Rysunek

Category: z dnia na dzień Published: Thursday, July 04 2019 Print Email

Jolanta Jonaszko

Znaleźć biuro 325b w budynku 59 nie było łatwo. W ogóle dostać się na teren fabryki. Przy wejściu pytają, do kogo, na którą. Niby wie co mówić, żeby nic nie powiedzieć. Ale portier patrzy na nią jak na przestępcę i pyta, z jakiegoś powodu bardzo niezadowolony, Pani autobusem przyjechała i pod tą górę wchodziła?
No tak, tu wszyscy mają samochody, zaparkowane rządkami na wielkim parkingu jak na szachownicy. Pewnie pracownicy mają jakieś zniżki. Przynajmniej na myjnie, bo lśni ten parking jak świeżo umyta podłoga. Albo tak dobrze im tu płacą, kto wie. Z takich firm się nie odchodzi. Jak już, to się je zamyka, ale ta jest chyba na to za wielka. Równie dobrze mogliby miasto zamknąć, albo wzgórze. Przystanek autobusowy nosi nazwę firmy, nic więcej tu nie ma.
Ciekawe czy to przypadek, że fabryka tak góruje nad miastem. Pewnie to raczej niski podatek gruntowy niż symbolika. Jeśli podnieść głowę wyżej, to widać flagę z logiem. Wiatr targa nią na wszystkie strony, ale ona uparcie się prostuje, za każdym razem pod innym kątem. Jakby witała grupkę japońskich gości, którzy rozglądają się wokół i czasem zaczepią o niebo. Pracownicy w szarych spodniach patrzą przed siebie pospiesznym krokiem przechodząc z budynku do budynku. Albo w dół, na techniczne rysunki w dłoniach i sportowe buty. Rzadko podnoszą głowy, nie ma po co. Między budynkami biurowców a fabryką dużo miejsca na niebo nie zostaje.

Jak tu teraz znaleźć budynek 59…, lepiej się zna na ludziach niż na kierunkach. Dobrze, że ma sporo czasu w zapasie i płaskie buty. Fabryka to fabryka, nawet jeśli rozmawiać będzie pewnie z pracownikiem biura. Oni też przesiąkli bliskością produkcji, nie lubią doradczego żargonu ani obcasów, szczycą się tym, że nazywają rzeczy po imieniu, że się nie silą na small talk. Że mogą być sobą, a innym nic do tego.
Jak tu głośno, maszyny dudnią, choć ich nie widać. W oknach biurowców migają tylko monitory i tyły ludzkich głów. Droga wzdłuż trawników, dobrze, że są drogowskazy, budynek za budynkiem, pewnie tysiąc ludzi tu pracuje. Co najmniej. Zakręt w lewo, kręta uliczka jak na jakimś blokowisku, tu budynki wyglądają już starzej. Tu gdzieś mieści się biuro kierownictwa kadr. Produkcja z przodu, HR na tyle.
Tego HR i tak nie bardzo tu potrzebują, w końcu mają związki. W gablotce w budynku 59 wiszą artykuły, zna te tytuły. Gwarancja zatrudnienia do 2020! Żadnych zwolnień, związek nie pozwoli! Będziemy walczyć. Zdjęcia otyłych mężczyzn z ponurymi minami. To oni walczą, w obronie praw pracownika. Chyba tak to ujęli na ostatnim zebraniu, na którym była. Ustalono, że żadnych zwolnień nie będzie, tylko poufne konsultacje dla tych, którzy chcą. Bez żadnych zobowiązań, ot takie pogaduchy, o zmianie, o rynku. Wyciągniecie ręki, oferta niskoprogowa, lubiła takie programy.
Biuro 325b było otwarte. Ułożyła swoje materiały w oczekiwaniu na klientkę. Jedyna, która na dziś się zgłosiła i zarezerwowała od razu trzy godziny, ciekawe. Imię, nazwisko, funkcja w zakładzie i nic więcej.

Weszła śmiało, sprawiając wrażenie pewnej siebie. Ot kobieta, która zawsze pracowała w otoczeniu mężczyzn. Włosy mocno zaczesana do tylu i upięte w kitkę, jak kucharka w restauracji, albo joggerka. Żeby nie przeszkadzały. Szerokie spodnie, sztruksy, szary sweter. Bez makijażu, ale z cerą zadbaną. Wchodzi i podaje rękę, z zamachem prawie i lekkim, profesjonalnym uśmiechem. Nie ma w tym nic sztucznego, ale prawdziwego też chyba niewiele. Choć kto wie, tu wszyscy są tacy bezpośredni, zupełnie inny świat.
- Bardzo się cieszę, że mogę się z panią spotkać. W ogóle, że jest taki program. Świetna sprawa. Mój mąż mówi, nie idź, ale ja mówię, czemu nie, jak dają to brać!
- Nie ma tu przecież nic do stracenia – mówi zachęcająco, choć ta klientka przecież tego nie potrzebuje. Przyzwyczajenie czy profesjonalizm, nie wiadomo, czasem nie potrafi inaczej, słowa wychodzą jej z ust już ułożone, jak puzzle.
- Mój mąż uważa inaczej, mówi, nie idź, bo będą coś na ciebie mieli… no wie pani, że potem gdzieś odnajdą imię, kto był zainteresowany odejściem, czy jak wy to nazywacie, nowym ukierunkowaniem, i obrócą to przeciwko nam, że pani to taka przynęta. Ale ja tam się nie boję.
Różnie już ją określano, ale przynętą jeszcze nie była. Czy klient łyknie, czy nie. No cóż, tak też można to ująć.
- Związki mówią, żeby uważać. Odkąd Amerykanie są u steru, trzeba mieć się na baczności. Ale to inna kwestia. Wie pani, ja jestem tu od 15 lat i chyba potrzebuję zmiany, dlatego tu przyszłam.
- Dlaczego pani tak myśli? Czy chodzi o te 15 lat w jednej firmie, może jakąś rutynę, czy o coś innego?
- Czas, tak, to też mnie niepokoi, ten lęk przed stagnacją, wie pani? Pani jest jeszcze taka młoda - uśmiecha się dobrotliwie - ale oczy ma pani jakby już sporo się… nasłuchały. Ale nie, nie o czasie chcę mówić, wie pani, jestem tu już wiele lat, robię swoje...
- Co dokładnie?
- Jestem odpowiedzialna za to, żeby w magazynach było to, co trzeba, ale nie były przepełnione. Optymalizacja, piękne słowo! Czyli planowanie i analiza takich tam rysunków i rysuneczków, szkice, projekty silników, no i spotkania, stale te spotkanka, bo dziś już samemu nic nie wskórasz, ty śrubka, tamten śrubka, i znowu spotkanko. Jestem już tym wszystkim zmęczona.
- Czym dokładnie, szkicami czy spotkaniami?
- Chyba tym wszystkim.
- Wszystko to dużo.
Czasem pozwala sobie na lekką prowokację, ale kobieta nie bierze jej tego za złe. Ona chyba nawet nie dostrzega ironii ukrytej za serdecznym uśmiechem.
- Tak, tak, u mnie to dużo. Wie pani, mój mąż też tu pracuje. Poznaliśmy się tutaj, w biurze, siedem lat temu, pięć lat temu wzięliśmy ślub, hucznie, a co!, a potem urodziła się Nina, ale wie pani, my się nie bardzo dogadujemy, teraz to widzę, tylko że ja nie chcę panią tym obciążać - mówi mało przekonująco.
Zwierzenia, które ją interesowały, ale były przecież skierowane do innych. Specjalistów, przyjaciół. Czuje się wprawdzie wdzięczna i onieśmielona zarazem, ale musi się przed tym bronić. Nie ma innej rady. Tylko że w toczącej się na żywo rozmowie trudno jest oddzielać słowa, jak ziarna, jedno od drugiego. Człowiek to człowiek, czasem zagada się tak, że nagle dusza się pokazuje, taki jakby prześwit, ale nigdy nie wiadomo, kiedy i dlaczego. I to właśnie było piękne w jej zawodzie, ale i trudne. Bo i z duszą trzeba wtedy sobie jakoś radzić. I z otchłanią, i z prześwitem.
- Czy chodzą państwo na terapię małżeństw?
- Terapia jest na nic, wie pani, my się tak dobrze znamy, ja wiem, że tu nie o poznanie chodzi, ja to wszystko wiem...
Machnięcie ręką i wzruszenie ramion. Czy to poczucie beznadziei czy obojętność, trudno powiedzieć.
- Może w tym właśnie tkwi problem?
- W czym? - pyta kobieta.
- Że pani wie wszystko, ale nie podejmuje decyzji. Tak mi się wydaje – zmiękcza, bo nie może tego wiedzieć. Wzrok kobiety jest pełen uznania albo pogardy. Nieznajome spojrzenie wiele pomieści. Albo może ona dziś coś nie tak interpretuje, mało w nocy spała, może to dlatego. Chwilę siedzą w milczeniu, słuchając szumu maszyn zza grubych okien. Kobieta pewnie już ich nie słyszy, ale jej one trochę przeszkadzają.
- Wie pani, tak, pani ma rację, choć sama przed sobą nigdy tego tak nie postawiłam. A tu, spojrzała na zegarek, minęło 20 minut i pani już przeszła do sedna sprawy…
Czy nie za szybko? Rozmowa to nie lotki, nie trzeba od razu trafiać w sedno. Na podsumowanie też trzeba być gotowym, obojętnie czy trafne. To tak jak z tą prawdą, można jej nie przyjąć. Może sobie być, ale co z tego. Jak to ujęła wcześniej ta kobieta? Grunt to optymalizacja, po troszeczku, do granicy i nie dalej. Po co ona tak się dziś spieszy, może to to dudnienie w tle, te maszyny i konkrety, może ona też tak chce, jak inżynier.
- Ale to dobrze, ja też nie lubię owijać w bawełnę. Bo po co. Powiedziałabym tak… nic mnie już nie cieszy, a jednocześnie nie mogę nic zmienić… Pani powie, mam luksusowe problemy.
- Nie powiem.
- Ale tak jest! Bo kto dziś jest szczęśliwy, niech pani mi powie, no kto? Pani zna tylu ludzi. Kto jak nie ja ostatecznie? Mam męża, córkę, dobrze płatną pracę, miłych kolegów w pracy, dom, jeszcze nie całkiem spłacony, ale to kwestia kilku lat, ogród, a jeszcze szczęścia jej się zachciało!
Przerwa i spojrzenie w bok, przez okno. Siedzą na parterze, za oknem stoi rozłożysty dąb, jeden z niewielu, które ostały się na terenie fabryki. Daje trochę cienia i sporo światła, na rozmowę akurat. Kobieta wstaje, otwiera okno, ale robi się przeciąg, więc zaraz je zamyka. Wczesna wiosna, niby ciepła, ale bywa zdradliwa.
- Wie pani, ten ogród. To chyba to, co najbardziej kocham. Kiedy przekopuję chwasty albo układam kwiatki, to czuję się dobrze, o niczym nie myślę, uspokaja mnie to, tak jakbym była na swoim miejscu... to głupie – dodaje, jakby się zawstydziła.
W spojrzeniu znów koncentracja, tak, to chyba napięcie trzyma jej rysy na swoich miejscach.
- Ale to przecież nie znaczy, że mam być ogrodnikiem!
Parsknięcie, choć chyba miał to być śmiech, a potem grymas, jakby jej się zrobiło niedobrze. Jakby odbiła jej się jej własna gorycz. Usta nadal wywinięte w tym niedokończonym śmiechu, ale oczy są już dalej. Szerokie, brązowe, o coś proszą. Może o jakiś sens, lub choć pytanie na temat.
- Miałam kiedyś klienta, który zrezygnował z prestiżowej pozycji menedżerskiej w dużym koncernie informatycznym i został pracownikiem w szkółce leśnej. Brzmi to może jak bajka, ale po 20 latach przed komputerem stwierdził, że chce pracować w lesie i dbać o drzewa. Nie było to łatwe, musiał sporo poświęcić, ale jest teraz szczęśliwy. Nie mówię, że to jest pani droga. Raczej nie. Opowiadam to tylko dlatego, ponieważ czasem oceniamy niektóre drogi pochopnie, nie dajemy im szansy, każemy się za te myśli, jakby były nas niegodne. Oceniamy, jakbyśmy stali z boku, i byli wrogami samych siebie. Czy pani mnie rozumie? – pyta, ponieważ wzrok kobiety wydaje się nieobecny.
- Ja panią dobrze rozumiem. Bardzo dobrze. Pani to ujęła, co we mnie długo już siedzi.
W tym momencie łzy potoczyły się jej po policzkach, powoli i prosto, jak bile. Podaje jej chusteczkę, pyta, czy może coś zrobić. Chociaż herbatę, ale nie wie nawet, gdzie w tym budynku jest kuchnia. Nie jest u siebie.
- Ja panią bardzo przepraszam. Mam taki mętlik w głowie. Z mężem już nie potrafię o niczym rozmawiać, a co dopiero o tym. Córka czuje, że z mamą coś nie tak, że nie funkcjonuje. Bo przecież wszyscy musimy funkcjonować. Nie możemy się popsuć. A ja się właśnie popsułam…
Kobieta mówi i od czasu do czasu ociera łzy jej chusteczką. O czym ona mówi. Słyszy różne słowa, depresja sprzed 6 lat potem przeskok i choroba córki. Już jej nie przerywa, nie dopytuje, czy to z szacunku do tych wyznań, a może z jakiegoś chwilowego wyczerpania. A może po prostu rozumie, że tu nie o sedno sprawy chodzi. Tylko właśnie o wszystko. O to, żeby ktoś tego wysłuchał, żeby zrozumiał. Słyszy już tylko pojedyncze słowa, tabletki, rozwód, bezsens. Kiwa głową, mruży oczy, czasem ujmuje ją lekko za ramię, ciepło, nie za długo. Wszystko nie do końca wyraźne, nielogiczne, scalone jakąś mgłą, a jednocześnie wymykające się spod tej mgły. Spod kontroli, kobiety, jej. Rozumiem, oczywiście, że tak, co ja mogę jak nie rozumieć.
Po dłuższym czasie kobieta nagle zmienia ton na ostrzejszy, ten, z którym tu przyszła, z którym uścisnęła jej dłoń i powiedziała, że się niczego nie boi, i patrzy na nią też jakoś inaczej, jakby ją nagle zauważyła, zdziwiona, i mówi
- Ależ pani jest na pewno głodna!
Nie czekając na odpowiedź, wyjmuje lusterko z torebki i delikatnie przemywa oczy wilgotnymi wacikami. A jednak ma trochę makijażu. Wstaje, prostuje się i przeciąga jak przed treningiem. Ręce wysoko do góry, splecione jak do pacierza albo jogi, łopatki do tyłu.
- Tośmy się zasiedziały. Ja panią wezmę teraz do nas na obiad, mamy tu dobre obiady w kantynie, duży wybór i niedrogo, i tak planowałyśmy przerwę, prawda, a akurat jest pierwsza!
- Możemy tak zrobić.
- Wspaniale! - kobieta podchodzi do drzwi, jej ruchy są energiczne, a kroki duże i pewne. Wygląda jak gospodarz, który właśnie się obudził i idzie doglądać domostwa. Teraz jest u siebie.
- Proszę tutaj, proszę za mną...

Idą krętymi korytarzami, chyba tymi samymi, którymi tu przyszła, ale pewna nie jest. Są dosyć ciemne, dopiero w biurze wszystko widać. W środku siedzi z trzydziestu pracowników, kobieta macha swoją dłonią z niepomalowanymi paznokciami tym, których widzi, oni odmachują, parę razy przystaje i wymienia kilka zdań. Lekko, naturalnie. Widać, że zna tu każdy kąt, że czuje się w tych biurach jak ryba w wodzie. Przedstawia ją jako konsultantkę, nikt się nie dziwi, wszyscy mile ją witają. Stoi za nimi związek, mogą sobie pozwolić na żart i otwartość, choć ma wrażenie, że u niektórych wzrok jest podejrzliwy. To pewnie wpływ Amerykanów. Kobieta podchodzi do jednego mężczyzny klikającego strzałki na ekranie z jakimś rysunkiem technicznym i mówi
- Patrz Cezary, to ta pani z tej firmy konsultingowej, świetna sprawa, pełny profesjonalizm.
- Mam nadzieję, że dobrze się pani u nas czuje, zapraszamy do kantyny. Na pewno zasłużyła pani na przerwę, po takiej klientce! Potem do was dojdę.
Mówi ciepło, ściska jej dłoń i zaraz zagłębia się na nowo w rysunek. Idą na zewnątrz, po chodniku biegnącym wzdłuż ulicy, po której jedzie wózek widłowy z logiem firmy, mija ich, kierowca macha tak jak machają tu wszyscy. Jakby byli na jakimś trekkingu, wszyscy serdeczni, niby każdy sobie, ale coś ich łączy. Ciekawe czy to taki tu obyczaj z tym machaniem, czy jej klientka naprawdę tu wszystkich zna. Kobieta to kobieta, rzuca się w oczy w fabryce, nawet w płaskich butach. Na stołówce wybierają danie z kolorowego szwedzkiego bufetu, obie wegetariańskie, płacą i siadają niedaleko wejścia.
- Wie pani, kto to był, ten mężczyzna, z którym rozmawiałyśmy – pyta kobieta z uśmiechem chochlika. Jakby ktoś ją na czymś przyłapał. Czy to jakaś gra.
- Nie.
- To był mój mąż – mówi szeptem, jak w konspiracji.
– To był właśnie mój mąż – dodaje już innym tonem, akcent pada na właśnie. Zamyśla się, gaśnie błyskawicznie jak lampka nocna, ale tylko na chwilę. Pstryk, i już jest znowu z nią, już pyta
– Jak smakuje pani ta sałatka? Lubię to, że zawsze tu jest wszystko świeże. Świeże nie może nie smakować, prawda?
W tym momencie widzi jak jej mąż wchodzi na stołówkę, macha do nich jak kapitan na statku, a ona boi się, że zaraz się do nich dosiądzie. Ahoj, uśmiech, nagle kręci jej się w głowie, rzeczywiście mało spała, praca na pełny etat i dziecko na pół to może jednak za dużo. Gdzie tu są okna. Dobrze, że wzięła wodę, zimna niegazowana, przykłada sobie szklankę do policzka i patrzy przed siebie, kapitan odchodzi w drugą stronę, przynajmniej to, a ona słyszy, znów jak przez mgłę
- Czy pani nie smakuje, pani tak powoli je i jakaś taka blada się zrobiła…
- Nie nie, jakoś nie jestem dziś głodna. Zjadłam duże śniadanie.
- To trzeba było mówić, mamy też kafeterię, w drugiej części budynku.
- Nie nie, wszystko dobrze - mówią jej usta. Wciąż kręci jej się w głowie, ale po kilku wdechach i wydechach udaje jej się opanować ciało, to tylko chwila, taka fala słabości, ciało, które chyba na chwilę przestało funkcjonować. Ciśnienie. Kobieta nic nie zauważa, i dobrze, doprowadzi sesję do końca i może jechać do domu.

Siedzi w autobusie, który zwozi ją ze wzgórza do miasta, i myśli o kobiecie, z którą właśnie spędziła trzy godziny. Która na pożegnanie dziękowała jej i przepraszała za wcześniej. Cokolwiek miała na myśli. Co to był za człowiek. Przed południem na skraju załamania, z mętlikiem w głowie, bezbronna. Po południu, pewna siebie, uśmiechnięta, popularna. Idzie szybkim krokiem, z dumą pokazuje jej biura i opisuje historię firmy. Jak przewodnik, a nie jej klient. Tak przekonująca w tym wszystkim, że przez chwilę poczuła się oszukana. Wprawdzie wie, że ludzie mają różne twarze, ale nagłość tego przeskoku, zmiana maski, uderzyła ją i zabolała.
Chyba czuje się wykorzystana. Tak jakby kobieta przyszła do niej po chusteczki, a nie po radę. Równie dobrze mogła przyjść na ścianę tenisową, uderzać rakietą i łapać własne piłki. Tylko że ściana jest mocniejsza. Jednocześnie chyba premedytacji w tym wszystkim nie było, ludzie tacy właśnie są, ona im mówi o szukaniu przyczyn, a oni szukają czegoś innego. I dobrze. Jak daje, to biorą! Niepotrzebnie dzieli włos na czworo, jest zmęczona, musi wrócić i przespać się, zanim odbierze małego.

Miesiąc później kobieta przysłała jej email, że bardzo dziękuje za spotkanie. Że dało jej to bardzo wiele, że parę rzeczy sobie w głowie poukładała. Zastanowiło ją słowo poukładała. Struktura. Nawet jeśli sensu nie ma, to to, co mamy, jest podkładane. Jak w porządnym magazynie. Przemyślane, oswojone.
Za krótko ją znała, by wyciągać wnioski, chociaż ta kobieta opowiedziała jej więcej w trzy godziny niż inni w pół roku. Była jej wdzięczna za zaufanie i powierzenie jej jakiejś prawdy, którą skrywała przed innymi, może przed samą sobą. Ale potem pomyślała, że ta druzgocąca opowieść, którą przerzuciła na nią jak torbę podróżną, z siłą, ale bez wyczucia, wcale nie musiała być prawdą. Była ciężka, ale czy prawdziwa. Nie była kłamstwem, ale może była po prostu potokiem słów, który spłynął po niej i ją oczyścił jak catharsis, albo lekki wiosenny deszcz.
Chciała się jej pozbyć.
Chyba więcej prawdy było w pewnym kroku tej kobiety przez firmowe korytarze niż w jej łzach za zamkniętymi drzwiami. W biurowym small talku niż w życiowym dramacie.
Formularz dla klienta, który leżał przed nią na biurku, interesował się zupełnie innymi pytaniami. Czy klient był zadowolony, czy weźmie udział w programie. Na pierwsze pytanie kobieta odpowiedziała tak, bardzo. Na drugie, nie. Złożyła papiery i zaniosła do koleżanki z działu poprawa jakości. O prawdę pytać nie będą.

Jolanta Jonaszko

 


Przeczytaj też u nas recenzję debiutanckiej książki J. Jonaszko Bez dziadka. Dziennik żałoby (2018) autorstwa Irminy Kosmali