się zawahał.
- Proszę wziąć, daję panu ze szczerego serca. Nie są mi one w tej chwili potrzebne, dzięki Bogu moje zarobki i żony wystarczają nam na spokojną egzystencję, na szaleństwa życia nas już nie stać. Niestety, nie mamy dzieci, a krewni, ech, szkoda gadać… A ja wiem, co znaczy być młodym i nie mieć pieniędzy. To mój przypadek młodości, były czasy jeszcze gorsze niż obecne.
Mimo tych argumentów Jerski nie wyciągnął ręki po banknoty, natomiast profesor wetknął mu je do kieszonki marynarki, mówił:
-- No, bierz, przecież oddasz… A co z tym panem prezesem, któremu profesor Szober dedykował słownik? Wie pan, kim był?
- Znalazłem rodzinę o tym nazwisku mieszkającą w Warszawie na Ursynowie, ale to nie ci… A wie pan, profesorze, w szkole, w Technikum Leśnym, będąc krótko uczniem, zetknąłem się z Karniewskim. Był z Warszawy, coś mi się zdaje, że to mógł być dziadek mego kolegi, a może nawet ojciec, podczas okupacji Niemcy go… Nie mogę tego kolegi odnaleźć. On ukończył Technikum, został leśnikiem i gdzieś przepadł. Warszawiak i poszedł do szkoły dla leśników. Mówił, że to tradycja w ich rodzinie.
Fryz opuścił gabinet profesora mocno zawstydzony. Pieniędzmi, które w końcu wziął, bo nie potrafił odmówić ich przyjęcia. I wtedy chęć ucieczki, skrycia się gdziekolwiek, stała się jeszcze bardziej natrętna, trudna do odparcia. Tylko dokąd uciec? Jakiś tępy, niepojęty wstyd wymiatał go z tego miasta. W gazecie ukazała się notka przepraszająca owego posła i informacja, że gazeta zakończyła współpracę z Jerskim. Nie napisali, że został wyrzucony, kopnięty jak psiak, ale tak oględnie - zakończyliśmy współpracę… Idąc ulicą miał wrażenie, że ludzie spoglądają na niego z ironią, pogardliwie albo współczująco, wiedzą o jego kłopotach, jak został potraktowany w redakcji, a zaczynał być dumny ze swego pisania - obok felietonów zamieszczano jego zdjęcie, była więc jego twarz w mieście znana, był przekonany, że wielu podziwia jego dowcipne teksty, a tymczasem taka podpadziocha. I te pieniądze, które poniekąd wmusił mu profesor, bał się, że one zawsze będą cieniem między nim a profesorem, jakimś niedopowiedzeniem, zadrą…
Przechodząc koło dyrekcji Lasów Państwowych, Fryz nagle wpadł na pomysł, żeby się dowiedzieć, czy w którymś nadleśnictwie na terenie okręgu leśnego, którym administrowała owa dyrekcja, nie pracuje leśniczy o nazwisku Jerzy Karniewski. Przypomniał sobie Fryz, że Jurek kiedyś wspominał, że po skończeniu szkoły wybiera się w ten region. W dyrekcji okręgowej ma krewniaka i on wynajdzie mu fajne leśnictwo. Jurek zamierzał dalej się kształcić zaocznie, zostać inżynierem leśnikiem. Fryz mu niedowierzał, nie wyobrażał sobie, że opuści Warszawę, by się przenieść gdzieś w lasy pomorskie. A jednak! Personalny znalazł – leśniczy o takim nazwisku pracował na terenie Nadleśnictwa Zbiczno, ale został zwolniony, podobno za pijaństwo.
To niesłychane, co za traf, znał tamte strony, to przecież jego rodzinne… Jurek został alkoholikiem? Może trzeba mu pomóc, tak jak on mu pomógł w szkole, nie potrafił bowiem znieść prześladowań po ujawnieniu zajścia z siekierką jego ojca. Rozniosła się wśród uczniów wieść - Fryz, wówczas znany jako Dawid, nie został przyjęty do szkoły z powodu braku miejsca, więc jego ojciec zjawił się u dyrektora i zagroził siekierką oraz pójściem na skargę do partii, powiem, jak wy traktujecie syna robotnika i jeśli nie pomogą, wszystko siekierką porąbie, potem mogę iść siedzieć, nieważne , co się ze mną stanie. I na dowód, że nie żartuje, wyciągnął z torby siekierkę, pomachał nią. Dyrektor się przestraszył, chciał dzwonić po pomoc na milicje, ale ojciec nie dopuścił go do aparatu, dyrektor ustąpił, powiedział, uspokój się, człowieku, pomyślimy, na pewno da się coś zrobić, pan przecież z lasu, nasz człowiek, zapracowaliście, żeby syn… Nie wiedziałem, że jego ojciec jest drwalem, przegapiłem to w papierach – usprawiedliwiał się dyrektor. I miejsce w szkole dla syna klafciarza się znalazło.
Jednak życie Fryza w technikum wskutek wyśmiewań za ową siekierkę było nie do zniesienia, Jurek Karniewski, on jeden ujął się za nim i zagroził, że jeśli jeszcze raz usłyszy drwiny z powodu tej siekierki, to da każdemu w mordę, a że był to chłopak rosły, wysportowany, trenował boks, więc mało kto odważył mu się sprzeciwić, a jednak Fryz, czyli Dawid, uciekł z technikum, bo chociaż nikt mu głośno nie dokuczał, to jednak kpinę widział w oczach uczniów, a nawet u niektórych nauczycieli.
Nabrał Fryz nieodpartej chęci, by pojechać w strony rodzinne, szukając pocieszenia albo wytchnienia po zawodzie, jakim było wyrzucenie go z gazety. I przecież powinienem odwiedzić grób ojca, przypomniał sobie, dawno nie był, a ojciec ciężko pracował, żeby mu zapewnić lepszy los.
Uświadomił sobie, że nie dla niego praca w gazecie; profesor Wacław C. źle mówiąc o dziennikarzach, miał rację, nie potrafię tuszować błazeństw ludzi władzy, ich kłamstw i kombinacji, nie chcę być konformistą, powtarzał w myślach to słowo, którego do tej pory sedna nie pojmował, dopiero teraz… I gdy wszedł do pociągu, który miał go zawieźć w przeszłość, tę wyobrażaną, podjął postanowienie, nie zostanę dziennikarzem, nie będę szukać innej gazety, by dla niej pisać, wysługiwać się…
Siedząc obok kuszącej pani Zenobii, milczał, a jego myśli błąkały się po wertepach krajobrazu dzieciństwa. Potem będzie żałował tego milczenia, byli sami w samochodzie, ona prowadziła z miną nieco roztargnioną, jadąc powoli, jakby chciała wydłużyć jazdę; czuł zapach jej ciała, pulsowało ciepło, miał ochotę położyć rękę na kolanie, przesunąć w pachwinę, ale się nie odważył, przeczuwał, że nie zostanie ten gest zaakceptowany, usłyszy coś przykrego, a tego nie chciał, dopóty jest od niej zależny, postanowił zachować dystans, chociaż czuł, że ona ma chęć na zbliżenie, jak na schodach, gdy był na półpiętrze, dogoniła go, zaczęła całować... To było tak nieoczekiwane, że Fryz został lekko oszołomiony, nie zdobył się na odwzajemnienie czułości, pozwalał się całować, stężał nieco tym jej nagłym wybuchem namiętności.
Utrzymania dystansu w czasie tej jazdy pomogło mu wspominanie tamtej, niewątpliwie sentymentalnej, podróży. Sentymentalnej? W jakimś sensie tak – jechał z myślą, że ujrzy krajobraz dzieciństwa, swą ziemię pierwszą, która pulsując w wyobraźni, pchała się na karty jego pierwszej powieści, a właśnie wtedy zaczął ją pisać z mozołem. Ale przecież uciekał z tamtego miasta, od profesora Wacława C., od kolegów z redakcji, od Zeni…
Wysiadł z autobusu na przystanku w środku wsi. Rozejrzał się, było pusto, jakby wieś jeszcze się nie przebudziła, a przecież zbliżało się południe. Jedyna kobieta, która wysiadła wraz z nim, szła w kierunku ulicy prowadzącej do tej części wsi, którą nazywano Witowem. Spojrzał na zabudowania swego wuja Franka Szczygła, odległe od przystanku o jakieś sto metrów. Miał zamiar tam iść, ale postanowił inaczej, może dlatego, że ze sklepu położonego po drugiej stronie szosy, wyszła kobieta, raczej młoda, przyglądała się Jerskiemu, nie kryjąc zainteresowania. Skierował się w jej stronę, gdy przeszedł jezdnię, kobieta skryła się we wnętrzu sklepu. Wszedł do środka, rozglądał się chwilę.
- Podać coś? – zapytała ekspedientka, która w międzyczasie założyła biały fartuch. Bardziej przypominała teraz pielęgniarkę niż sklepową.
- Są u pani może znicze? Takie żeby zapalić na grobie – dodał, gdyż kobieta uśmiechnęła się dość zagadkowo i przyglądała się Jerskiemu intensywnie, jakby chciała odgadnąć, kim jest ten przybysz?
- Ma pan na naszym cmentarzu kogoś… - nie dokończyła, chyba się zorientowała, że jej pytanie jest niestosowne. – Chwileczkę – rzekła i poszła na zaplecie sklepu. Wróciła, trzymając w rękach dwa niewielkie szklane znicze.
- Tylko te dwa mam. Rozumie pan, nie pora na znicze. Te pozostały po zeszłorocznych Zaduszkach.
- To oczywiste. Wezmę ten. – Fryz wziął jeden, obejrzał. – Jest w porządku. – A kwiaty, może pani…
- No nie, co pan?
- Tak spytałem. Ile?
- Och, niech pan weźmie za darmo, miałam już dawno wyrzucić. Nikt ich nie kupi, na Zaduszki zamówię nowe, te nieco zaśniedziały.
To mu się nie spodobało, nie chciał uchodzić za człowieka, który łaszczy się na coś bez zapłaty. Zastanowił się, ile to może kosztować. Pomyślał - chyba nie więcej niż pięć złotych. I położył na ladzie pięciozłotową monetę, nawet nie spojrzał na ekspedientkę, wyszedł bez słowa, ale kątem oka spostrzegł, że kobieta wzięła monetę, zrobiła gest, jakby chciał za nim pospieszyć i mu oddać, lecz zrezygnowała, chowając pięciozłotówkę w kieszeni fartucha.
Cmentarz znajdował się na końcu wsi pod lasem. Prowadziła doń droga zarosła trawą, tylko środkiem ciągnęła się wydeptana ścieżka, natomiast po bokach trawa była przygnieciona kołami samochodu, jakby przejechał tędy niedawno.. I rzeczywiście – pod bramą cmentarza stał samochód, był pusty, nigdzie nie było widać jego pasażerów. Odszukał grób ojca, postawił znicz na lastrykowej płycie nagrobka, zapalił. Potem chwilę stał, odczytując imię i nazwisko, trochę dziwił się ich brzmieniem, jakby ten napis ujrzał po raz pierwszy, a przecież to on kazał zrobić nagrobek, zapłacił częścią pieniędzy, które dostał za sprzedaż rodzinnego domu, kawałka pola, łąki. Niewielkie to były pieniądze, ale po wyjściu z wojska nimi opędził najpotrzebniejsze wydatki, wystarczyły na pół roku studiów, potem dostał stypendium i ciotka dawała mu jedzenie, nie żądając pieniędzy, chciał się dołożyć, mówiła, moja emerytura wystarczy dla nas dwojga.
Cmentarz był pusty, stał przed nagrobkiem, a jego wspomnienia pląsały po różnych przestrzeniach dzieciństwa, ale zawsze jego ojciec był na pierwszym planie, matka umarła, gdy miał sześć lat, ale niedomagała, jak tylko sięgał pamięcią, ojciec więc był najważniejszy, pomagał mu w domu, mieli trochę kur, króliki, krowę. Rozejrzał się po cmentarzu, nadal był sam, zapragnął mówić głośno, taką odczuł potrzebę, nakaz, jakby jego ojciec był obok i przyglądał mu się, chcąc dostrzec zmiany w twarzy syna, wyczytać z niej, czy coś mu nie dolega. Zawsze tak patrzał, gdy się spotykali po dłuższym rozstaniu:
- Tato, mówiłeś, życie jest trudne, trzeba się przedzierać przezeń znojnie, miałeś rację, ciągle natykam się na zło.
- To dopiero początek, synu – usłyszał albo zdawało mu się, że słyszy głos ojca. On to zdanie powtarzał przy każdej sposobności. Gdy w szkole, w podstawówce, spotkało go niepowodzenie, pocieszał, mówiąc, to jeszcze nic, to dopiero początek. Pracował ciężko, był drwalem, czyli klafciarzem, jak nazywano drwali w tych stronach, bo część ściętego drzewa, tę pokrzywioną, nie nadająca się na deski lub bale, na kopolaniaki, rżnęli na wałki albo szczapy, układali je w sągi zwane klaftami i stąd wzięła się nazwa klafciarz. To zajęcie nie budziło zachwytu wśród ludności, zwłaszcza tych, co żyli z roli, gospodarzy. Z drwali żartowano, wyśmiewano się, patrzono na nich z pogardą. Ojciec Fryza boleśnie przeżywał to swoje dziadowskie zajęcie, ale na inne nie miał szans, a może miał, ale nie próbował oderwać się od lasu,, pogodził się z tą marną egzystencją. Wrócił z wojny, poznał dziewczynę, która miała dom i starych rodziców, którymi trzeba się było opiekować, gdy zmarli, było im trochę lżej, ale wtedy odeszło ich pierwsze dziwko, dziewczynka, pociechę przyniosło drugie dziecko, chłopiec, dali mu na imię Dawid, takie miał ojciec matki, pomawiano go, że był Żydem. Chłopak rósł zdrowy, ale zachorowała matka, po latach niedomagania, odeszła.
Spoglądał ojciec Fryza zazdrośnie na leśniczego, ten zawód mu imponował, opowiadał, taki leśniczy to pan, jeździ po lesie dwukółką, ma mundur, stałą pensję, ludzi pogania do roboty... Chciał kimś takim zostać, ale mu się nie udało, więc swojego syna postanowił wykierować na leśnika. To go pchnęło, by się zjawić w Technikum Leśnym, dyrektorowi pogrozić siekierką i wymóc przyjęcie syna do szkoły. A on z niej uciekł, poszedł do liceum pedagogicznego, ojcu zrobił wielki zawód, ale przebolał, pogodził się z wyborem syna, nauczyciel to też ktoś ważny na wsi. Ojcu się raptem poszczęściło – nieoczekiwanie został gajowym, przedtem ukończył kurs. Mocno pysznił się tym nowym zajęciem, wykonywał obowiązki sumiennie, przez co naraził się tym, co kradli drewno, a przede wszystkim kłusownikom nastawiającym wnyki na zwierzynę lub strzelali do niej z obrzynków. Nie cieszył się długo tym nowym zajęciem. Jednego dnia zaczaili się na niego kłusownicy, pobili go dotkliwie, wylądował w szpitalu, lekarze jednak bezradnie rozkłuli ręce. Fryz wtedy usunięty z uniwersytetu, odbywał służbę wojskową, Dostał kilkudniowy urlop, zdążył zobaczyć ojca przed śmiercią.
- Synu, uciekaj stąd, sprzedaj tę chałupę, ten kawałek pola, łąkę, urządź się w mieście, skończ naukę, gdy wyjdziesz z wojska, sprzedaj wszystko, to przeklęte miejsce…
Tyle ojciec zdołał powiedzieć synowi, ale to były ważne słowa, wytyczyły jego dalszy los. Zmarł pod wieczór. Fryz załatwił pochówek, wrócił do koszar z dwudniowym spóźnieniem. Nie ukarano go wobec nieszczęścia, które go dotknęło. Tak zadecydował dowódca pułku i zapytał, czy ty nie powinieneś studiować, przecież… - umilkł, kazał mu odmaszerować.
Opuścił cmentarz i poszedł do swego wuja Franka, brata zmarłej matki, który mieszkał w środku wsi w okazałym domu. Gdy wszedł na podwórze, wuj zobaczywszy go przez okno, wyszedł na ganek, zawołał:
- A pan do kogo?
- Do ciebie, wujku. Nie poznajesz, widzieliśmy się na pogrzebie mego ojca, a to kilka ładnych lat.
- To ty? Przyjechałeś… Po co, pokręcić się po wsi? Gdy sprzedawałeś waszą chałupę, to nie przyszedłeś. Pewnie nie chciałeś postawić flaszki, żal ci było pieniędzy, ale wujowi mogłeś wtedy...
- Flaszkę, wujku, to możemy teraz wypić i to niejedną. – Fryz pogłaskał wypchany chlebak, który zwisał na pasku z ramienia, na znak, że flaszka ma się tam dobrze. - Jeśli będę mógł u ciebie gdzieś się przespać, spędzić kilka nocy. Może być na sianie.
- Nie mam siana, ziemi, krów. Kilka kur zaledwie i jednego wieprzka chowamy dla siebie. Nie jestem już rolnikiem, ziemię zdałem, za co dostaję chudą emeryturę, żyję biednie, jak widzisz. Spanie mogę ci dać, izba na górze wolna, ale jakbyś chciał jeść, to musisz coś dorzucić. Chyba cię stać, w gazecie, mówili, podobno robisz. Niektórzy czytali to, coś nabazgrał.
- Już nie pracuję, wyrzucili…
- Z uniwersytetu też cię wypędzili. Ty masz duszę rogatą jak ten twój ojciec. Gdyby nie wojował z kłusownikami, żyłby do dzisiaj. Po co mu to było, nie jego ta zwierzyna… Chodź do izby, Jadzia uszykuje nam coś, żeby przekąsić, jeśli masz w tym twoim rubsaku flaszkę z gorzałą.
- To ona ciągle u wujka, ta Jadzia?
- Czemu się dziwisz? A co miałem z nią zrobić? Wygnać? Dokąd by poszła? A całkiem ogłuchła, nieszczęśliwa kobieta.
- Ale inne instrumenty ma w porządku?
- Daj spokój, nie judź. No co – wuj po chwili powiedział głośniej – kiedy zmarła żona moja, byłem w pełni sił, ciężko żyć bez kobiety. Sama przyszła jednej nocy do mego łóżka. I tak zostało. Ludzie obgadywali, że żyjemy bez ślubu, ale po co ślub, gdy ona głucha?
Jadzia stała przy kuchni tyłem do wejścia. Wuj dotknął jej ramienia, odwróciła się zasłaniając twarz rękami, jakby się bała, że oberwie. Wujek wykonywał jakieś gesty, ona uspokoiła się, uśmiechając się, pogładziła ramię Fryza, coś mruknęła, ale nie zrozumiał.
- Cieszy się, że przyjechałeś. Lubi, gdy ktoś nas odwiedzi, obojętnie kim jest. Postaw butelkę na stole, domyśli się, co ma zrobić.
Usiedli, a Jadzia pokroiła kawałek wędzonej szynki, suchej kiełbasy, ułożyła na talerzyku, obok kawałki chleba, woda w czajniku elektrycznym zagotowała się, sparzyła herbaty, usiadła przy stole obok mężczyzn. Wujek wyciągnął trzy kieliszki, napełnił, dał sygnał do wypicia. Jadzia przechyliła kieliszek wprawnym ruchem.
- Lubi wypić?
- Ba! - powiedział wuj zagadkowo.
Jadzia domyśliła, że o niej się mówi, powiedziała całkiem wyraźnie:
- Lubię się napić, oj, lubię – i zachichotała. Wuj zrobił ruch dłonią, uspokoiła się natychmiast. Wytrenował ją, bez dwóch zdań, pomyślał Jerski i sięgnął po butelkę, by napełnić kieliszki. Pod oknem piał kogut raz za razem, jakby przed gościem chciał się popisać umiejętnością piania, a miał donośny głos, rzec można - swawolny.
- On tak zawsze – wuj pokazał na koguta - jak jest u nas ktoś obcy, lubi się popisywać.
- Jesteśmy na miejscu - powiedziała pani Zenobia i zatrzymała samochód. Jerski bez namysłu otworzył drzwi, wyszedł na zewnątrz. Stali na parkingu, który rozdzielał las, a właściwie zagajnik, i zgrabny dom mieszkalny oraz towarzyszące mu budynki gospodarcze. Od strony domu, trzeba rzec, że raczej skromnego , w stylu dawnych dworków szlacheckich, ale jednak nie tak mały, jak się wydawało na pierwszy rzut oczu, szedł postawny mężczyzna w jasnym garniturze, pod krawatem, uśmiechał się nienagannie, chociaż raczej urzędowo, wyciągnął rękę na powitanie do pani Zenobii, szarmancko się pochylił, ale nie ucałował jej dłoni. Ona powiedziała:
- Poznajcie się panowie, pan Fryz Jerski, pisarz, nominat do nagrody, a to pan Józef Barber, przedsiębiorca, prawnik, mecenas sztuki, polityk, członek Rady Nieustającej.
- Bardzo mi miło – rzekli prawie jednocześnie, ściskając dłonie.
Jerski pokraśniał na twarzy, czuł się nieco skołowany prawdopodobnie dlatego, gdyż przed chwilą intensywnie wędrował po przestrzeni swej młodości, nie zdążył całkiem ochłonąć, a już stał przed człowiekiem, od którego bił niebagatelny majestat, a o jego zasługach dla przemian w kraju było głośno.
- Ach ta pana książka – mówiąc to, rechotał - cudności wszelkie, rozbawiła mnie do rozpuku.
- Przeczytał pan? – zapytał Jerski z niedowierzaniem.
- Oczywiście, że nie. Żona natrafiła na scenę, gdy osioł stał nad pijanym filozofem, ryczał rozpaczliwie, a filozof odpowiadał mu chrapaniem. Osioł znudził się swym płaczliwym pobekiwaniem, obudził swego pana, gryząc filozofa w tyłek, potem przyklęknął, rozbudzony filozof wszedł na grzbiet osła i ten zaniósł go domu, w nagrodę służąca Cyntia dała osłowi w czarze niemieszanego wina, a na zakąskę oset, dla osłów to podobno łakomy przysmak. Znakomity fragment, śmieszna scena, nie dziwię się, że książkę nominowano do nagrody – tyle śmiechu! Wejdźmy, proszę, do środka.
Fryz nie był zadowolony ze streszczenia fragmentu powieści, mecenas pominął istotne detale, przez co wypaczył dziejące się tam zdarzenia, nie wspominając o interpretacji sceny. Żona Barbera widać czytała bez należytego zrozumienia. Oczywiście Fryz uwagę tę zachował dla siebie.
Józef Barber poszedł przodem, pani Zenobia i Fryz za nim. W niewielkim saloniku usiedli w fotelach, zjawiła się służąca, niosąc na tacy kieliszki.
- Przed obiadem po szklaneczce aperitifu. To sherry andaluzyjskie, świetnie zaostrza apetyt.
Fryz chciał zawołać, jak to, w domu tak zacnej osoby, członka Rady Nieustającej, pije się sherry, a na dodatek andaluzyjskie, zamiast narodowej cytrynówki? Przemilczał jednak taktownie to sprzeniewierzenie się powszechnemu zwyczajowi. Znajomość Fryza obowiązujących przepisów była niekompletna - być może członkom Rady Nieustającej wolno spożywać alkohole inne, niż narodowy napitek w postaci cytrynówki.
- Wybacz Józku, ale ja prowadzę – rzekła pani Zenobia.
- Droga Zeniu, proszę, nie odmawiaj. A jeśli chodzi o jazdę powrotną, mój kierowca was odwiezie. A poza tym dam ochronę, o co mnie proszono. Okolica tu wprawdzie bezpieczna, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże, jak mówią.
- Ach tak – pani Zenobia powiedziała to bez entuzjazmu i uważnie, a właściwie z wyraźną pretensją, patrzała w oczy gospodarza. Ten przyjął to spojrzenie bez najmniejszego mrugnięcia, a potem skierował wzrok na pisarza.
- Jak pan ocenia przemiany, które dokonały się w kraju?
- Nie wypowiadam się, za mało wiem, żeby wyrazić swoją opinię. Do tej pory raczej nie interesowałem się sprawami publicznymi, pisałem powieść. Wie pan, panie deputowany… Tak należy tytułować członków Rady Nieustającej? Poza swoją twórczość nie wytykałem nosa. Tata mój zwykle przestrzegał mnie, żebym zanadto nie wciskał nosa, gdzie nie trzeba, bo mogą mi go przyciąć.
- A kim był pana ojciec?
- Klafciarzem.
- Piękny zawód – powiedział deputowany Barber z udawanym, ale niepewnym zachwytem. - Rozumiem, to ostrożność albo asekuracja - nie chce się pan o naszych reformach wypowiadać, a tym bardziej oceniać ich przebiegu i skutków. I nic pana w nich nie zachwyciło?
- Raczej zdziwiło, że tak łatwo udało się pozyskać albo przekonać do przemian masy, lud albo plebs, zwykłych ludzi… Używam kilku określeń, bo nie ma jednego, żeby oddawało istotę. Przecież w waszym systemie tkwi groźba ograniczenia wolności jednostki. Już to się poniekąd stało. Choćby przymus picia cytrynówki.
- To nie przymus, lecz dobrodziejstwo – rzekł, ale nie objaśnił na czym to dobrodziejstwo polega, mówił o sprawach zasadniczych: -Drogi panie Jerski, lud zawsze wymieni wolność na chleb. Oczywiście ten chleb należy rozumieć symbolicznie, jako egzemplifikację wszelkich pożądanych dóbr. Lud woli szelest banknotów niż wolność. Bo co z nią robić, gdy w brzuchu pusto? Ludowi wolność niepotrzebna.
- Cynizm pobrzękuje w pana słowach.
- Ej tam zaraz cynizm. Drogi pisarzu, jeśli pan przywoła z dziejów wszelkie rewolucje, przewroty, rabacje, bunty, wrzenia, nawet powstania narodowe z udziałem mas, to one zawsze upominały się o chleb. Zdobycie chleba z masłem i szynką było impulsem i celem, nie jakaś tam wolność. O wolności śpiewali inteligenci, rąbnięci artyści, mamiąc nią lud, który czasem dał się nabrać, podejmował tę melodię, żeby się przypodobać. Lud wołał o chleb, ewentualnie swobodniejszy dostęp do kopulacji. Ale to rzadkość, kopulował skrycie, nikogo nie pytając.
Jerski nasrożył się intelektualnie, polemicznie wzmógł, ale nim zdołał sklecić zgrabną ripostę, mecenas powiedział rzecz szokującą:
- Mamy kłopot z emerytami, ludźmi starymi – wiele kosztują, a z tych wydatków żadna korzyść, słowem generują bezproduktywne koszty. Nikt nie ma pomysłu, jak rozwiązać ten problem. Pan też już zbliża się do wieku, kiedy człowiek staje się zbędny, zawadą. Ale pan jako wybitny pisarz zasłużył na prolongatę przydatności…
Mecenas zamilkł gwałtownie, gdyż do salonu weszła pani Kachna Barberowa w eleganckiej beżowej szmizjerce, uśmiechnięta, a ręce miała ułożone, jakby je miała podać tancerzowi do tanga.
- Zapraszam, podano obiad - powiedziała.
Na te słowa zerwał się deputowany, podszedł do żony.
- Kachna, pozwól, to pan Fryz Jerski, pisarz, który zatrzymał się w drodze po nagrodę, zaszczycił odwiedzinami nasz dom, a to moja żona, Kachna, wielbicielka pańskiej powieści, poznajcie się.
Jerski wstał, wyszedł kobiecie naprzeciw, ujął jej wyciągniętą dłoń, zamierzał ucałować, ale w porę się zatrzymał, przypominając sobie, że jest to gest nie tylko widziany niemile, ale wręcz zabroniony. Podobno jest to przywilej, a raczej prerogatywa Archikratora – On, podczas ważnych uroczystości, pozwala sobie całować kobiece dłonie, a czyni to nieomal hurtowo. Mówią, że jest to ekspiacja za starokawalerstwo.
- Ach to pan, miło mi poznać. Pańska powieść… No cudo, pyszna, a ten osioł! Zawsze miałam złe mniemania o osłach. Przekonał mnie pan, że to miłe i towarzyskie zwierzę, inteligentne i czułe. I zasłużone w dziejach. Ale zapraszam do stołu, czym chata bogata…
Przeszli do jadalni, usiedli przy stole nakrytym na cztery osoby. Jerski dopiero poczuł głód i nieoczekiwanie pomyślał, przecież mam kanapki w chlebaku, które przyszykowała mi Lilli. Nie w chlebaku, Fryz porzucił go po śmierci Edwarda Stachury, uznał, że odejście Steda kończy pewną epokę, nie wypada paradować z chlebakiem, mniemał bowiem, że czasy mu bliskie, duchowo bliskie, przeminęły nieodwołalnie. Teraz rzeczy potrzebne w podróży i kanapki Lilli upychał w zgrabnym neseserze dyplomatce. Została w motelu, a w niej kanapki Lilli.
Obiad był banalny, chociaż obfity, zupa jarzynowa ze świeżych jarzyn z przewagą kapusty, na drugie trzy potrawy mięsne, a mianowicie kurczak w sosie z owocami, mięsne kulki ze szpinakiem, zwykły schaboszczak, który rozpychał się na półmisku, jakby był najważniejszym daniem, a obok w salaterce stała przyrumieniona nieco zasmażana kapusta. Oczywiście były jeszcze sosy, surówki do wyboru, no i sałatka warzywna, której jedną łyżkę włożył sobie na talerz mecenas Barber, podobnie pani Zenobia. W pękatej karafce zaciekawiał brunatnawy alkohol.
Jerski sięgnął po schabowego, kapustę zasmażaną oraz ziemniaki.
- Ja tak tradycyjnie, schaboszczak z kapustą, ta potrawa nigdy mnie nie zawiodła – wyjaśnił Fryz tonem usprawiedliwiającym.
- Ma pan rację! Nie masz to jak schaboszczak. Ja też cenię tradycję. Moja żona preferuje smakołyki wymyślane na różne okazje, ale schabowe muszą być. I z kapustą zasmażaną. Zgadzam się z panem – zadeklarował deputowany do Rady Nieustającej i włożył sobie na talerz dwa kotlety. Panie dzióbały kurczaka w sosie z owocami, robiąc przy tym wytworne miny, wspierając je podobnie ekskluzywnymi gestami.
Jedli w milczeniu, Fryz z pewnym pośpiechem, jakby miano za chwilę potrawy sprzątnąć ze stołu. I popijał często wodą mineralną Krainianka, spoglądając na pękatą karafkę, próbując odgadnąć, jakiż to kryje się w niej alkohol i zastanawiał się, dlaczego gospodarz nie zainicjuje degustacji płynu migocącego dość smętnie w blaskach dnia. Wyglądało to na zmowę milczenia – cóż, Fryz rzeczy pospolite widział jako niezwykłe, tajemne. Podejrzewał, że karafka stoi na stole jako dekoracja, czyli wzbogacała zastawę, lecz żeby z niej co nieco uszczknąć, ktoś wydał zakaz, zapewne pani Zenobia. Postanowił dać impuls, może owa zmowa nie jest niezłomna, da się ją podważyć. Zapytał więc delikatnie:
- Jakiś to płyn znajduje się w karafce? Bardzo mnie ciekawi.
- No jasne, po maluchu możemy dziabnąć – rzekł Barber, wywołując zgorszenie na twarzy pani Kachny z powodu zbyt przaśnych słów jej męża.
Nie przejął się dezaprobatą widoczną na twarzy swej żony, lecz porwał karafkę, napełnił kryształowe kieliszki o pojemności ponad pięćdziesiąt gram, a odstawiwszy karafkę, powiedział:
- No to po maluchu. Tylko uwaga, to śliwowica, palinka, mocna jak diabli, ma siedemdziesiąt procent.
Jerski nie rozważał, dlaczego w tak zacnym domu, niewątpliwie patriotycznym, zapewne tu się wykluwało wiele pomysłów zmian wprowadzanych w krainie między okrzyczanymi rzekami, stanowiącymi zachodnie i wschodnie jej rubieże, nie wspominając szumu morskich fal, który nie przestraszał naszych przodków, zdążających po ryby w morzu pluskające, a szczytach gór, gdzie harcerze ranili palce ostrzem skał – tak trochę nieskoordynowanie rozmyślał Fryz, żując schabowego, zastanawiał się, dlaczego w tym domu nie pija się cytrynówki, skoro to należało do ceremoniału spotkań dostojnych i hulaszczych. Na głos jednak wyznał:
- Bagatela, jeśli piję śliwowicę, to zwykle łącką. Miałem kilka butelek, podarował mi jeden z producentów – chwalił się Fryz, a po chwili zawołał: „ Daje krzepę, krasi lica, łącka śliwowica!” W zamian za darowane mi butelki wygłaszam ten slogan.
- To jeszcze po jednym – Józef Barber uniósł karafkę.
- Ja już dziękuję, obowiązki… pani Zenobia zasłoniła ręką kieliszek. – Mistrzu, spokojnie, mamy jeszcze dziś w programie odwiedziny w klubie KWAK. Musi być pan w formie, zebrani tam artyści będą chcieli pana ugościć, cytrynówki nie zabraknie. Powinniśmy powoli się zbierać, podziękować za wspaniały obiad – powiedziała pani Zenobia stanowczo, gdyż obawiała się, że jej gość, wielki pisarz, upije się przed czasem, co się wielkim pisarzom zdarza nader często i cały dalszy program jego pobytu się nie ziści.
- Zatem przejdźmy do gabinetu – rzekł mecenas i się podniósł.
Przez antyszambr przeszli do gabinetu, deputowany Barber zaprosił, by usiedli. Z biurka wyciągnął kopertę z eleganckim nadrukiem: Mecenas Józef Barber, deputowany do Rady Nieustającej. Stanął na środku izby i dostojnym głosem powiedział;
- Drogi i zacny pisarzu, twórco znakomitej powieści. Doceniając pańskie nieprzemijające dzieło, a mówię o powieści „Śmiech Chryzypa”, która rozsławi nasz odnowiony kraj, który pod przywództwem wielkiego i kochanego Archikratora zmierza w jasną przyszłość, staje się krajem mlekiem i miodem płynącym, pozwolę sobie wręczyć nagrodę ufundowaną przeze mnie i moją znakomitą małżonkę, znawczynię literackich dokonań ostatnich lat, wielką orędowniczkę pańskich dzieł, kwotę zapewnie skromną w porównaniu z tą, którą wręczą panu w naszej Metropolii, ale przyznaliśmy ją panu ze szczerego serca i podziwu dla pana talentu. Wierzę, moja żona też wierzy, że ta skromna kwota zachęci pana do dalszego wysiłku nad pomnażaniem swego dorobku… - urwał raptem, jakby się w przemówieniu zaplątał, dodał tylko: - O to ta koperta.
Fryz wziął z rąk mecenasa kopertę, przycisnął do piersi, rzekł:
- Z całego serca dziękuję. Może pan być pewny, drogi mecenasie, że dołożę starań… – umilkł, kopertę schował do kieszeni, rozległy się oklaski, skromne zważywszy na to, że w tej uroczystości brała udział niewielka liczba osób. Najmocniej oczywiście klaskał sam darczyńca. – Drogi mecenasie, chciałem wyrazić zachwyt pana dziełem, to znaczy ufundowaniem w stolicy departamentu w przepięknym parku rzeźb postaci wybitnych, władających tym krajem. Zwiedziłem go dzięki uprzejmości pani Zenobii. Zdumiał i zachwycił mnie rozmach przedsięwzięcia…
- Proszę ze mną – mecenas przerwał przemowę Jerskiemu, zrobił gest zapraszający i ruszył do wyjścia a pisarz za nim. Przeszli przez ogródek i weszli do budynku oranżerii, w którym obecnie mieściła się pracownia rzeźbiarska.
- Tu powstały dzieła, które pan podziwiał. Pozostała figura mojej osoby. Miała tam stanąć, ale odradzono mi…
- Na Boga, dlaczegoż to – dziwił się Jerski szczerze. - Tam są rzeźby najbliższych współpracowników Archikratora, a pańskiej zabrakło.
- Zastosowałem taką taktykę – nie eksponować swej osoby w parku, którego jestem fundatorem. I twórca rzeźby jest z niej niezadowolony. Powiada, że mu nie wyszła, szuka pomysłu, by ciekawiej wyeksponować moją osobę.
- A gdzież on, ten rzeźbiarz? Chętnie bym go poznał. Mam znajomego rzeźbiarza, ale dawno się nie widzieliśmy, a lubię z kimś tak wybitnym i utalentowanym pogadać.
- Wyjechał. Wie pan, ma takie dni, w których przepada. Jak Gałczyński…. Utalentowanym twórcom to się zdarza. A panu nie?
- Nie mówmy o mnie… - głos Jerskiego był stanowczy. – A pańska figura, rzeczywiście - brak w niej rozmachu, w przeciwieństwie do pana dokonań, jest przygaszona, spogląda z jakimś zawstydzeniem.
Rozmowę przerwała pani Zenobia, wchodząc bez pardonu do pracowni rzeźbiarskiej.
- Wracamy – powiedziała stanowczo i zawróciła do wyjścia, pisarz poszedł za nią, a przekraczając próg pracowni, zachwiał się lekko, Spostrzegł to mecenas, uśmiechnął się, a Jerski usprawiedliwił swe potknięcie:
– Śliwowica była mocna. No, cóż, palinka. Ostatnio wszędzie podawano cytrynówkę.
- Cytrynówka jest zalecana, ludzie piją chętnie, okazała się dla nas ratunkiem. Producent jej, krajowy koncern, robi na niej dużą kasę, służy do finansowania ważnych przedsięwzięć. Nam, deputowanym, przydziela się palinkę, jako napój uświetniający ważne spotkania. Importujemy od bratanków.
Samochód pani Zenobii stał nie na parkingu, gdzie go zostawili, lecz na podjeździe domu. Oboje zajęli miejsce z tyłu, natomiast obok kierowcy, którym był, zgodnie z obietnicą, człowiek mecenasa, usiadł ochroniarz. – To na wszelki wypadek – zawołał Józef Barber – gdyby ktoś po drodze...
Gdy wyjeżdżali z posesji, zaraz za bramą stała grupa mężczyzn i kobiet oraz dzieci, wołali, klaszcząc:
- Niech żyje pisarz Fryz Jerski, niech żyje, Jerski, Jerski!
Gdy wjechali w las, który gęstwą oddzielał posiadłość deputowanego od miasta stołecznego departamentu, pani Zenobia szepnęła, ściskając delikatnie, ale czule, dłoń pisarza.
- I co, jesteś zadowolony?
Pisarz odpowiedział ściśnięciem jej dłoni, wciągając przy tym w nozdrza woń jej perfum. Wyczuł zapach wody Hugo Boss lub mu się wydawało, gdyż tych perfum używała najczęściej Lilli. Muszę do niej zadzwonić, dlaczego ona się dotąd ze mną nie skontaktowała, zaniepokoił się Fryz nie pierwszy raz.
Jerzy Żelazny
Przeczytaj też wcześniejsze odcinki powieści Śmiech Chryzypa J. Żelaznego, felietony, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)