W składzie makulatury*

Category: z dnia na dzień Published: Friday, February 21 2020 Print Email

Jerzy Żelazny

Zmierzali w kierunku autostrady, samochód mknął i pojękiwał, pokonując nierówności bocznej drogi. Jerski przymknął oczy, pomyślał radośnie, to niesłychane, że jadę po odbiór nagrody za książkę, powieść… Przez wiele lat jego twórczość nie wzbudzała zbyt wielkiego zainteresowania, książki wydawał w miarę regularnie, zyskiwały pochlebne recenzje, był znany, ale raczej w kręgach ludzi, którzy literaturą zajmowali się zawodowo, i tych, dla których książki są pasją. Kupowano je, czemu się dziwił, wyglądało, że wielu mieszkańców regionu chce posiadać w swej domowej bibliotece jego powieści. Czy je czytano, to już inna sprawa, w to Jerski wątpił, a miewał to przeświadczenie z krótkich rozmów, a raczej chwalenia się całkiem mu nieznanych ludzi albo znanych przelotnie, którzy podczas przypadkowego spotkania czasem oświadczali z przechwałką, kupiłem pana albo twoją książkę, ale na pytanie, i co, podobała się, odpowiedź brzmiała enigmatyczne - fajna, a przeważnie zapytany wyznawał szczerze, jeszcze nie przeczytałem, brakuje czasu.

No i raptem ta nagroda… Nie spodziewał się, że po przejęciu władzy przez populistów, zmierzających wyraźnie ku dziwnej, właściwie cudacznej, ale groźnej dyktaturze, nagle przez najwyższe czynniki jego książka została nagrodzona. Wprawdzie nie było jeszcze całkowitej pewności, że otrzyma nagrodę, na razie książka została do niej nominowana. No, ale to już wiele, popyt na nią wzrósł wyraźnie.

I owe ceregiele z przewiezieniem Jerskiego na uroczystość wręczenia nagród, że zajęły się tym najwyższe władze, podobno sam Prezes, zwany od niedawna Archikratorem, to dowód dobitny, że zależy władzy, żeby Jerski osobiście się po nią stawił. Tylko dlaczego odradzono mu zabranie osób bliskich, żony na przykład, a byłoby fajnie, myślał Fryz, gdyby jechała ze mną Lilli, z nią u boku zawsze czuł się pewniej, śmielszy, lubił, jeśli dzieliła z nim radość z sukcesu. Z powodu tego zastrzeżenia, jego wyjazd budził niepokój Lilli, miała przeczucie, że Fryz nie wróci, co podpowiadała jej kobieca intuicja. Uspokajał żonę, uważał, przesadza w obawach, cóż może mi grozić, bagatelizował i cieszył, że nareszcie będzie o nim głośno.
To pogodne usposobienie raptem umknęło, gdy zerknął na kierowcę, na jego głupkowaty, tak w danym momencie ocenił, uśmiech, dziwaczne uniesienie kącików warg pozorujące zadowolenie, radość. Było w tej twarzy coś zadziwiającego – oczy uważne, skupione na jeździe, natomiast na ustach wciąż ten uśmieszek, jakby do nich przylepiony, bezustanny i przez to groteskowy. Nie od razu to dostrzegł, a kiedy ujrzał, pomyślał, ten człowiek cieszy się, bo udało mu się mnie zwabić do samochodu, zapanować nade mną, wieźć, a przecież nie mam pewności dokąd…
- Jaki tytuł ma pańska nagrodzona książka – Nygel przerwał Jerskiemu rozmyślania.
Pisarz przechylił głowę nieco w kierunku kierowcy, przyglądał się profilowi jego twarzy, którą raz rozświetlał blask, to znowu pokrywał cień, gdyż samochód przejeżdżał przez wieś, po bokach drogi świeciły się lampy, to dzięki nim po twarzy kierowcy przesuwały się raz cienie, by za moment rozbłysnąć raźniej, chociaż na krótko. Zastanowił się, czy mu odpowiedzieć, czy warto, może lepiej zignorować to pytanie, przecież kierowcy nie powinno to obchodzić, sam mówił, że jego obowiązkiem jest zawieźć go bezpiecznie na uroczystość. A jednak odpowiedział z wyczuwalną satysfakcją, gdyż był dumny z tytułu powieści, uważając, że jest nader udany.
- Śmiech Chryzypa.
- Ach tak, świetny! Teraz rozumiem, czemu władzom tak mocno zależy na pańskiej obecności na uroczystości – Nygel zamilkł.
Jerski chciał zapytać, co ma na myśli, ale nagle, co było zadziwiającym skojarzeniem, przypomniał sobie swoją pracę w składzie makulatury, o tamtych zdarzeniach teraz rozmyślał.
Przechodził koło tej firmy codziennie, gdy szedł z mieszkania ciotki na uczelnię i z powrotem. Znajdował się ten skład blisko Uniwersytetu, co było okazją cierpkich, wręcz złośliwych supozycji lub dowcipów wzbudzających śmiech. Dowcipkowano, że książki napisane przez profesorów ( w suterenie gmachu Uniwersytetu mieściła się drukarnia) mają krótką drogę do składu z makulaturą. I rzeczywiście, czasem któraś tam kończyła swój nieudany żywot.

Widywał podjeżdżające samochody pod magazyn, czyli szachulcową stodołę z wielkimi wrotami, które najczęściej były zamknięte, do wnętrza wchodziło się drzwiami, będącymi częścią wrót. Z boku stał niewielki barak, Fryz się domyślił, że jest tam biuro tego interesu, ale nigdy nie widział zatrudnionych tam pracowników; natomiast wchodzili do wnętrza i wychodzili ci, co przynieśli w torbach albo przywieźli makulaturę. Samochody dostawcze wjeżdżały do środka stodoły, wtedy uchylano wrota, wyrzucano z aut worki papierzysk, starych gazet, na co Jerski spoglądał obojętnie, lecz gdy zauważył worki albo kartony z książkami, jego obserwacja ożywiała się, był ciekaw, jakież to książki wyrzuca się w sposób - Fryz w myślach używał mocnych słów - bestialski, niegodny i ordynarny. Z samochodów osobowych, bywało, że ze wspaniałych limuzyn, wynoszono naręcza książek, bardziej delikatnie, ale bez żalu. Jego ciekawość wzrastała, gdy z naręczem książek wysiadł i pan o aparycji intelektualisty lub dyplomaty albo urzędnika wysokiej rangi. A jeszcze bardziej podniecał go widok jakiejś elegantki, która wyciągnąwszy z torby kilka książek rzucała na stos papierzysk z gestem, który wyrażał ulgę, jakby rozstawała się z czymś niechcianym, a nawet obrzydliwym. Natomiast miejscowy poeta, z nosem naznaczonym częstym imprezowaniem, kłąb makulatury rzucał na stos z nadzieją, że za nędzną zapłatę będzie mógł nieco podreperować swe niecierpliwe łaknienie.

Z daleka Fryz, student z absolutorium, nie potrafił dostrzec, jakie wyrzuca się książki - cenne dzieła czy przebrzmiałe albo takie, które da się nazwać zbójeckimi, czyniące w duszy czytelnika zamęt. Kiedyś udało mu się zmylić czujność pracującego tam robotnika, więc wszedł do owej stodoły, w której sortowano i pakowano makulaturę do skrzyń, zamierzał obejrzeć leżące książki, co mu się częściowo udało. Było już po godzinach, ale drzwi jeszcze otwarte. Wszedł, stąpając cicho, pochylił się nad zwaliskiem książek, sięgnął po najgrubszą, pachniała zmurszałym papierem, zgnilizną, rozpadem, czuł pod palcami wilgoć przykrą, oburzającą. Usiłował przeczytać tytuł księgi na okładce, ale w tym miejscu była poszarpana, splamiona jakimś smarem albo olejem. Odwrócił okładkę, usiłując od niej odkleić stronę z tytułem. Udało się. I wtedy ręka mu zadrżała desperacko, prawie omdlała, a w myślach jego wybuchł istny kociokwik. Fryz trzymał w rękach Biblię.
- To, jak to? – zapytał bezsensu głosem pełnym bólu. - W tym kraju… - mówił nieostrożnie i nie dokończył, usłyszał za plecami:
- A pan to kto? I po co?
- Ja? Ja, no… - był wyraźnie zakłopotany i dość mocno wystraszony. W drzwiach wejściowych, trzymając w rękach metalową szuflę, stał wysoki mężczyzna w roboczym kitlu, z przodu umorusanym czarnobrunatnym dziegciem.
- Z makulaturą przyszedł? Za późno, jutro niech przyjdzie.
- Nie z makulaturą. Chciałem zobaczyć. Jakie książki tu…
- Z choinki się urwał? Tu nie księgarnia ani biblioteka. Adresy się pomyliły? Spierdalaj człowieku, bo tą szuflą… – poruszył trzymaną w rękach. – Wynieść coś pewnie by chciał, znam takich.
- Panie, spokojnie, chciałem tylko popatrzeć.
- To się już chyba napatrzył, do widzenia – ten z szuflą, dozorca?, pakowacz?, a może sam kierownik składu? Jerski nie domyślał się, jaką rolę tu pełnił ten z szuflą, a on zrobił kilka kroków najwyraźniej ze złym zamiarem, wyraz jego twarzy nie był łagodny ani przyjazny.
- Dobra, wychodzę, przepraszam – bąknął i rzucił księgę, którą wciąż trzymał w rękach, na kupę i czym prędzej opuścił teren składu, przez otwartą bramę wyszedł na ulicę. Żałował, że nie pozwolono mu obejrzeć dokładniej składowiska książek, a wydawało mu się, że na samym wierzchu leżał Doktor Faustus Tomasza Manna, na dodatek pierwsze polskie wydanie z 1960 roku.
Przejął go żal, że nie udało mu się wziąć do ręki tej książki, ocenić na ile została zniszczona, czy nadaje się do użytku, a nie miał w swej bibliotece tej pozycji, żadnej, w języku niemieckim też nie. Owa znieprawiona Biblia pochłonęła jego uwagę, na inne, na Doktora Faustusa zabrakło czasu.

To zdarzenie zapadło mu mocno w pamięć, denerwowało, zastanawiało, dziwiło – któż tak niecnie postąpił, wyrzucając to wspaniałe dzieło na śmietnisko książek niechcianych, bo obok spostrzegł dzieła twórców teorii komunistycznych, Marksa, a zwłaszcza Lenina, zresztą starannie wydanych ani trochę zniszczonych, dzieła w kilkunastu tomach, w specjalnych tekturowych pudełkach, kilka takich pojemników związanych grubym sznurem leżało ciśniętych z rozmachem, może z obrzydzeniem. To była dość pokaźna sterta książek, czasem wychylała się kolorowa broszura… Fryza ciekawiło, co się znajdowało pod spodem, podejrzewał, że dzieła światowej literatury, nieprzemijające wytwory wielowiekowej myśli ludzkiej.
Od tamtego dnia ilekroć przechodził koło owego składu makulatury, miał ochotę wejść, by się rozejrzeć, jakież to dzieła tu się poniewierają, ale zawsze napotykał owego człowieka z szuflą, który stał w drzwiach składu, czasem w bramie, którą wjeżdżały samochody na plac, wyglądało, że pilnuje, aby nikt niepożądany nie wszedł na teren składu, a często, gdy wrota magazynu były otwarte na szerz, zerknąwszy, widział owego człowieka, jak na szufle nabiera książki, wrzuca je do blaszanych pojemników, po które przyjeżdżał wielki samochód z emblematami papierni.
Czasem spotykał owego mężczyznę niczym cerbera stojącego podpartego szuflą przed bramą. Gdy Jerski mu się ukłonił, ten w popłochu odwracał głowę, a jeden raz poruszył wargami, jakby wypowiadał jakieś przekleństwo albo groźbę. Fryz dziwił się, dlaczego ów cerber z szuflą spogląda nań wrogo albo złośliwie uśmiecha się, jakby pokazywał swą wyższość albo nad nim władzę.

Wkrótce Jerski przechodząc, zauważył, że brama na plac składu jest zamknięta, wisi na niej kłódka, a obok na kawałku tektury nabazgrany flamastrem napis Zamknięte, a na innym naklejona kartka z wydrukowanym ogłoszeniem: Zatrudnimy od zaraz pracownika do prac fizycznych. Jerski w lot pomyślał, to okazja dla mnie, jeśli się zatrudnię, wedrę się w sam środek… Nie potrafił sprecyzować, w co się chce wedrzeć, jak to nazwać… Zdecydował – będę miał dostęp do książek, które ludzie wyrzucają, nie chcą ich czytać, oglądać, trzymać na półkach w swych domach. Może uda mi się odkryć tajemnicę kondycji duchowej ludzi z okolicy.
Jeszcze był studentem – oddał pracę magisterską, czekał na wyznaczenie terminu jej obrony. Miał sporo wolnego czasu, zatrudnię się, zarobię trochę pieniędzy, a może poznam, co nęka ludzi, że wyrzucają ze swych domów dzieła, nie chcą obcować pod jednym dachem z dorobkiem myśli ludzkiej. Może ludzie boją się mądrych książek? Albo nadszedł ich kres, trzeba je unicestwić, bo już nie są potrzebne, opacznie tłumaczą świat? Tę myśl uznał za godną rozważań.

Był późny ranek, Jerski otworzył furtkę, wszedł na plac firmy, rozglądając się uważnie, czy nie pojawi się osobnik z metalową szuflą. Nie było go widać, a zwykle był czujny, przeganiał każdego, kto pojawił się bez potrzeby na placu. Jerski otworzył drzwi baraku, na którym widniał szyld BIURO. Przystanął w niewielkim korytarzu, w którym były troje drzwi: na wprost, na lewo i na prawo. Nie było na nich żadnych tabliczek z informacją. Nie wiedział, do których zapukać. Spróbował do tych na wprost. Cisza. Powtórzył. Otworzyły się te po prawej, pojawił się mężczyzna we flanelowej koszuli w kratę.
- Pan w jakiej sprawie – chrząknął i dyskretnie otarł usta, jakby przed momentem jadł pizzę i popijał nektarem z banana. - Makulatury chwilowo nie przyjmujemy. Mogę podać adres najbliższego składu.
- Ja w sprawie pracy. Przeczytałem ogłoszenie.
Mężczyzna przyjrzał się przybyszowi uważniej, skrzywił usta w grymasie wyrażającym niechęć albo powątpiewanie.
- To ciężka praca – rzekł z intonacją wyrażającą ostrzeżenie. - Ma pan jakiś… Ale proszę do biura – otworzył drzwi, wszedł pierwszy, wskazał gościowi krzesło, sam usiadł za biurkiem.
- Pan jest kierownikiem tego interesu? – zapytał Jerski tonem, jakby chciał uprzedzić - z byle kim nie gadam.
- Oczywiście – powiedział i lekko się napuszył. – Przecież inaczej bym z panem nie rozmawiał. Ale do rzeczy, więc chce pan u nas pracować. To ciężka praca, powtarzam, fizyczna, pan wygląda jak ktoś nienawykły do machania szuflą pół dnia. Ma pan jakiś zawód, skończył szkołę?
- Kończę studia, mam już absolutorium, niebawem odbiorę dyplom. Nie sądzę jednak, żeby dyplom był konieczny…
- W istocie, nie. Wystarczy być nieco rozgarnięty. Pan widzę kimś takim jest. Chociaż zatrudniać magistra w składzie makulatury, to chyba przesada. Po co panu takie zajęcie, niegodne z pana cenzusem. To nawet rozrzutność – państwo łożyło, żeby pana wykształcić na inteligenta, a pan chce szuflą ładować książki do skrzyń, by zawieźć na recykling. Do tego nie jest potrzebny magister.
- Trzeba wpierw sortować makulaturę, nieprawdaż?
- No tak, mówiłem, że pracownik musi być nieco rozgarnięty, żeby poradził sobie z sortowaniem, ale magister, to przesada.
- Słyszał pan o doktorze prawa, który sortował makulaturę? A ja jestem filologiem, więc moje wykształcenie bardziej przystaje do tego zajęcia niż prawnicze.
- Ma pan na myśli Bohumila Hrabala, czeskiego pisarza… Mieliśmy szczątki jego książek. U nas, dzięki Bogu, nie kieruje się inteligentów do prac fizycznych w hutach czy składach makulatury. Także pańska chęć…
- Mnie ciekawią książki, które są wyrzucane na śmietnisko, trafiają tutaj. Dlaczego ludzie to robią…
- I tutaj chce pan to odkryć, poczynić badania? – Kierownik chwilę milczał, chyba zastanawiał się, coś kalkulował, wreszcie zdecydował: - Skoro się pan upiera… Nie widzę powodu odmowy, ale zaznaczam, że trzeba pilnować interesu, by makulatura rytmicznie trafiała na recykling, by nie było przestojów w produkcji. Bo władza nas rozliczy i przypierniczy, mnie zwłaszcza, bom przyjął do pracy inteligenta. Jednak rozumiem – chce pan znaleźć temat. Hrabal bodajże jako efekt pracy w sortowni makulatury napisał ważną książkę Zbyt głośna samotność. To cenna rzecz, trzymam w szufladzie jej szczątki, znalazłem osobiście podczas nadzorowania sortowni. Bywa, że przeczytam kawałek i kręcę z podziwem głową, zdumiewa mnie. Zatem proszę iść do pokoju naprzeciwko, do pani Hani, złożyć podanie i co tam jeszcze trzeba. I od jutra do rąk szufla. Ruszymy z robotą, bo przerwaliśmy przyjmowanie tego chłamu.
- A co się stało z robotnikiem, który tu niedawno…?
- Mówi pan o Albinie?... Odszedł. Coś go trzepnęło, nie wiem co, może pan się domyśli, jeśli panu opowiem – umilkł, chyba się zawahał, czy warto opowiedzieć o zdarzeniu, ale za moment mówił, a jego usta wykrzywił jakiś bolesny grymas: - Przyszedł do mnie po fajerancie, pokazuje mocno zniszczoną księgę, zorientowałem się, to Biblia, wie pan, ta Tysiąclecia i na dodatek jej pierwsze wydanie z 1965 roku. I mówi, kierowniku, ja się na to nie godzę, to Święta Księga, żeby ją tak zniszczyć i wyrzucić, a my oddamy ją do recyklingu, przerobią na papier toaletowy, ludzie będą się podcierać. Ja tak nie mogę, odchodzę, a Księgę zabieram, ocalę. I odszedł. Co pan o tym myśli? A może pan też będzie odstawiał takie szopki?
- Wrażliwy człowiek. I poniekąd mu się nie dziwię, jeśli to religijny facet. Mnie się to nie zdarzy, nie jestem fanatykiem. Chociaż tego człowieka, którego zawsze widziałem z szuflą, rozumiem i poważam.

Jerski następnego dnia zgłosiwszy się do pracy, dostał ancug roboczy, rękawice i nową szuflę. Był wdzięczny kierownikowi za zatrudnienie, a niechęć, którą odczuwał do niego na początku rozmowy, stanowczo zweryfikował: skoro facet wie, co napisał Bohumil Hrabal i co zainspirowało pisarza, to gość jest w porządku. I wie, w którym roku wydano pierwszy raz Biblię Tysiąclecia. Przecież kierownik składu makulatury nie musi znać dzieł czeskiego pisarza, nawet jeśli zostało zainspirowane przy sortowaniu makulatury. To nie byłe kto – tak mu się zdawało.
Jerski znalazł się w swoim żywiole. Wysoko oceniał miejsce swej pracy. Zabrał się ochoczo do sortowania dziennego urobku, to znaczy tego, co ludzie przynosili, by dostać bony na zakup papieru toaletowego, zgrabnie machał szuflą, wrzucając książki, gazety, broszury, kartony, barwne opakowania i inne papierzyska do odpowiednich pojemników. Znajdował w zwałach papierowego chłamu rzeczy cenne, te cenniejsze dzieła literackie i filozoficzne odkładał na bok, przykrywając gazetami, a po pracy upychał je dyskretnie w chlebaku, który do tej pory nosił dla fantazji, teraz się przydał, mieściło się w nim do pięciu książek, oczywiście w zależności od ich grubości, czasem tylko trzy, a nawet dwie. Kupił regał, ustawił w swym pokoju w mieszkaniu ciotki, układał owe skarby, cieszył się, potrafił długo stać naprzeciwko regału, przyglądać się swym znaleziskom zapełniającym się z dnia na dzień półki, cieszył z powiększającym się makulaturowym księgozbiorem. Był dumny, chętnie opowiadał o swoich odkryciach znajomym, a nawet zaczął pisać na ten temat zgrabne felietony, które chętnie publikowano w miejscowej gazecie.

Kiedyś z bagażnikiem wypełnionym po brzegi do składu przyjechał elegancki i młody mężczyzna. Fryz, gdy zerknął na przywiezione książki, zdumiał się – były to dzieła autorów polskich: dramaty Witkacego i Mrożka, powieść Andrzejewskiego Ład serca, wydanie sprzed drugiej wojny światowej, Urząd Brezy, kilka książek Stanisława Dygata z Jeziorem Bodeńskim, dzieła Tadeusza Konwickiego… I jeszcze kilka mniej znanych autorów. Fryz zapytał:
- Czemu wyrzuca pan tak znakomite książki?
- A po co mi one? To przecież fikcja, zmyślone zdarzenia. Postaci, których w rzeczywistości nie było. Ja tworzę swoją fikcję, jej hołduję, poważam i się jej trzymam. Opiera się ona na pieniądzach. One tworzą znakomitą fikcję. I prawo - to też przydatna fikcja, pozornie porządkuje świat społeczny, a de facto jest fikcją. Opowieści w książkach odciągają od istoty, są bałamutne albo stwarzają niepotrzebne iluzje. Za dużo fikcji w naszym życiu. Książki na recykling, przerobić na… - nie dokończył.
Fryz nie pojmował argumentacji Jana Molki. (Tak się nazywał ten biznesmen, przedstawił się, nim wyłuszczył powyższe słowa, wyciągnął rękę, rzekł, Jan Molka, czym się Jerski zdumiał, ale też się przedstawił). Chciał go poprosić, by rozwinął swoją teorię, uzasadnił szerzej i głębiej, ale on rzekł, ściszając głos:
- A tak naprawdę – żona nabyła okazyjnie cenną porcelanę, serwisy. Musiałem wyrzucić regał z książkami, żeby wstawić kredens, stary, antyk wart grube tysiące. Pięknie się prezentuje nabytek żony za jego szkłem, nasi znajomi podziwiają, zazdroszczą, a gdy stały książki, nikt nawet nie zerknął.
- Po co więc pan je kupował?
- Och, nie ja, lecz mój ojciec. Na starość zbzikował, mówił, nareszcie poczytam, nikt mi nie zabroni, nie będzie się natrząsał, że czytam… Obywał się bez nich, dopiero pod koniec życia wzięła go pasja czytania. Odszedł już, zażyczył sobie kremacji zwłok, niech więc i jego książki spotka podobny los. Wprawdzie książek teraz się nie spala, lecz skazuje na przemiał, ale to na jedno wychodzi.

Któregoś dnia Jerski ze sterty makulatury wygrzebał niezwykłą książkę. Był nią Słownik ortoepiczny Stanisława Szobera, wydany w 1938 roku. Wewnątrz odręczna dedykacja: Wielce Szanownemu Panu Prezesowi Jerzemu Karniewskiemu – Stanisław Szober.
Włożył ją dyskretnie do swego chlebaka i jeszcze tego samego dnia po południu udał się do profesora Wacława C. u którego pisał pracę magisterską na temat gwary lubawskiej.
- Znalazł pan w składzie makulatury? Niesłychane – dziwił się profesor. Nie, nie wiem, kim był prezes Jerzy Karniewski, któremu Profesor podarował ten cenny słownik. Ja mam go też z dedykacją Profesora, byłem jego studentem. Proszę zachować słownik, to rarytas, a ta dedykacja z podpisem Profesora to niezwykła pamiątka. I niechże się pan dowie, kim był ów prezes, trzeba poszperać w słownikach biograficznych.
Profesor Wacław. C. namawiał Jerskiego, nie pierwszy raz zresztą, żeby zajął się nauką. – Dialekt lubawski i sąsiednie, na przykład Pojezierza Brodnickiego, wymagają badań. Pan zaczął to robić, pańska praca magisterska jest ciekawa, odkrywcza, powinien pan kontynuować badania. Jeśli się pan zdecyduję, proszę się do mnie zgłosić, przyjmę pana chętnie do swej katedry. Przewiduję, że zrobi pan karierę naukową, więc zachęcam, namawiam.
Jerski wracając od profesora, wstąpił do baru na piwo. Zbierali się w nim robotnicy zakładów włókienniczych, serowarzy, tramwajarze, sprzątacze miejscy, cukiernicy z „Kopernika”, rzeźnicy, drukarze… Bywał tam też redaktor lokalnej gazety, znany w mieście birbant i żartowniś, spotykało się tam wielu ludzi zacnych, chociaż lekko trunkowych, jak i wykolejeńców oraz obrzępałów. Fryz od czasu, gdy został pracownikiem składu makulatury, zachodził do tego baru dość często, omijając lokale, gdzie przesiadywali inteligenci, cwaniacy handlujący wszystkim, co przynosiło zysk, brać studencka, albowiem odczuwał związek duchowy z bywalcami tego podrzędnego baru, uważał, że przynależy do niższej kategorii pracowników, czuł się wyśmienicie w tym nieco zakichanym towarzystwie.
Wziął kufel piwa z bufetu, usiadł samotnie przy stoliku, chciał przemyśleć, co dalej – praca w składzie makulatury była ciekawa, lubił pracę fizyczną, od małego przejawiał ochotę do machania szpadlem, widłami, siekierą… Jednakże to zajęcie było bez perspektyw, przyszłości, nieefektowne, uważał, że cokolwiek śmieszne. Skazać się na bycie właściwie nikim, to nie w porządku, ojciec na pewno by go nie pochwalił, lecz się zmartwił. Nie mam talentu Hrabala, by wysnuć z tego badziewia literatury jakąś myśl światoburczą, dostrzec przemijanie epoki, w której myśl ludzka jest wartością najwyższą. Czuł jednak, że z tego cmentarzyska ludzkiego ducha wieje pustka, nie potrafił znaleźć żadnej istotnej metafory ludzkiej kondycji.
Zastanawiał się nad propozycją profesora Wacława C. Była ponętna, jeszcze był studentem, a już profesor obiecywał, że weźmie go na swego asystenta. Praca naukowa, ta dłubanina w słowach, zamknięcie się w salach bibliotecznych, w pracowniach językoznawczych, to nudne, monotonne, Jerski pragnął ruchu, bywania w różnych miejscach, prowadzenia szeroko zakrojonych działań, chociaż nie mógł się zdecydować, jaką dziedzinę, jaki krąg społeczny wybrać.

Rozmyślania przerwał mu jego poprzednik w składzie makulatury, którego kierownik nazywał Albinem. I tenże Albin bezceremonialnie usiadł przy stoliku, przy którym siedział Jerski, milcząc, patrzał mu w oczy, a na jego twarzy pulsowały pretensja, żal, złość i ciemny smutek. Odezwał się, po jakimś czasie:
- To twoja sprawka, że ja teraz błąkam się po knajpach, głodny, złakniony, muszę żebrać, żeby ktoś postawił mi piwo… A ty, jak pana zwą? Aha, wiem, mówili mi, Fryz Jerski, dziwne imię, a nawet głupie. To jak, postawisz mi piwo, należy mi się, przecież zająłeś moje miejsce, wygryzłeś mnie z roboty i stąd się wzięła moja bieda.
Fryz zamierzał wstać i bez słowa wyjść z baru, przecież oskarżenia Albina były bezzasadne, głupawe, żałosne. Zamierzał mu rzec, pleciesz, gościu, pokićkało ci się w pale, sam żeś rzucił robotę, demonstrując niezrozumiały i bezzasadny bunt przeciwko branży uszlachetniania odpadków. Ale raptem postanowił inaczej – nie odezwał się ani jednym słówkiem, lecz podszedł do bufetu, poprosił o dwa piwa i z dwoma kuflami wrócił do stolika, bez słowa jeden postawił przed Albinem, a ten natychmiast chwycił kufel w obydwie ręce, podniósł się, łapczywie pił duszkiem, nie przerwał, dopóki go nie opróżnił, a gdy odstawił pusty, mówił:
- I czemu wdarłeś się na chama do składu, grzebiąc w papierzyskach niczym kogut z naderwanym ogonem w kupie gnoju i wyciągnąłeś Księgę, ukazując, jak ktoś się obszedł z nią bezecnie, po łajdacku, bestialsko. Ja tego nie potrafiłem znieść, odszedłem więc, a ty zaraz na moje miejsce, okropny z ciebie paskudnik, ciągle zaglądałeś do tej stodoły, węsząc, co się w niej robi, krążyłeś jak ten sęp nad padliną i wetknąłeś… - Albin zawiesił głos, nie dokończył zdania, lecz w pospiechu wyszedł z baru.
Jerski siedział zaszokowany, nie potrafił albo nie zdążył zaprzeczyć, że to nie tak, nie nastawał na jego posadę, podjął pracę, gdy on odszedł, ale Albin był już daleko.

Fryz poczuł się fatalnie, zgnębiony, tak niecne, fałszywe oskarżenie podziało na jego psychikę dennie, czuł się jak kopnięty psiak, który nie zdobył się nawet na pisk albo na warknięcie.
Pocieszył go ów redaktor, który w tym barze wódką albo piwskiem gasił chandrę z powodu niemocy twórczej – kiedyś błyskotliwy felietonista, reporter z klasą, mocno skapcaniał, nie potrafił odnaleźć dawnego rozpędu i lekkości stylu, szukał więc dawnego szwungu w barach i knajpach, czasem znajdował.
- Twoje artykuły zrobiły furorę – mówił redaktor Plum, przysiadając się do Jerskiego z dwoma pięćdziesiątkami czystej. – Napij się ze starym. Ja cię znam, Jerski jesteś, nasz naczelny mówił, wyobraź sobie Plumku, że ten chłopak pracuje w składzie z makulaturą, a ma pazur do pisania, gdyby nabrał rozmachu… I więcej praktyki, doświadczenia, to będzie z niego pismak z klasą. Mam ochotę mu to umożliwić, ale czy on zechce. Ależ tego Molkę zrobił na szaro. Nie wymieniając nazwiska, każdy, kto go zna, a znają skurczygnata, przecież o to zadbał, ludzie domyślili się, że to o nim. To stało się w głośne, poszło w rechot, chociaż ci rechoczący nie lepsi, też książki zmieniają w bony na papier toaletowy, fajnie, nie? On powiada - wyrzucił książki, by zrobić w mieszkaniu miejsce dla porcelany, a przy okazji dostał talon na dziesięć rolek papieru toaletowego. Ty, Jerski, wypij, nie łam się, redaktora Pluma jeszcze stać, by postawić dwie małe wódeczki, jeszcze całkiem w obrzępalstwo się nie stoczyłem, rzuć to durne zajęcie, odbierz dyplom na Uniwerku i zgłoś się do redaktora, on cię weźmie na etat, masz pazur do pisania…

Ciotka, gdy wrócił i padł na łóżko nieprzytomny, ze zdziwienia zamieniała się w słup soli, dopiero po chwili odzyskała mowę i to z niewybredną elokwencją, co jej siostrzeniec zapamiętał piąte przez dziesiąte, gdyż spotkanie z redaktorem Plumem spowolniło jego percepcję, nie zakończyło się bowiem na jednej małej wódeczce, Jerski stracił nawet rachubę za nie zapłacił. Wyszedł z baru mocno rozhuśtany, ale bez grosza, mógłby z grymasem ironicznym rzec, postawił małą wódeczkę, a ja przepiłem wszystko, com miał…
Ciotka, gdy wyraziła swe niezadowolenie z powodu opilstwa siostrzeńca przy pomocy słów bardzo nieparlamentarnych, o znajomość ich Fryz ciotki nie podejrzewał, a skończywszy je wyłuszczać, wyszła do swego pokoju, tam swoim zwyczajem wyrażała uczucie, ale z pokorą, śpiewem pieśni religijnych, konkretnie Godzinek, bo pora na nie nadeszła: Zawitaj Panno święta… Fryz się nieco ocknął z alkoholowego upojenia i przedrzeźniał ciotkę: Zawitaj kromko chleba, masłem posmarowana… To głupie – stęknął, sam się przed sobą zawstydził, gwałtownie zmorzył go sen.
- Wreszcie dojechaliśmy do autostrady – Jerskiego ze wspomnień przebudził głos Nygla. Spojrzał przez szybę – samochód mknął po łagodnym łuku estakady, wjechał na czteropasmową jezdnię autostrady. – Jeszcze nieco ponad trzysta kilometrów i będziemy w Metropolii – dodał Nygel.

Jerzy Żelazny

-------------------------
*Ciąg dalszy powieści Jerzego Żelaznego pt. Śmiech Chryzypa, której pierwszy fragment („O zmierzchu”) opublikowaliśmy miesiąc temu

 


Przeczytaj też u nas inne teksty J. Żelaznego, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)